sobota, 21 listopada 2020

Poszukiwań repertuarowych ciąg dalszy : "Zazà" w Theater am der Wien

 


Twórczość Ruggera Leoncavalla nie jest mi ani bliska, ani dobrze znana. Z nieśmiertelnej dwójki „Cav/Pag” opera Mascagniego wydaje mi się ciekawsza a z mijającymi latami nabrałam ciężkiej alergii na tenorową histerię prezentowaną często (nie zawsze oczywiście, są śpiewacy, którzy w nią nie popadają) w najsłynniejszej arii „Pajaców”. Z odsłuchanej lata temu „Cyganerii” pamiętam głównie pierwszą, operetkową z ducha część  i dosyć hałaśliwą drugą. Najambitniejsze, z założenia mające stanowić początkową część trylogii w stylu Wagnera dzieło „I Medici”  stoi nawet u mnie na półce, kupione oczywiście ze względu na główną rolę Placida Domingo. Ale – jak być może wiecie lubię poznawać nowe rzeczy, więc możliwość obejrzenia „Zazy”  z Theater Am der Wien szczerze mnie ucieszyła. Opera powstała 120 lat temu i miała premierę w Mediolanie10 listopada 1900 roku pod batutą Arturo Toscaniniego. „Zazà” spodobała się publiczności i przez niedługi czas cieszyła pewną popularnością na światowych scenach, była też kilkakrotnie filmowana. Czas jednak zweryfikował ją negatywnie i zniknęła z powszechnego repertuaru z rzadka pojawiając się gdzieś jako rarytas. W roku 2016 nieoceniona Opera Rara wydała ją na CD z Ermonellą Jaho w partii tytułowej i pod Maurizio Beninim. Nie słuchałam tej wersji. Za to transmisję z Teatru nad Wiedenką obejrzałam uważnie i mogę podzielić się wrażeniami. Rozpocząć wypada od samego utworu szczegóły wykonawcze zostawiając na później. Libretto Leoncavallo oparł na sztuce Pierre’a Bertona i Charlesa Simona a jest to materiał raczej przeciętny niż zły. Historia prowadzi nas z prowincjonalnego teatrzyku wodewilowego, gdzie jego gwiazda spotyka czarującego paryżanina do samej stolicy Francji, gdzie ich wielka miłość się kończy. Bohaterka odkrywszy tam, że jej amant ma żonę i córkę porzuca go nie chcąc skazywać dziewczynki na los, który stał się jej udziałem- samotne dzieciństwo bez ojca. W partyturze Leoncavallo zawarł mniej więcej to samo, co zapamiętałam z jego „Cyganerii”, tylko nieco bardziej przemieszane. Znajdziemy więc mnóstwo uroczych melodyjek do natychmiastowego nucenia, takich operetkowej proweniencji (uwaga – to nie przygana i próba zdyskredytowania operetki jako gatunku) ale również fragmenty dramatyczne i bardzo emocjonalne. W sumie – słucha się całkiem przyjemnie, ale wątpię czy po latach zostanie mi w pamięci coś oprócz mglistego wrażenia. Gdyby jednak nadarzyła się okazja sprawdzenia dzieła na żywo – co nie nastąpi, u nas się takich rzeczy nie wystawia – nie odmówiłabym.  W Wiedniu operę uscenicznił Christof Loy i była to jedna z najbardziej udanych jego prac z jaką się zetknęłam. Może dlatego, że zrobił prawie wszystko bardzo wprost, spokojnie i nie pchając się na pierwszy plan. Jest to u dzisiejszych reżyserów tak rzadkie, że warto zauważyć i docenić. Raz tylko Loy posłużył się niepotrzebną aluzją wprowadzając na scenę pajaca ale nie było to istotne i można wybaczyć. Poza tym, co również współcześnie nieczęste na scenie było po prostu ładnie. Raimund Orfeo Voigt zabudował ją nieprzeładowaną, przyjemną dla oka scenografią zamontowaną na obrotówce. Była ona konieczna dla szybkich zmian wnętrz, jako że z powodu pandemicznych przepisów grano bez przerwy. Herbert Murauer zaprojektował kostiumy nie tylko cieszące oko, ale też dobrze charakteryzujące postacie. Miło się patrzyło, co czasem duszy znękanej skrajnie nieprzyjaznym światem zza okna jest potrzebne. Słuchało w zasadzie też sympatycznie i chociaż protagoniści męscy mnie do siebie nie całkiem przekonali wstydu nie było. Z Christopherem Maltmanem mam kłopot już od dawna. Owszem jest to dobry aktor, specyficzna barwa jego głosu może znaleźć zwolenników (ja do nich nie należę, zbyt matowa) ale taki sposób śpiewania trudno mi zaakceptować. Ogólnie rzecz biorąc kojarzy mi się on z tzw. bayreuckim szczekaniem (co to jest można sprawdzić u p. Doroty Kozińskiej), chociaż Maltman wagnerystą nie jest. W efekcie  nie ma on praktycznie legata, co w operze włoskiej brzmi słabo. Ten stan rzeczy trwa u angielskiego barytona on początku kariery ale z wiekiem się pogarsza. Ostatnio zaowocował okropnym dosyć Don Giovannim w Barcelonie. W „Zazie” nie wypadło to specjalnie źle, ale słyszeć się niestety dało. Nikolai Shukoff także nie dysponuje tenorem szczególnej urody ani dobrym legato. Wypadł poprawnie. Gwiazdą wieczoru okazała się Svetlana Aksenova jako Zazà i dobrze, bo jej bohaterka śpiewa najwięcej. Rosyjska sopranistka ma naturalną zdolność do skupiania na sobie uwagi i robi to w sposób niewymuszony – świeci własnym, ciepłym światłem. Także głos ma okrągły, jasny brzmiący dobrze we wszystkich rejestrach. Pamiętam ją jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Ignatovich – to ona zrobiła na mnie wielkie wrażenie jako Fiewronia w „Legendzie o niewidzialnym grodzie Kiteżu i dziewicy Fiewroni” Rimskiego-Korsakowa. Nie zawiodła i tym razem, chociaż kaliber roli był zupełnie inny.  Stefan Soltész  podobnie – kojarzę go z doskonałymi rezultatami pracy z orkiestrą TWON, w Wiedniu także dyrygował świetnie. Polecam ten seans na dwugodzinną chwilę wytchnienia od rzeczywistości skrzeczącej na zewnątrz.

https://www.operaonvideo.com/zaza-leoncavallo-vienna-2020-maltman-aksenova-schukoff/








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz