Twórczość Ruggera Leoncavalla nie jest mi ani bliska, ani
dobrze znana. Z nieśmiertelnej dwójki „Cav/Pag” opera Mascagniego wydaje mi się
ciekawsza a z mijającymi latami nabrałam ciężkiej alergii na tenorową histerię
prezentowaną często (nie zawsze oczywiście, są śpiewacy, którzy w nią nie
popadają) w najsłynniejszej arii „Pajaców”. Z odsłuchanej lata temu „Cyganerii”
pamiętam głównie pierwszą, operetkową z ducha część i dosyć hałaśliwą drugą. Najambitniejsze, z
założenia mające stanowić początkową część trylogii w stylu Wagnera dzieło „I
Medici” stoi nawet u mnie na półce,
kupione oczywiście ze względu na główną rolę Placida Domingo. Ale – jak być
może wiecie lubię poznawać nowe rzeczy, więc możliwość obejrzenia „Zazy” z Theater Am der Wien szczerze mnie
ucieszyła. Opera powstała 120 lat temu i miała premierę w Mediolanie10
listopada 1900 roku pod batutą Arturo Toscaniniego. „Zazà” spodobała się publiczności i
przez niedługi czas cieszyła pewną popularnością na światowych scenach, była
też kilkakrotnie filmowana. Czas jednak zweryfikował ją negatywnie i zniknęła z
powszechnego repertuaru z rzadka pojawiając się gdzieś jako rarytas. W roku
2016 nieoceniona Opera Rara wydała ją na CD z Ermonellą Jaho w partii tytułowej
i pod Maurizio Beninim. Nie słuchałam tej wersji. Za to transmisję z Teatru nad
Wiedenką obejrzałam uważnie i mogę podzielić się wrażeniami. Rozpocząć wypada
od samego utworu szczegóły wykonawcze zostawiając na później. Libretto
Leoncavallo oparł na sztuce Pierre’a Bertona i Charlesa Simona a jest to
materiał raczej przeciętny niż zły. Historia prowadzi nas z prowincjonalnego
teatrzyku wodewilowego, gdzie jego gwiazda spotyka czarującego paryżanina do
samej stolicy Francji, gdzie ich wielka miłość się kończy. Bohaterka odkrywszy
tam, że jej amant ma żonę i córkę porzuca go nie chcąc skazywać dziewczynki na
los, który stał się jej udziałem- samotne dzieciństwo bez ojca. W partyturze
Leoncavallo zawarł mniej więcej to samo, co zapamiętałam z jego „Cyganerii”,
tylko nieco bardziej przemieszane. Znajdziemy więc mnóstwo uroczych melodyjek
do natychmiastowego nucenia, takich operetkowej proweniencji (uwaga – to nie
przygana i próba zdyskredytowania operetki jako gatunku) ale również fragmenty
dramatyczne i bardzo emocjonalne. W sumie – słucha się całkiem przyjemnie, ale
wątpię czy po latach zostanie mi w pamięci coś oprócz mglistego wrażenia. Gdyby
jednak nadarzyła się okazja sprawdzenia dzieła na żywo – co nie nastąpi, u nas
się takich rzeczy nie wystawia – nie odmówiłabym. W Wiedniu operę uscenicznił Christof Loy i
była to jedna z najbardziej udanych jego prac z jaką się zetknęłam. Może
dlatego, że zrobił prawie wszystko bardzo wprost, spokojnie i nie pchając się
na pierwszy plan. Jest to u dzisiejszych reżyserów tak rzadkie, że warto
zauważyć i docenić. Raz tylko Loy posłużył się niepotrzebną aluzją wprowadzając
na scenę pajaca ale nie było to istotne i można wybaczyć. Poza tym, co również
współcześnie nieczęste na scenie było po prostu ładnie. Raimund Orfeo Voigt
zabudował ją nieprzeładowaną, przyjemną dla oka scenografią zamontowaną na
obrotówce. Była ona konieczna dla szybkich zmian wnętrz, jako że z powodu
pandemicznych przepisów grano bez przerwy. Herbert Murauer zaprojektował
kostiumy nie tylko cieszące oko, ale też dobrze charakteryzujące postacie. Miło
się patrzyło, co czasem duszy znękanej skrajnie nieprzyjaznym światem zza okna
jest potrzebne. Słuchało w zasadzie też sympatycznie i chociaż protagoniści
męscy mnie do siebie nie całkiem przekonali wstydu nie było. Z Christopherem
Maltmanem mam kłopot już od dawna. Owszem jest to dobry aktor, specyficzna
barwa jego głosu może znaleźć zwolenników (ja do nich nie należę, zbyt matowa)
ale taki sposób śpiewania trudno mi zaakceptować. Ogólnie rzecz biorąc kojarzy
mi się on z tzw. bayreuckim szczekaniem (co to jest można sprawdzić u p. Doroty
Kozińskiej), chociaż Maltman wagnerystą nie jest. W efekcie nie ma on praktycznie legata, co w operze
włoskiej brzmi słabo. Ten stan rzeczy trwa u angielskiego barytona on początku
kariery ale z wiekiem się pogarsza. Ostatnio zaowocował okropnym dosyć Don
Giovannim w Barcelonie. W „Zazie” nie wypadło to specjalnie źle, ale słyszeć
się niestety dało. Nikolai Shukoff także nie dysponuje tenorem szczególnej
urody ani dobrym legato. Wypadł poprawnie. Gwiazdą wieczoru okazała się
Svetlana Aksenova jako Zazà
i dobrze, bo jej bohaterka śpiewa najwięcej. Rosyjska sopranistka ma naturalną
zdolność do skupiania na sobie uwagi i robi to w sposób niewymuszony – świeci
własnym, ciepłym światłem. Także głos ma okrągły, jasny brzmiący dobrze we
wszystkich rejestrach. Pamiętam ją jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Ignatovich
– to ona zrobiła na mnie wielkie wrażenie jako Fiewronia w „Legendzie o niewidzialnym grodzie Kiteżu i
dziewicy Fiewroni” Rimskiego-Korsakowa. Nie zawiodła i tym razem, chociaż
kaliber roli był zupełnie inny. Stefan Soltész podobnie – kojarzę go z doskonałymi
rezultatami pracy z orkiestrą TWON, w Wiedniu także dyrygował świetnie. Polecam
ten seans na dwugodzinną chwilę wytchnienia od rzeczywistości skrzeczącej na
zewnątrz.
https://www.operaonvideo.com/zaza-leoncavallo-vienna-2020-maltman-aksenova-schukoff/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz