Pamiętacie? Niecałe 12 miesięcy temu witaliśmy Nowy Rok pełni planów co zrobimy, gdzie pojedziemy i jakie spektakle operowe obejrzymy. 2020 nadszedł i okazało się, że opaczność wygrała z opatrznością w sposób miażdżący, na skalę dotąd niespotykaną przynajmniej w obecnym wieku. Teraz dowiedzieliśmy się, że 2021 będziemy rozpoczynać znacznie ciszej i w mniejszym gronie. Posłuży to na pewno naszym zwierzakom, a może trochę i nam – będzie okazja pomyśleć, na co w zgiełku i pod przymusem zabawy nie ma warunków. Gdybyście jednak na ten specyficzny czas poszukiwali czegoś szlachetnie pogodnego do obejrzenia mam dla Was propozycję dla mnie samej nieoczekiwaną. Spróbujcie (można, po zarejestrowaniu na stronie RAI) „Cyrulika sewilskiego”, którego Opera di Roma pokazała w grudniu. Jest to doskonały dowód na to, że ograniczenia czasem wydatnie pobudzają ludzką kreatywność z wyjątkowo efektownym rezultatem. Jeśli chodzi o formę jest to nie tyle przedstawienie bez publiczności co raczej widowisko telewizyjne wykorzystujące przestrzeń teatru jako miejsce akcji. Jej większość toczy się między pustą sceną a widownią z której nie wymontowywano foteli, ale zaglądamy też w inne miejsca – do loży prezydenckiej, która na tę okazję staje się balkonem Rosiny, do foyer , za kulisy. Odwiedzamy też Rzym, bo przez tętniące życiem miasto Figaro na skuterze jedzie z kolegą do opery załatwiając po drodze rozliczne sprawy. Po dotarciu na miejsce nasz bohater wbiega do wnętrza aby dołączyć do akcji (po drodze ubierany w kostium przez panie garderobiane) , kumpel zaś pojawia się w orkiestronie, jako, że był to Daniele Gatti, dyrygent. Jedynym właściwie dodanym elementem scenograficznym są liny w dużej ilości zamontowane na widowni - symbol zamknięcia w domu Bartola (na końcu spektaklu padną ofiarą nożyc). Nie będę Wam opowiadać wszystkiego scena po scenie, ale o jednym wspomnieć powinnam – to jest absolutnie wspaniale wyreżyserowane! Da się zauważyć że uwaga Mario Martone nie skupiła się tylko na protagonistach, możemy obserwować także niewidoczny zazwyczaj personel pozasceniczny – wspominane już panie garderobiane (mają krzyż pański z próbując zasznurować temperamentną Rosinę), specjalistów od rekwizytów i dodatkowych efektów dźwiękowych itd. Nie muszę dodawać, że chórzyści i statyści a nawet muzycy nie zostali pozostawieni samym sobie – wszyscy oni są częścią większej całości i grają znakomicie. Obrazek najbardziej charakterystyczny dla obecnej sytuacji to ta chwila, w której nasza hultajska trójka wmawia don Basiliowi chorobę. Wiadomo jaką. W owym momencie nawet na twarzach właśnie śpiewających pojawiają się maseczki a służba domowa ucieka od nieszczęśnika jak najdalej. A skoro jesteśmy już przy Basiliu prezentuje się on nieco inaczej niż zazwyczaj, jako, że gra go przystojny 45-latek Alex Esposito. Szkoda tylko, że jego bas-baryton jest za delikatny na arię o plotce, w związku z tym nie wybrzmiewa ona tak efektownie jak powinna. I to właściwie jedyne zastrzeżenie jakie zgłaszam pod adresem tej produkcji. Poza tym – miodzio! Chyba jeszcze nie słyszałam Daniele Gattiego prowadzącego orkiestrę z taką lekkością i wdziękiem. Postacie drugoplanowe zostały zaśpiewane z werwą należną Rossiniemu : Patrizia Biccire (Berta) i Roberto Lorenzi (Fiorello) mogą być z siebie dumni. Weteran Alessandro Corbelli nigdy nie zalecał się urodą swego głosu, ale to w partii Don Bartola niekonieczne, za to co za fachowość i poczucie humoru. Ruzin Gatin, nieznany mi dotąd rosyjski tenor z Kazania , obecnie wykonujący role belcantowe w Moskwie okazał się idealnym Almavivą – ładna barwa, wdzięk i stylowość na miejscu. Odkryciem była Vasilisa Berzhanskaya - z wyglądu apetyczny rudzielec, nieco okrąglejsza bliźniaczka Nadine Sierry . Ale – jak się pewnie domyślacie - nie jej uroda wbiła mnie w fotel a głos, nominalnie mezzosopran, ale sądząc z brzmienia raczej kontralt. Ma wszystko: pewną górę, przepastne, piersiowe doły i potrzebną w Rossinim ruchliwość. Będę ją śledzić gdziekolwiek się pojawi, dziewczyna (zaledwie 27 lat) naprawdę jest zachwycająca. Tytułowym bohaterem był w tym spektaklu Andrzej Filończyk i niezmiernie mnie ten występ ucieszył. Kilku ostatnich zetknięć ze sztuką wokalną naszego barytona nie zaliczam do udanych, próby mozartowskie wydały mi się wręcz kiepskie. Ale jako Figaro Filończyk podobał mi się bardzo. Swobodnie operował pięknym głosem, ma techniczną sprawność koloraturową a poza tym charme i energię. W tym dziwnym roku pandemia dwa razy stanęła mu na drodze do debiutu w Met, miejmy nadzieję, że co się odwlecze, to nie uciecze.
Drodzy Czytelnicy uważajcie na siebie w te Święta i obok innych radości z nimi związanych posłuchajcie może ulubionej muzyki. Ona Was nie zawiedzie.