czwartek, 11 lutego 2021
Turandot non esiste - Franco Corelli jako Calaf
Usilnie próbuję nie zmieniać bloga w mój własny projekt „Tutto Donizetti” ani też „Wszystkie Rusałki świata” . Łatwo mi nie jest, mam jeszcze dla Was relacje spektakli z tych kategorii, ale nie dziś. Dziś będzie „Turandot” z roku … 1958, więc – jak widzicie nie całkiem świeżynka. Jakiś niewytłumaczalny impuls (one zawsze takie są) nakazał mi wpisać do wyszukiwarki „Franco Corelli” i wyrzuciło mi wynik w postaci telewizyjnej realizacji jednej z moich ukochanych oper, którą RAI zaprezentowało swoim widzom 63 lata temu. Dla oka rozpaskudzonego HD, 4 K i tym podobnymi standardami oglądanie czarno-białego obrazu w formacie 4:3 i kiepskiej jakości stanowi pewne wyzwanie, ale pewnym czasie można się przyzwyczaić. I bardzo, ale to bardzo warto. Oczywiście przede wszystkim ze względu na Calafa, ale nie tylko. Wprawdzie amant nie ma tu tak królewskiego towarzystwa jak w późniejszym o 7 lat nagraniu płytowym, gdzie tytułową bohaterkę śpiewała Birgit Nilsson, ale warstwa wizyjna jest nadspodziewanie ciekawa. Zanim jednak przejdziemy do meritum poświęćmy chwilę samemu dziełu i jego niezwykłości, bo zaiste jest niezwykłe i to nie tylko za sprawą partytury, chociaż oczywiście „prima la musica”. Nie podejmę się muzykologicznej analizy, ale nawet dla niewyedukowanego należycie w tej kwestii słuchacza jedno musi być jasne – chyba po raz pierwszy (w „Madamie Butterfly” nie wydaje się to tak uderzające) na taką skalę popularny kompozytor zastosował w swoim języku muzycznym wschodnie harmonie. Oczywiście, jest to stylizacja, ale jakie robi wrażenie! Najlepszym dowodem geniuszu Pucciniego wydaje się jednak sposób jej połączenia z melodyjnością typowo włoskiej proweniencji. A mamy jeszcze bardzo niestandardowy tekst. Nie wdając się w długie opisy szeregu inspiracji literackich (księżniczka Turandot nie narodziła się wszak w głowie Carlo Gozziego) trzeba przyznać, że Giuseppe Adami i Renato Simoni napisali bardzo dobre libretto, nie bez wad, ale z fragmentami doskonałymi. O niestandardowości tej historii nie stanowi przede wszystkim miejsce akcji (chociaż trochę tak), ale bohaterowie. Właściwie tylko Liu jest nieodrodną córą kilkuwiekowej tradycji słodkich sopranów zdolnych do najwyższych poświęceń w imię prawdziwej miłości. Najoryginalniejszy wydaje mi się tercert cesarskich ministrów, których po prostu uwielbiam. Zanim dowiemy się o nich czegoś więcej na początku drugiego aktu już dosyć dobrze ich poznajemy dzięki serii krótkich replik w pierwszym. Dodać należy, iż nieczęsto się zdarza by drugoplanowe (a właściwie jakiekolwiek) postacie operowe w zwięzłych słowach wyjaśniały nam istotę całego systemu religijno-filozoficznego. A to właśnie robią panowie Ping, Pang i Pong.
„Turandot non esiste!
PING
Turandot! come tutti quei citrulli
tuoi pari!
L’uomo! Il Dio! Io!
I popoli! I sovrani...Pu-Tin-Pao...
I MINISTRI
Non esiste che il Tao!”
Najtrafniejsza jest ich lapidarna odpowiedź na okrzyki miotającego się Calafa „A me l’amore” – ministrowie pokazują mu świeżo odciętą głowę poprzedniego kandydata do wdzięków Turandot puentując ów widok słowami „Ecco l’amore”. I tu mam możliwość płynnego przejścia do nie całkiem typowego amanta. Właściwie nie wiemy o nim nic. I nie dowiemy się do końca opery, bo czy znajomość miana „Calaf syn Timura” stanowi jakąkolwiek wiedzę o człowieku? Jedyny argument pozytywny na rzecz tego bohatera podaje Liu opowiadają o tym, że dawno temu dostrzegł w niej istotę ludzką i obdarzył uśmiechem. Ale szybko o tym zapomniał w drodze do spełnienia swej seksualnej fiksacji, równie lekce sobie ważąc życie i los własnego ojca. Tego typu amant nie stanowi u Pucciniego wyjątku – przypomnijmy sobie Roberta z debiutanckich „Willid” czy Pinkertona. Ale o ile ci dwaj mają jakieś wyrzuty sumienia (pierwszy ponosi zasłużoną karę), Calaf dostaje to, czego chciał. Władzę nad Turandot i jej „corpo divino” oraz – taki drobiazg – Chinami. Dla niej zwycięstwo miłości stanowi wyłącznie porażkę i zagrożenie, bo kto wie, jak długo będzie trwał erotyczny szał małżonka. A to on będzie cesarzem, ona tylko cesarzową. Jak mało taka pozycja znaczyła można zaobserwować chociażby w filmie Zhanga Yimou „Klątwa złotego kwiatu” (czy też po prostu „Cesarzowa”). Może właśnie po części z tej świadomości Pucciniego brały się trudności z pechowym finałem opery. Kompozytor najpierw nie mógł doczekać się na gotowy tekst, a kiedy ten dotarł już do jego rąk swe mordercze działanie rozpoczął rak gardła i Puccini nie zdążył, jesteśmy więc skazani na powszechnie ganione uzupełnienie Alfano (współcześnie czasem dopisek Berio). Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czy ktokolwiek byłby w stanie usatysfakcjonować nas poruszającym zakończeniem tej historii, bo … losy Turandot i Calafa nic słuchacza, dogłębnie wzruszonego śmiercią Liu nie obchodzą. Po tych wynurzeniach czas opowiedzieć jak z tym pięknym i złożonym materiałem uporano się w RAI. Przede wszystkim – to nie jest rejestracja spektaklu na żywo, to film lub raczej coś w rodzaju teatru telewizji. Kiedy oczy przyzwyczają się już do czarno-białego obrazu, lub właściwie tego, co drukarki nazywają skalą szarości wygląda to całkiem nieźle. Dzięki monochromatyczności bogate dekoracje i kostiumy nie przytłaczają, nie są tematem samym w sobie. Śpiewacy grają nieco inaczej niż dziś, ale bez wątpienia grają i widać, że zadbano o kontrolę nad gestem aby przystosować go do rozmiarów telewizyjnego okienka. Reżyser Mario Lafranchi zupełnie dobrze poradził sobie z zadaniem zmieszczenia tak kolosalnej opery w ograniczonej przestrzeni. Najważniejsze jednak to, co słyszymy. Frenando Previtali prowadzi mediolańską Orkiestrę i Chór RAI pewną ręką, Plinio Clabassi jest znakomitym Timurem (jak dla mnie trochę za gęste vibrato,ale to rzecz gustu), Mario Boriello, Mario Carlin i Renato Ercolani brylują jako Ping, Pang i Pong, bardzo porządnego mamy też Mandaryna – Teodoro Rovettę. Cesarz Altotum – Nino del Sole śpiewa głosem wyraźnie zmęczonym, ale w wypadku tej postaci pomaga to nawet w jej scharakteryzowaniu. Renata Mattioli wydała mi się właściwą Liu – standardowo słodką, emocjonalnie wiarygodną i przekonującą. Amerykańska sopranistka Lucille Udovich nie przekonała mnie do swojej Turandot, ale ja mam dziwaczny gust. Mnie się w tej roli podobają śpiewaczki, które w zasadzie nie powinny jej wykonywać i są za nią raczej ganione. Nie posunę się do akceptacji Turandot Katii Ricciarelli, ale Montserrat Caballe już owszem. Najogólniej mówiąc lubię, kiedy tytułowa bohaterka nie krzyczy, co się zdarza rzadko – tu trzeba albo mieć kolosalny głos Birgit Nilsson, albo wybrnąć umiejętnościami. Udovich nie należy do żadnej z tych kategorii, chociaż przy wielkich wymaganiach stawianych przez rolę wypada poprawnie.A zresztą – czy ktoś kiedy widział i słyszał śpiewaczkę o głosie Nilsson, aktorstwie Callas i uroku fizycznym Gong Li? W końcu „Turandot non esiste”… I wreszcie on, praprzyczyna mego zainteresowania filmem czyli boski Franco Corelli. Czysto wokalnie – nie ma o czym dyskutować, jest wspaniały, jak to kiedyś mówili „żyrandole drżały z rozkoszy” kiedy śpiewał. Teraz mówią, że to najlepszy Calaf ery nagraniowej i jestem skłonna się z tym zgodzić, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie muzyczne. Bo interpretacja - to już inna rzecz. Bohater Corellego jest monumentalny jak jego głos, bez wątpliwości, bez lęku nawet w scenie zagadek, średnio przekonuje mnie też jego namiętna natura. Corelli chyba chował się trochę za swoją wybitną urodą, kiedy na niego patrzę nie widzę Calafa, tylko pięknego mężczyznę w pięknym kostiumie. Ale – trzeba przyznać, że w jedynym momencie, tuż po zakończeniu „Nessun dorma” gdy kamera patrzy długo w jego twarz, pojawia się na niej cień jakiejś emocji, jakiegoś trudno uchwytnego uczucia. Czyli w sumie – Calaf głosowo fantastyczny, tylko – nie do końca z mojej bajki. Nie lubiłam, gdy rolę tę wykonywał Luciano Pavarotti, bo zawsze wydawała mi się ona w jego interpretacji przede wszystkim popisem, postaci tam nie było. Natomiast Placido Domingo - tak, on bywał Calafem wiarygodnie gorącym, momentami ogarniętym lękiem, ludzkim po prostu. Ale wokalnie supremacja Corellego jest wyraźna. Warto tę stareńką „Turandot” wypróbować albo sobie przypomnieć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz