niedziela, 31 stycznia 2021
Regieoper a światowa pandemia - "Cosi fan tutte" z Mediolanu
23 stycznia w kolejnym teatrze pokonano niechęć do streamingu i wirtualnie zaproszono nas na przedstawienie. Mediolańska La Scala, z której jak dotąd pokazano nam tylko kilka koncertów wystawiła wreszcie pełnospektaklową operę – „Cosi fan tutte”. Jest to dosyć już sędziwa produkcja Michaela Hampe, która miała premierę w roku 1985. Wszystko jest w niej śliczne, ale nie przeładowane, wszystko zgodne z tekstem i muzyką. Reżyser nie prowadzi nas szlakiem własnej interpretacji a przedstawia nam dzieło tak, jak zostało napisane, niejako w stanie czystym. Od takich inscenizacji należałoby zaczynać swój kontakt z każdą operą by potem, mając już solidną podstawę i punkt wyjścia móc ewentualnie przejść do typowych, współczesnych wersji w których interpretacji jest więcej niż istoty. Kiedy tak syciłam oczy (o uszach potem) widokiem lśniącego, szmaragdowego morza i błękitnego nieba oraz uroczych kostiumów zaczęłam też sobie przypominać streamingowe atrakcje ze słusznie minionego roku pandemii i dokonałam ciekawego spostrzeżenia. Zauważyliście mianowicie jakie decyzje podejmowano w teatrach lirycznych przy wyborze repertuaru przeznaczonego do transmisji ? Nie mam tu na myśli dzielenia się zarejestrowanymi już wcześniej skarbami z przepastnych archiwów, ale spektakle grane przy pustej widowni i transmitowane mniej lub bardziej bezpośrednio przez sieć. Przypadki premier przygotowanych już w czasie panowania koronawirusa zdarzały się, ale rzadko, czemu trudno się dziwić. Postawione w tej trudnej, zdumiewającej sytuacji teatry pokazywały nam głównie swoje najbardziej hitowe produkcje, pozostające w na ich scenach od wielu lat – jak w omawianym dziś przypadku. I wiecie co? Są to, z niewielkimi wyjątkami spektakle tradycyjne, robione po bożemu, z poszanowaniem autorów, z porządną scenografią i w adekwatnym kostiumie. O czym to świadczy? Wydaje mi się, że wnioski są dosyć oczywiste. Czasowi ostają się właśnie takie inscenizacje, które konfrontują widza i słuchacza przede wszystkim z autorem i jego dziełem, a dopiero w drugiej kolejności z własną refleksją na temat. Niestety szczerze wątpię, czy zauważą trend liczni adepci regieoper, dla których to co sami mają do powiedzenia jest daleko ważniejsze od wypowiedzi jakiegoś tam Mozarta i Da Ponte. Odrobinę jednak liczę na tych, którzy mają w ręku kasę – czyli intendentów lub dyrektorów (jak zwał tak zwał) teatrów. Produkcja o długim żywocie to wszak same plusy finansowe. Na razie pozostaje nam cieszyć się takimi przedstawieniami jak „Cosi” z La Scali i czekać z utęsknieniem na moment, w którym będziemy wreszcie mogli obejrzeć spektakl z widowni. Ten, który zaprezentowała nam RAI został przystosowany do obecnych warunków i nie chodzi tylko o rozsadzenie orkiestry na widowni (niektórzy muzycy odpowiednio zamaskowani). Zdecydowano, że śpiewacy maseczek nosić nie będą, co wymusiło pewne modyfikacje w ruchu scenicznym. Trzymanie dystansu przy takiej akcji, jaką ma „Cosi” nie było łatwe, ale się udało i okazało się nawet interesujące. Wyobraźcie sobie – żadnych obłapianek, tarzania się w duecie po deskach sceny, kradzionych całusów nie mówiąc już o markowanych wyczynach seksualnych. To tak można? No – można, i nic na tym nie tracimy. Zwłaszcza, jeśli mamy na scenie zespół dobrych śpiewaków, a tak było w tym wypadku. „Cosi fan tutte” to dosyć wyjątkowa opera, która właściwie nie pozwala na gwiazdorzenie – tu potrzebujemy grupy sześciorga wyrównanych, dobrze się rozumiejących wykonawców, nikt nie powinien „wystawać”. Tak też było. Najtrudniejszą muzycznie rolę Fiordiligi zaśpiewała Eleonora Buratto i zrobiła to pięknie. Wiele sopranów potyka się o „Come scoglio”, arię stawiającą wymagania trudne do zrealizowania, zwłaszcza w zakresie płynnych przejść między rejestrami. W dodatku trzeba tu dysponować imponującym dołem skali, co dla sopranu bywa kłopotliwe. Buratto dała sobie z tym radę naprawdę dobrze, pod koniec tylko zamazując nieco ozdobniki (podejrzewam, że ze zmęczenia). Ma też prawdziwie mozartowską barwę głosu. Emily d’Angelo – Dorabellę poznałam dopiero przy tej okazji i jest to znajomość warta kontynuacji. Alessio Arduini – Guglielmo i Bogdan Volkov – Ferrando także atrakcyjnie sportretowali swoich bohaterów. Frederica Guida nieszczególnie zapadła mi w pamięć jako Despina . Za to bardzo ciekawą postać stworzył Pietro Spagnoli jako Don Alfonso, przystojny, zgorzkniały, nie tyle demiurg zabawiający się cudzym życiem co jego niewesoły nauczyciel. Nie muszę dodawać, że wokalnie Spagnoli również podołał. Mam natomiast trochę pretensji do Giovanniego Antoniniego, który poprowadził orkiestrę za szybko, za dynamicznie, gubiąc detale i subtelności. To dlatego bajeczny tercet „Soave sia il vento” nie wybrzmiał tak jak powinien. Ale i tak spędziłam z tym spektaklem przyjemne trzy godziny.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz