niedziela, 14 marca 2021

"Ernani" na Sycylii

„Ernani”, piąta opera Verdiego udała mu się znacznie bardziej niż „Oberto”, „Dzień królowania” i nawet „Lombardczycy”. Rezultat pierwszej współpracy kompozytora z librecistą Francesco Marią Piave był na tyle dobry, że doczekał się wielokrotnej kontynuacji. Wenecka prapremiera 9 marca 1844 okazała się olbrzymim sukcesem. „Ernani” nie potrzebował wiele czasu by jego popularność objęła całą Europę, tak skutecznie, że zagroziła interesom autora literackiego oryginału. Kiedy opera dotarła do Paryża Victor Hugo sprzeciwił się graniu jej pod takim tytułem, widz miał go kojarzyć wyłącznie z nazwiskiem wielkiego romantyka. Do Warszawy dzieło Verdiego trafiło dość szybko, w 1851, ale potem nie było wystawiane regularnie. Po wojnie mieliśmy w Polsce tylko 4 inscenizacje: w Łodzi (1990), Bytomiu (w tym samym roku), Gdańsku (2002) i Poznaniu (2009). Światowa kariera „Ernaniego” rozwijała się różnie – obecnie rzecz pozostaje w szeroko pojętym kanonie repertuarowym, chociaż do najczęściej pojawiających się na scenie nie należy. Ma za to wspaniałą przeszłość wykonawczą – rolę tytułową śpiewali właściwie wszyscy najwięksi tenorzy, wśród nich Franco Corelli, Mario del Monaco, Luciano Pavarotti i Placido Domingo. To ten ostatni spowodował moje zainteresowanie „Ernanim” u samych początków romansu ze sztuką liryczną. Aria „Merce diletti amici” wraz z cabalettą znajdowała się na recitalowej płycie nagranej przez niego z genialnym dyrygentem Carlo Marią Giulinim. Lubię ten krążek do dziś podobnie jak operę w całości. Ma ona pewne niedoskonałości i na pewno nie należy do dzieł, które zrewolucjonizowały gatunek, ale partytura ma nerw dramatyczny, muzyka płynie potoczyście i daje aż cztery szanse na stworzenie pamiętnych kreacji wokalnych. Bohaterowie męscy nie są szczególnie sympatyczni, ale za to interesujący (przynajmniej król i Silva) i nie do końca typowi. Bas to charakter smoliście czarny – nie tylko usiłuje posiąść opierającą się siostrzenicę, bezwzględnie doprowadza do śmierci pary amantów, ale jeszcze się nad sobą użala (Infelice… E tu credevi). Baryton to król, który nie tylko dzieli z poddanymi amoryczne upodobanie do tej samej damy ale w celu zdobycia tejże próbuje wykorzystać monarsze prerogatywy. Na szczęście opamiętuje się w porę przedkładając kwestie polityczne nad sprawy alkowy. Amant jak to tenor – jest dumny, obrażalski i porywczy ponad miarę. Ale przynajmniej jakiś, czego nie można powiedzieć o sopranie – Elvira stanowi dosyć denerwujący przykład dziewicy w opałach, właściwie przez cały czas jęczy i błaga (raz nawet skutecznie), ale charakteru nie ma wcale. Za to wszyscy mają co śpiewać i są to partie efektowne, co dotyczy zwłaszcza króla-cesarza (3 arie!). Sporo pracy dostał także chór, jak to u Verdiego i choć nie wykonuje wielkiego przeboju jest niemal cały czas obecny na scenie co okazało się ważniejsze niż zwykle w produkcji, która dziś nas interesuje. Pokazano ją w Palermo aby uczcić zbliżającą się dziesiątą rocznicę śmierci urodzonego tam Vincenzo La Scoli (zmarł na serce 15 kwietnia 2011), który w 1999 roku śpiewał Ernaniego w „swoim” domu operowym. Spektakl zapowiedziano jako wersję semi-staged a Ludovico Rajata został podpisany jako autor „mise en espace”, co jest wyrażeniem trudnym do bezpośredniego spolszczenia, ale z pewnością nie oznacza reżyserii w sensie tradycyjnym. I rzeczywiście zagospodarowanie przestrzeni okazało się typowo pandemiczne, chociaż nie do końca. Orkiestra grała na scenie, soliści poruszali się po pustej widowni (bez foteli oczywiście, co ujawniło piękną posadzkę), za to chór zapełnił cztery piętra lóż. A loże w Teatro Massimo są niewielkie, więc każdy śpiewak miał do dyspozycji swoją. Główne postacie nosiły bogate kostiumy, w drugiej części spektaklu pojawiły się też elementy scenograficzne – grobowiec Karola Wielkiego, świeczniki z pochodniami itd. Wszystko to razem nie brzmi jak wersja semi-staged, ale rzeczywiście ograniczono się do „reżyserii przestrzeni” w zakresie interpretacji ról pozostawiając wykonawców samym sobie. A ponieważ musieli oni pilnować zaleceń lokalizacyjnych i zachować dystans dało to rezultat w postaci przyjmowania typowych póz z katalogu. W obecnych warunkach trudno wymagać więcej jeśli to co trzeba jest w głosach. Było. Giorgio Beruggi, powszechnie chwalony we Włoszech tenor, ma przyjemną barwę i niezłą technikę, choć jak dla mnie za dużo w jego śpiewie przydechów i gwałtownych podjazdów. Eleonora Buratto była obiektem podziwu na moim blogu już wielokrotnie i tym razem nie będzie inaczej. Sopranistka jest w trakcie przechodzenia na nieco mocniejszy repertuar, co u niej na szczęście nie oznacza porzucenia Mozarta, w którym się dotąd specjalizowała. Głos jej się bardzo rozwinął, zyskał imponujące, piersiowe doły nic nie tracąc na aksamitnej średnicy. Elvira to dla Buratto partia idealna właśnie na teraz. Michele Pertusi dobrze zaśpiewał Silvę, a jeszcze lepiej zagrał. A jednak żal, iż nie jest to prawdziwy, wibrujący bas w typie chociażby Nicolaia Ghiaurova (był Silvą w niezapomnianej premierze na deskach La Scali u boku Dominga, Brusona i swej żony Mirelli Freni). Simone Piazzola to obecnie chyba obok Luki Scalsi’ego najpopularniejszy włoski baryton. Jego start do wielkiej kariery zaczął się od drugiego miejsca w Operaliach 2013 (nazwisko zwycięzcy niewielu dziś pamięta) oraz Nagrody Publiczności na tym konkursie. Obawiam się, że Piazzola nie spełnił pokładanych w nim nadziei, jego występy są zazwyczaj takie jak ten w roli króla-cesarza Karola - poprawne, zaśpiewane ładnie, ale w sumie jakieś bez charakteru. Partia daje dużo możliwości interpretacji, ale Piazzola z nich nie skorzystał. Szkoda, bo głos piękny. Za to chór Teatro Massimo powinien za udział w „Ernanim” przyjmować same gratulacje, zwłaszcza męska jego część. Nie mam pojęcia jak chórzystom i ich szefowi, Ciro Visco udało się w takich warunkach osiągnąć tak jednolite, stopliwe brzmienie ale rezultat okazał się wspaniały. Ciekawy efekt dało też umiejscowienie artystów. Kto wie, czy najbardziej widowiskowe w całym spektaklu nie były jednak tańce za pulpitem dyrygenckim w wykonaniu szefa muzycznego sycylijskiego teatru. Omer Meir Welber tylko pozornie dał się ponieść temperamentowi – on w każdym momencie doskonale panował nad skomplikowanym przestrzennie aparatem wykonawczym. Dawno nie słyszałam „Ernaniego” zagranego z takim polotem a jednocześnie w perfekcyjnej równowadze między różnymi elementami dzieła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz