czwartek, 4 marca 2021
„Thaïs” w Monte Carlo
Thais, nawrócona jawnogrzesznica funkcjonuje jako święta (imieniny 8 października), ale historycy wyrażają zasadnicze wątpliwości co do jej realnego istnienia, część z nich uważa, że była tylko bohaterką umoralniającej opowieści służącej oświeceniu i umocnieniu w wierze. Prawda nie ma w tym wypadku większego znaczenia, bo jak większość postaci archetypowych przez stulecia (pierwsze wzmianki pojawiły się już w V wieku naszej ery) zarówno sama Thais jak i jej dzieje obrosły w wiele różnych wersji oraz interpretacji. Najbliższe naszym czasom, więc w związku z tym najpopularniejsze są dwie : powieść Anatole’a France’a i jej operowa adaptacja. Historie grzeszników znajdujących w końcu swoją ścieżkę do zbawienia jakoś nie bardzo interesowały filmowców, książka doczekała się więc zaledwie dwóch ekranizacji : pierwszej, niemej w 1907 i drugiej w 1984. Tę ostatnią nakręcono w … Polsce, raczej nie zapisała się ona pozytywnie w historii światowej kinematografii. Była kuriozalnie zła i jeśli warto o niej wspomnieć to tylko ze względu na obecność na ekranie Doroty Kwiatkowskiej, pięknej aktorki, której krajowa kariera zakończyła się wraz z jej wyjazdem za granicę. Zajmijmy się jednak tym co nas tu wszystkich ciekawi najbardziej, czyli operą. Prapremiera 16 marca 1894 na scenie paryskiej zakończyła się skandalem z powodu odsłonięcia przez wykonującą tytułową rolę Sybil Sanderson jednej piersi. Wydaje się, że nie był to widok jakoś szczególnie wstrząsający, ale kiedy przypomnimy sobie oburzenie, jakie 110 lat później wywołała Janet Jackson robiąc to samo w czasie Superbowl reakcja dziewiętnastowiecznej publiki nie dziwi. Szok sprawił, że o zdarzeniu mówiono dużo, ale chyba nie o taki efekt chodziło Massenetowi. Tak czy inaczej „Thaïs”, po autorskich poprawkach doczekała się pewnej popularności, choć nigdy wielkim hitem nie została. Wciąż bywa od czasu do czasu wystawiana, istnieją nagrania płytowe i bodajże 2 wersje na DVD. Na polską scenę trafiła po wojnie chyba tylko raz, za to niedawno – w 2018 pokazała ją Opera Bałtycka (miała być streamingowana, ale jakoś mi umknęła – była?). Swoją drogą los jak zazwyczaj okazał się cokolwiek ironiczny czyniąc najbardziej po dziś dzień znanym numerem dzieła fragment niewokalny, czyli „Medytację”. Massenet jakoś nie budzi we mnie cieplejszych uczuć, ale zawsze możliwość przyswojenia czegoś niesłuchanego od wielu lat sprawia, że poczucie obowiązku (wobec siebie samej) przyciąga mnie przed ekran. Zdarza się czasem, chociaż niezbyt niestety często, że obowiązek dostarcza sporej dawki przyjemności… Na wystawienie „Thaïs” zdecydowano się w Monte Carlo, gdzie szef tego teatru reżyseruje niemal wszystkie premiery. Jean-Louis Grinda powoli kończy swoją kadencję - zmiana nastąpi za dwa lata, kiedy jego funkcję przejmie nieźle już zasiedziała w Monaco Cecilia Bartoli. Na razie jednak Grinda nadal jest u steru i z tego, co widziałam miejscowa opera na tym korzysta. Jako reżyser specjalizuje się on w produkcjach tradycyjnych, realizowanych w stałym teamie współpracowników. Spektakle Grindy mają za to zazwyczaj kreatywny twist, coś, co nie zmieniając zasadniczo wymowy dzieła zmienia trochę sposób patrzenia na nie. Tak też stało się tym razem. W libretcie Louisa Galleta, jak i (przede wszystkim) w literackim oryginale France’a nawrócenie Thaïs nie wynika z jej głębokiej, duchowej przemiany, a przynajmniej można mieć co do tego spore wątpliwości. Bohaterka już na początku swej obecności na scenie, w arii z lustrem wyraża swe obawy. Delikatnie mówiąc czas nie działa na korzyść kobiety, a co dopiero w specyficznym zawodzie hetery. Thaïs zapewne nie zniknęłaby z rynku pracy natychmiast, ale z wiekiem i stopniowym pogarszaniem się warunków zewnętrznych jej pozycja nieuchronnie by się obniżała. Natomiast jako nawrócona grzesznica, w nowych warunkach i środowisku, mogłaby znów być numerem jeden. Grinda chciał publiczności dać wszystko – pragmatyczną kurtyzanę i świętą w jednym. Tak więc Thaïs nie oddaje się medytacji, ona nie przestaje kusić Athanaëla, który w paroksyzmie raczej strachu, że jej się uda niż gniewu zabija. Od tego momentu mnich zaczyna żyć marzeniem czy też wizją nawróconej, podążającej ciernistą ścieżką cnoty ku Bogu Thaïs budząc się czasem i z rozpaczą spoglądając na ciało swej ofiary. Skutkiem tego w finale Athanaël nie tylko uświadamia sobie naturę swych uczuć, ale też potworność dokonanego czynu i głębię własnego grzechu. Pewnie nie udało mi się opisać tego zręcznie, ale na mnie taka interpretacja zrobiła wrażenie. Nie byłoby to możliwe bez wykonawców dwóch głównych ról, którzy spisali się wspaniale. Marina Rebeka jest bez wątpienia najlepszą współczesną Thaïs . Przede wszystkim czuje się bardzo swobodnie w górnej części skali, a partia napisana jest wysoko. Przy tym wchodząc w najwyższe rejestry jej głos nie nabiera ostrości, jak bywa u większości sopranistek ale zachowuje ciepło i okrągłość. Bardzo ujmująca jest również naturalna szlachetność interpretacji, cecha niezmiernie ostatnio rzadka. Ludovic Tézier śpiewa jak zazwyczaj zachwycająco, ale tego się spodziewałam (mam sporą słabość do tej pełnej, bogatej barwy). Natomiast gdyby jeszcze nie tak dawno ktoś powiedział mi, że zobaczę w jego wykonaniu ciekawą kreację aktorską, pewnie bym nie uwierzyła. A postać Athanaëla nie jest wcale łatwa do zagrania, łatwo może zamienić się w karykaturę. Rebeka i Tézier sprawili, że nie tylko ten spektakl obejrzałam z przyjemnością, ale też zarchiwizowałam sobie do późniejszej powtórki. Zamierzam też wrócić do innych interpretacji tej opery, bo wydała mi się ona ciekawsza niż „Werther” , a na pewno niż „Manon”. To wrażenie zawdzięczam chyba nie tylko Massenetowi, ale też ładnej, pełnej światłocienia grze Orchestre Philharmonique de Monte-Carlo, którą poprowadził Jean-Yves Ossonce (solo skrzypcowe Liza Kérob).
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz