poniedziałek, 19 kwietnia 2021

"Don Carlo" w San Francisco po raz drugi

To będzie niestandardowy przypadek– drugi na tym blogu post o tym samym spektaklu, z tego samego dnia i miejsca. Ktoś mógłby zapytać – po co właściwie, ale jest uzasadnienie. Niecałe 5 lat temu, w czerwcu 2016 przedstawienie z War Memorial było dostępne tylko w wersji do słuchania. W San Francisco Opera mają dziwny zwyczaj utrwalania swych najciekawszych produkcji, po czym … skrzętnie je ukrywają nie dopuszczając do żadnych kompletnych przekazów wizualnych. Gdyby chociaż wydawano te rejestracje na DVD, ale nie, czyni się tak tylko niezmiernie rzadko i z kilkuletnim opóźnieniem. W czasie pandemii nie chcąc zniknąć z rynku miejscowi szefowie podjęli w końcu jedyną możliwą w tych trudnych warunkach decyzję i zaczęto powolutku ten skarbczyk opróżniać kierując jego zawartość do streamingu. W związku z tym pojawiła się okazja wyjątkowa, szczególnie dla sympatyków Mariusza Kwietnia – mogliśmy obejrzeć premierowo rejestrację jednej z najlepszych jego ról, którą przed zakończeniem kariery śpiewaczej (lub może tylko długą w niej przerwą, kto wie…) wykonywał tylko dwa razy – w Londynie w 2013 i właśnie w San Francisco. Żeby oddać sprawiedliwość kolegom naszego barytona – nie był on jedyną atrakcją tego „Don Carla”. Mając w pamięci przekaz radiowy całego zdarzenia byłam ciekawa jak odbiorę je dziś, z wizją do dyspozycji. Dawano pięcioaktową wersję modeńską, niestety bez ukochanej przeze mnie końcówki aktu czwartego z motywem przeniesionym potem przez Verdiego do „Requiem” (dzięki czemu Kwiecień nie musiał zbyt długo leżeć na scenie w niewdzięcznej roli zwłok). Przy oglądaniu cieszyłam się właśnie warstwą muzyczną, a głównie kilkoma kreacjami wokalnymi bo produkcja Emilio Sagi okazała się bardzo ogólnikowa i niestety nudna straszliwie. Wszystko było teoretycznie jak należy (może wyjąwszy osobliwy pomysł na ulatujących prosto do nieba skazańców, ale z tą sceną niewielu potrafi sobie poradzić) – kostiumy z epoki właściwej historycznie, scenografia adekwatna, gest na miejscu. A jednak całość prowadziła do wniosku, że o ile nadmiar kreatywności u reżysera bywa przekleństwem współczesnego teatru operowego to jej brak szkodzi mu także. Może mniej, ale szkodzi. Wszak to, że widza przy oglądaniu przynajmniej nie dopada wściekłość na rewolucyjne koncepty realizatorów trudno uznać za komplement wysokiej klasy. Kilkoro śpiewaków w tym spektaklu na takie jednak zasłużyło i pod tym względem moja pamięć mniej więcej zgadza się za stanem faktycznym, choć też nie do końca. Wątpliwości mam przede wszystkim w związku z Carlem Michaela Fabiano. Owszem, to rola zaśpiewana żarliwie, mocnym, metalicznym głosem który może się bardzo podobać, ale mało zniuansowana i szczerze mówiąc niezbyt subtelna. Fabiano wolę ponadto obserwować z pewnego oddalenia bo wtedy nie zwracam większej uwagi na jego chroniczną nadekspresję. Odwrotnie jest z Nadią Krastevą – scenicznie w porządku, ale jej zgrzytliwego głosu trudno się słucha. Andrea Silvestrelli to jeszcze inny przypadek – ma teoretycznie wszystko, co trzeba, jego bas sięga tych głębokich, wibrujących dołów, które większość z nas uwielbia. Rzemiosło aktorskie Silvestrelli też posiada w stopniu wystarczającym, ale pozbawiony jest mocnej osobowości, którą Wielki Inkwizytor mieć musi. Taka to rola – krótko na scenie, ale od samego wejścia, nawet zanim jeszcze się odezwie powinno wiać grozą, taką, którą odczuwa nawet wszechpotężny w teorii monarcha. Jeśli tego nie ma, jedna z kilku kolosalnych znaczeniowo scen traci wagę, jak tu. Nie było w tym winy René Pape, który potrafi jak niewielu basów połączyć miodopłynne brzmienie przepięknego głosu ze stworzeniem postaci tyleż ludzkiej, co odpychającej. Ana María Martínez nieodmiennie od lat mnie wzrusza, i tak było tym razem. Ma bezcenną wiarygodność emocjonalną, dzięki której jej śpiew trafia prosto do mojego serca, znakomity instrument i technikę, która pozwala się na niej nie skupiać, bo wszystko brzmi naturalnie. Praprzyczyna powstania tego posta, Mariusz Kwiecień poza oczywistymi zaletami swego głosu i umiejętności wokalnych (nie będę tu Was zanudzać zachwytami, jestem zachwycona, to wystarczy) zawsze umiał skupiać się na partnerze. Nieliczni potrafią tak pięknie i intensywnie słuchać kolegi i na niego reagować, ktokolwiek by nim nie był. A w tej operze, w której jego bohater nigdy nie jest na scenie sam to szczególnie ważne. I przyczyniło się do tego, iż najsłynniejszy „bromance” w dziewiętnastowiecznej literaturze gatunku był tak gorący, że Elisabetta znalazła się mimowolnie nieco w cieniu. Na koniec wypada wspomnieć o orkiestrze i dyrygencie, Nicoli Luisottim. Byli w porządku. I tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz