środa, 7 kwietnia 2021
Silna Kobieta na Zamku Sinobrodego
Już myślałam, że się przyzwyczaiłam. Ale nie, jeden seansów, jaki sobie sprawiłam nadrabiając operowe zaległości sprawił, iż musiałam kategorycznie stwierdzić – nigdy się nie przyzwyczaję. Co więcej, wcale tego nie chcę. Taki wątpliwy „prezent” zrobiła mi Bayerische Staatsoper, teatr, który dotąd był jednym z moich ulubionych. Ale chyba mam dosyć, bo przy okazji produkcji, o której dalej przypomniałam sobie kilka innych monachijskich okropności. Bywałam ich świadkiem także na żywo, co bolało jeszcze bardziej. Przy tym owe paskudztwa fundowano mi wyłącznie w warstwie inscenizacyjnej, muzycznie BSO zazwyczaj trzyma poziom. Tym razem też tak się stało. Zasiadłam do oglądania zwabiona rzadko wystawianym utworem, w każdym razie nigdy w takim towarzystwie.”Zamek Sinobrodego” to jednoaktówka, trzeba ją sparować z jakimś innym tytułem. W Warszawie dodano do niej, całkiem nieoczekiwanie, „Jolantę” Czajkowskiego i mimo pewnych zastrzeżeń zachowałam ów spektakl we wdzięcznej pamięci. W Monachium dokonano wyboru z pozoru bardziej logicznego jako pierwszą część wieczoru dając „Koncert na orkiestrę” Bartoka. Oba dzieła dzieli 26 lat, przy tym koncert jest późniejszy. Zgodnie z zamysłem reżyserskim trzeba go było wykonać jako wstęp do opery, nie odwrotnie. Orkiestra zagrała a na ekranie nad sceną wyświetlano nam film niestanowiący żadnych „impresji na temat” – to był fabularny prolog do „Zamku Sinobrodego”. Reżyserował go wprawdzie ktoś inny niż właściwą operę (Grant Gee), ale nie wątpię, iż autorką pomysłu na całość była Katie Mitchell. Pamiętam ją wciąż jako realizatorkę pięknego „Written on skin”, kilku innych przedstawień lepszych i gorszych oraz tę osobę, której udało się spowodować gremialne wybuchy śmiechu na … „Lucii di Lammermoor”. Kiedy tak sobie przeglądam i przypominam te spektakle zaczynam dostrzegać konsekwentną ścieżkę, jaką podąża. Nie mogę niestety napisać „ścieżkę ku samozagładzie” bo mam mocne przekonanie iż taki sposób realizacji własnej kariery przynosi od pewnego czasu same profity. Więc Mitchell, jak i jej koledzy będzie zatrudniana i chwalona za uscenicznianie własnych obsesji oraz życiowych traum. Będzie nawet bardziej niż inni idący tą samą ścieżką, bo wpisuje się w aktualne trendy polityczne. A, że przy tym rujnuje dzieła ich prawdziwym twórcom, tym gorzej dla twórców. Po tej gniewnej filippice przejdźmy do konkretów - spróbuję wyłożyć Państwu, co też tak bardzo przeszkadzało Katie Mitchell w oryginalnym tekście Bartóka/ Balázsa a mnie w efekcie finalnym jej pracy. Otóż jej zawadzało okropnie libretto. Typowe? Nie, bo tym razem nie chodziło o jakąś absurdalnie zawiłą fabułę ani kiepską jakość literacką a o finalną wymowę tekstu. Jest ona niezgodna z jedynie słuszną, obowiązującą w tym momencie dziejów ideologią a nawet z nią sprzeczna. Ruch „Me to” dokonał rzeczy pięknych i pożytecznych wylewając przy okazji dziecko z kąpielą. Skutkiem tego w mediach obowiązuje dziś jeden wzorzec kobiecości, z którym dyskutować nie można – bo jakakolwiek próba sporu powoduje lawinę mocnych oskarżeń , złośliwości i w końcu inwektyw. Wszystkie mamy być Silnymi Kobietami. A w symbolicznym tekście Béli Balázsa Judyta jest wprawdzie nieustraszona, ale też naiwna i po prostu zachłanna, chce posiąść swego mężczyznę w całości, wraz z jego przeszłością, tajemnicami i umysłem. Dlatego też w finale, tak jak jej poprzedniczki właśnie w tej pamięci i tym umyśle zostaje żywcem pogrzebana. Mizoginiczne? Oczywiście!!! Gdybyśmy jednak chciały wykreślić ze światowego dziedzictwa kultury wszystko, co mizoginiczne wiele by nie zostało. Edukujmy, ale nie róbmy w ramach udowadniania swej racji – nawet jeśli ona jest głęboko prawdziwa i tak, słuszna – takich rzeczy, jak Katie Mitchell. Ona wzięła na warsztat dzieło autorów, którzy mają tego pecha, że ich twórczość znalazła się już w domenie publicznej i właściwie dokonała na nim mordu. Różnica między interpretacją a tego typu szkodnictwem istnieje, ale granice są płynne i każdy sam musi je postawić. Ja stawiam tu. Reżyserka nie potrafiła tego dzieła interpretować, ona z nim walczy. Co mamy na scenie? Sinobrody, będący oryginalnie osobowością złowrogą, ale enigmatyczną staje się postacią z szeregowego thrillera – psychopatycznym mordercą kobiet i dodatkowo narkotykowym dealerem. Tu wejście Silnej Kobiety, policjantki czy też agentki polującej na zbrodniarza, zrobionej na typ fizyczny przez niego preferowany i swymi pytaniami doprowadzającej go do ujawnienia. Finał? Nie domyślacie się ? Sinobrody kona na podłodze zastrzelony przez „Judytę”. Opowieść symboliczną, pełną nieoczywistych znaczeń zamieniono na pospolity kryminał jakich produkuje się tysiące. Tekst libretta zaczyna się od prologu, w którym Bajarz lub Bard mówi wprost iż rzecz dzieje się „w teatrze duszy” . Oczywiście, ten fragment jako niewygodny i niepasujący do założeń Mitchell wycięto. Zgroza. Reżyserka nie rozumie z tekstu nic. I niestety nierówną walkę z nim wygrywa z prostej przyczyny: ona może wszystko, autorzy, jako nieżyjący nie mogą zrobić już nic. Banał może sobie panować na scenie tak niepodzielnie bo nic w tym względzie nie zdziałała także dyrygentka, Oksana Lyniv, do niedawna asystentka Kiryła Petrenki . Nie wiem dlaczego – nie mogła (we współczesnej operze dyrygent nie rządzi, a powinien) czy nie chciała. Na jej dobro zapisać można nie natchnioną, ale przynajmniej porządną realizację partytury z orkiestrą Bayerische Staatsoper, przy tym sama opera wypadła lepiej niż koncert. Ten zaś został poszkodowany w podobny sposób co część liryczna wieczoru – na ekranie pokazywano trywialną historyjkę nijak nie przystającą do tego, co dochodziło z orkiestronu. Partie wokalne w „Zamku Sinobrodego” Bartók napisał w sposób bardzo ekstremalny i dla wykonawców trudny. To nigdy nie brzmi konwencjonalnie ładnie i tak ma pozostać. W Monachium Sinobrodym był John Lundgren, który jest bas-barytonem, więc z bardzo wysokimi dźwiękami miał problem nieco mniejszy niż zwykle bywa w wypadku śpiewających tę rolę basów. Ogólnie dał radę, chociaż jakoś mnie nie zachwycił. Podobnie odebrałam Ninę Stemme.
Przy okazji – moje pierwsze zetknięcie z „Zamkiem Sinobrodego” stanowił film zrealizowany przez Miklósa Szinetara chyba w 1987 roku. Owszem, jest zrobiony bardzo tradycyjnie, mamy w nim autentyczny zamek i jego wilgotne ściany a po otwarciu kolejnych drzwi obrazek widzimy dosyć teatralny. Mimo tych drobnych wad bardzo tę wersję polecam. Orkiestrą dyryguje Georg Solti, śpiewają bas Kolos Kováts i sopranistka Sylvia Sass. Właśnie tę odsłonę Państwu linkuję. Na monachijską szkoda czasu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz