środa, 2 czerwca 2021

Wróćmy na jeziora - "Rusałka" w Wiedniu, Madrycie i Braunschweigu

Wszystko płynie? Niektórzy realizatorzy „Rusałki” by się z tą tezą nie zgodzili umieszczając akcję opery wszędzie , tylko nie tam gdzie trzeba. Tym tropem poszedł Christof Loy i nieszczęsna wylądowała już to w mieszczańskim salonie, już w teatralnej kulisie. Nie było to jakieś szczególnie przykre dla oczu, ale cokolwiek monotonne. Nieoczekiwanie głównym rekwizytem w tym madryckim spektaklu okazały się … kule wspomagające poruszanie. Z tym, że o ile bohaterka posługiwała się nimi z woli reżysera, jej amant musiał ich używać z przyczyny realnej kontuzji, która dopadła tenora. Podziwiam bohaterską postawę Erica Cutlera, ale może jednak należało zrezygnować. Książe nie udał się temu znakomitemu śpiewakowi zdecydowanie, co, jak podejrzewam spowodowane było nadmiernym wysiłkiem. Za to Rusałka - Asmik Grigorian pozostawiła mi pozytywne wrażenie dając ciepłą, wzruszającą kreację sceniczną i świetną wokalną. Ogólnie – gdyby nie ona, rzecz byłaby do natychmiastowego zapomnienia. Potem trafiłam na „Rusałkę” z Braunschweigu,a nie jest to teatr, który bym śledziła z uwagą. Tamtejsza produkcja okazała się przeciętnie udanym muzycznie i naiwnym scenicznie manifestem ekologicznym. A potem nadeszło wydarzenie, na które nie liczyłam i zupełnie się nie spodziewałam. „Rusałka” z Wiednia. Nie śledzę streamingów z Wiener Staatsoper. Spektakle stamtąd są zazwyczaj nudne, źle oświetlone i robione jak najmniejszym kosztem. Nie ma się co dziwić, to jest fabryka i jakość muzyczna też bywa tam różna – od okropnej do znakomitej, pełen przegląd. Uprzedzenia bywają jednak kosztowne, można przegapić w ten sposób coś, co miałoby szansę dać człowiekowi trochę przyjemności. O to, żebym tym razem nie przegapiła zadbała Czytelniczka (dzięki serdeczne!) zawiadamiając mnie na czas o przewidywanej retransmisji „Rusałki”. Jeśli czytujecie tego bloga w miarę regularnie już wiecie co to znaczy. Tym razem los zamiast tradycyjnie sprezentować mi dwie wersje ukochanej opery postawił na mojej drodze cztery (oprócz tu wspominanych była jeszcze produkcja z Glyndebourne, o której już pisałam). Aż się boję myśleć co będzie dalej, ale niech tam, „Rusałki” nigdy dość, przynajmniej mnie. Inscenizację z WSO podpisał Sven-Eric Bechtolf, niemiecki reżyser i wciąż aktywny aktor. Czy fakt bycia wykonawcą ma jakiś wpływ na jego sposób pracy nad operą i jej końcowy rezultat? Po obejrzeniu i przypomnieniu sobie kilku jego przedstawień myślę, że owszem, ma – Bechtolf pozwala śpiewakom tworzyć interesujące role dając im solidną bazę w ogólnej koncepcji dzieła. Zazwyczaj też zmieniając czas i miejsce akcji nie przekracza granic interpretacji , bo z szacunkiem traktuje tekst muzyczny (to w partyturze mamy to, co najistotniejsze – podstawową konstrukcję postaci). Czy tak też się stało w wypadku omawianej „Rusałki”? Moim zdaniem tak, chociaż przy okazji premiery w 2014 roku i późniejszych wznowień było sporo narzekań i utyskiwań na tę produkcję, równoważonych przez podobną ilość głosów pozytywnych. Ja opowiem Wam o spektaklu streamingowanym na żywo 4 lutego 2020 i potem powtarzanym w ramach pandemicznych prezentów dla publiczności. W sieci możecie znaleźć tę samą inscenizację z roku 2017, częściowo w tej samej obsadzie, ale z innymi protagonistami (Krasimira Stoyanova i Dmytro Popov). Podlinkuję ją na końcu posta, bo daje pojęcie o przedmiocie wpisu, choć oczywiście to niezupełnie to samo, zwłaszcza dla wielbicieli Piotra Beczały (przyznaję, że fanką zdecydowanie nie będąc ową różnicę też odczułam boleśnie oglądając tę odsłonę). Tym z Państwa, co nie widzieli wiedeńskiej „Rusałki” wcale powinnam pokrótce opowiedzieć, na czym opiera się reżyserska koncepcja i co wzbudziło niechęć niektórych recenzentów. Tym, co widać na pierwszy rzut oka jest głębokie zakorzenienie całej historii w ludowych baśniach, a one jak wiemy niekoniecznie są miłe i kończą się dobrze. Oczywiście ten związek istnieje przede wszystkim w partyturze Dvořáka i tekście Kvapila, ale tak wielu reżyserów go dziś ignoruje … Bechtolf nie tylko ów aspekt podkreślił, ale też przefiltrował przez współczesną wrażliwość i nawiązał do szeroko rozumianej popkultury. A przecież właśnie ona tworzy, bądź przetwarza (jako, że wszystko już było) dzisiejsze mity i baśnie. Proszę się nie bać i nie denerwować – nawiązania do szeroko rozumianej popkultury nie oznaczają w tym wypadku obecności plastykowych wizerunków jej idoli czy też namolnej prezentacji akcesoriów bieżącej codzienności. Za to skojarzenia z azjatyckim horrorem filmowym są jak najbardziej uprawnione, chociaż na szczęście nie najważniejsze. Istotne w tej historii wydaje się być coś innego – tragiczny dualizm postaci tytułowej bohaterki . Ta Rusałka doskonale wie, czego chce, ale nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji realizacji swoich pragnień. Bardzo pięknie Bechtolf pokazał nam tęsknotę bohaterki za osiągnięciem kondycji ludzkiej i jej fascynację człowieczeństwem, mimo, iż człowiek to nie zawsze brzmi dumnie. Bolesny efekt osiągnięty został bardzo prosto – za pomocą scenki baletowej, w której Rusałka ma okazję obserwować historię ziemskiej pary. Sedno leży w tym, iż jest to historia banalna i zwykła, pozbawiona efektownych dramatów a jej bohaterowie bywają wzruszający, ale także śmieszni a już na pewno nie mają zewnętrznych cech Venus czy Adonisa. Tym tragiczniejszy jest finał opowieści, kiedy Rusałka umiera jako istota ludzka i wraca do cech właściwych swemu gatunkowi pamiętając jednak, że kiedyś, przez chwilę była czymś (kimś) innym. To mi się wydaje najciekawszym aspektem produkcji Bechtolfa. Podobało mi się w niej także trafne oddanie tragikomicznych elementów opery, związanych z postaciami Gajowego i Kuchcika, i jakoś nie bardzo mi przeszkadzał ich smutny los (ona pada łupem Jeżibaby i łapczywych siostrzyc Rusałki, z niego zostaje tylko bardzo skąpy strój, w którym wcześniej Gabriel Bermúdez prezentował niewątpliwie rzadkie wśród śpiewaków zalety swej fizyczności). Zachwyciła mnie scenografia Rolfa Glittenberga, zaprojektowana z kunsztowną prostotą i bez dosłowności, przywodząca na myśl lekko omszały i obsypany kryształkami soli podwodny świat. I – słuchajcie, słuchajcie! Odnalazłam wreszcie „swojego” Wodnika. Bechtolfowi we współpracy z Jongminem Parkiem udało się stworzyć koherentną osobowość – Wodnik jest zarówno demonem jak ojcem świadomym, że nie może uchronić swego dziecka przed bólem i stratą. Trzeba też przyznać, że postaci posłużył wizerunek zewnętrzny (kostiumy Marianne Glittenberg). Oczywiście Jongmin Park poza scenicznymi zaprezentował również zalety czysto wokalne – piękny, ciepły, głęboki głos, znakomite legato i podobno (sądząc po lokalnych komentarzach na You Tubie) świetną czeską dykcję. Pod względem muzycznym to bardzo udany spektakl – dobra Rusałka – Olga Bezsmertna, jeszcze lepszy Książe – Piotr Beczała (kto wie, czy to nie jego najlepszy występ w tej roli, którą śpiewał już tyle razy), mocna Jeżibaba – Monika Bohinec, władcza Obca Księżniczka – Elena Zhidkova. I do tego za pulpitem Tomáš Hanus nadający muzyce śpiewność i płynność jaką mieć powinna.

2 komentarze:

  1. Papageno, bardzo się cieszę, że spodobała Ci się ta Rusałka! Również oglądałam i wrażenia mam bardzo zbliżone do Twoich.
    A co do Beczały – nie wiem, czy masz podobne odczucia, ale mi wydaje się, że on lepiej wypada w repertuarze słowiańskim i francuskim niż włoskim.
    Pozdrawiam
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Drusillo, nie potrafię się uczciwie wypowiedzieć o Beczale w repertuarze włoskim, bo raczej unikam. Zostawiam to fanom, którzy mają z tego radość. Ale - jest już dostepna "Lucia" z Zurychu, może spróbuję. Jeszcze raz dzięki za wieści o "Rusałce".

    OdpowiedzUsuń