wtorek, 22 czerwca 2021

"Fanciulla del west" w Berlinie

„La fanciulla del west”, po naszemu „Dziewczę z zachodu” nigdy jakoś nie wzbudziła we mnie cieplejszych uczuć. Słuchając tej opery owszem, dostrzegam jej zalety, ale nigdy nie mam ochoty na powtórkę. Przeszkadza mi tłum pobocznych, niczego nie wnoszących postaci z którymi niesposób poczuć jakiegokolwiek związku emocjonalnego, bo jest ich po prostu za dużo. A poza tym? Nie ma co szukać racjonalnych argumentów, zwyczajnie nie zażarło. Pomimo cudów pucciniowskiej orkiestracji, mistrzowsko skrojonego dramaturgicznie drugiego aktu i ślicznej, jedynej w tej operze tradycyjnie skrojonej roli dla tenora. Skoro do „Dziewczęcia” nie przekonali mnie Carol Neblett i Placido Domingo (chociaż oboje byli w swoich rolach wspaniali) w poczciwej , starej inscenizacji Met która przetrwała na tej scenie kilka dziesiątków lat to chyba na polubienie jej nie mam już szans. Co nie znaczy, że łatwo rezygnuję i przepuszczam okazję, kiedy się nadarza. Jak ostatnio, kiedy to 13 czerwca Deutsche Oper Berlin postanowiła przywitać się swymi widzami pierwszy raz po pandemicznej przerwie na żywo właśnie tym dziełem. Spektakle grano na scenie na ulicy Unter den Linden i w reżimie sanitarnym. Poza mniejszą liczbą miejsc na widowni oznaczało to także ingerencję w materię opery – czyli skróty i nade wszystko ograniczenie składu orkiestry. W związku z tym, zamiast oryginalnej orkiestracji Pucciniego zagrano tę przygotowaną dawno temu przez Ettore Panizzę. Mieliśmy więc do czynienia z rzeczą „prawie oryginalną” . Czy zrobiło to wielką różnicę? Chyba nie cywilnej publiczności, profesjonalistom być może tak. Przy okazji stwierdzić należy, iż ostentacyjne dbanie o zdrowie muzyków i publiczności wynikające z przepisów, z którymi, zwłaszcza w Niemczech dyskusji nie ma raziło sporą niekonsekwencją. Na scenie mieliśmy bowiem olbrzymie tłumy pozostających w bliskim kontakcie ludzi. Poza kilkunastoma postaciami drugo i trzecioplanowymi oraz chórem i solistami byli jeszcze statyści, tancerze i akrobaci. Libretto obecności tych ostatnich trzech grup nie wymaga, ale taką ścieżkę inscenizacyjną wybrała Lydia Steier, która nie oparła się „przybliżaniu i uwspółcześnianiu”, ale jak na to, co czasem widujemy na niemieckich scenach zrobiła to w miarę sensownie. Oczywiście kilkakrotna prezentacja egzekucji przez powieszenie, jaka miała nam przypomnieć los przeznaczony Dickowi Johnsonowi naprawdę nie była konieczna. Zostawiłabym też w spokoju Wowkle, bohaterkę indiańską i nie czyniła z niej zaćpanej blondynki w ciąży (w tej roli Natalia Skrycka, na etacie w DOB). Tańce, hulanki, swawole też można by pominąć bez szkody dla spektaklu, zwłaszcza, że powstawało wrażenie, iż jesteśmy w Las Vegas, a nie w zwykłym barze. Ale i tak nie było źle - wszystko jakoś złożyło się we miarę sensowną całość. Największym atutem przedstawienia, czemu nikt się chyba szczególnie nie dziwi był Antonio Pappano za pulpitem dyrygenckim. Kolejny raz udowodnił to, co, już większość z nas doskonale wie – nie ma dziś lepszego specjalisty od opery włoskiej w ogóle a Pucciniego w szczególe. Rola Minnie jest niezwykle trudna do trafnego obsadzenia – wymaga śpiewaczki mającej siłę Brunhildy i delikatność Liu. Takie klejnoty zdarzają się nieczęsto – na prapremierze w Met (1910) Puccini nie do końca był zadowolony nawet ze słynnej Emmy Destin, zachwyciła go dopiero 11 lat później Gilda dalla Rizza, która wykonywała tę partię w Monte Carlo. Anja Kampe, niemiecka sopranistka specjalizująca się w rodzimym repertuarze ze szczególnym uwzględnieniem Wagnera jest typowym sopranem jung dramatisch i na najbardziej wymagające momenty roli mocy jej wystarczyło. Ale ma ona inną, bezcenną dla Minnie zaletę - piękne legato, miękkie, okrągłe brzmienie dość jasnego głosu oraz naturalnie ciepłą osobowość, co tę postać uwiarygodnia. Marcello Alvarez nigdy nie był dobrym aktorem, ale kreację wokalną stworzył znakomitą, co w tym wypadku na pewno ważniejsze. Najbardziej komplementarny występ dał Michael Volle jako szeryf Jack Rance, świetny pod każdym względem. Z obsady drugoplanowej wyróżniłabym Stephana Rügamera, który w kostiumie drag queen czuł się swobodnie i dobrze śpiewał oraz Łukasza Golińskiego, sympatycznego i ładnie operującego nasyconym bas-barytonem Sonorę. A przy okazji – z wywiadów ze śpiewakami wiemy, że nie zawsze lubią oni końcowe ukłony. Tym razem jednak wyglądało na to, że obie strony rampy miały mnóstwo frajdy z tego, że wreszcie ma kto obdarzać artystów zasłużonym, głośnym podziękowaniem. I oby tak zostało!

3 komentarze:

  1. Papageno, widziałaś to na żywo, czy można gdzieś obejrzeć w sieci? Też raczej nie przepadam za tym dziełem, ale wysoko cenię solistów, którzy tu wystąpili.
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Drusillo, tu możesz obejrzeć https://drive.google.com/file/d/1TscDYwOqoBqueTVW4VCJvchYYs9tYCh0/view

    OdpowiedzUsuń