środa, 28 lipca 2021

"Idomeneo" po apokalipsie (w Bayerische Staatsoper)

„Idomeneo” ma jedną z najpiękniejszych partytur, jakie stworzył Mozart, ale także niełatwe w obróbce scenicznej libretto, pełno w nim dziur i logicznych niekonsekwencji. Na takie problemy z tekstem wpłynęło powołanie jego autora - Giambattista Varesco był księdzem i chciał, żeby wszystko przynajmniej skończyło się zgodnie z zasadami bożej sprawiedliwości nie zważając na to, że w czasach, o których opowiadał inni byli bogowie i inna sprawiedliwość. Poza tym, żeby dobrze pojąć powiązania między postaciami i dowiedzieć się kim one są powinniśmy znać przynajmniej historię wojny trojańskiej z przyległościami. Mając tę wiedzę łatwiej zrozumiemy, dlaczego tak rozpacza Ilia i jaka właściwie jest jej sytuacja, czym będzie związek Idamantesa z córką pokonanego wroga, dlaczego ojciec i syn rozpoznają się nawzajem dopiero po dłuższych wyjaśnieniach i przede wszystkim z jak upiornej familii pochodzi Elettra . Oraz co powoduje, że wydaje się taką furią. Większość ze współczesnych odbiorców pamięta tę historię raczej ze złego filmu „Troja” niż z uważnej lektury Homera, ale my widzowie operowi mamy za sobą wiele dzieł lirycznych opartych na wątkach antycznych. Czy to pomaga? Nie bardzo, bo jak wiemy libretta … i tu koło się zamyka. Może więc reżyserzy mają rację nie zwracając większej uwagi na tekst? Nie! W wypadku inscenizacji każdego utworu, nie tylko tego, o którym dziś mówimy. A szczegółowo: ksiądz Varesco popełnił rzeczywiście błędy zasadnicze – największym jest doczepienie na siłę lieto fine z ducha Metastasia. Mamy jeszcze „luksusowy mebel wokalny” (Piotr Kamiński tak uroczo określa bohaterkę „Ernaniego”, tu też pasuje jak ulał) czyli Elettrę. Nie pelni ona w całej historii żadnej roli, nawet informacyjnej i fabuła na jej nieobecności nic by nie straciła. Za to partytura wręcz poręcz przeciwnie. Ale - w niewielu operach znajdziemy tak silny, kipiący emocjami zawiązek ojca i syna oraz tak sympatycznych amantów, którym można szczerze kibicować. Mnie „Idomeneo” zadziwia jeszcze jednym elementem, któremu już nie zawinił biedny librecista – baletem w finale. Akcja dobiegła końca, powinniśmy już naładowani energią spektaklu bić brawo, ale nie – mamy balet. Nie dokopałam się do informacji skąd ta nietypowa konstrukcja, może tak sobie życzył sponsor, elektor bawarski Karl Theodor? Jeśli tak, to przynajmniej słuchając dzisiejszego przedstawienia byłby kontent, baletu bowiem nie wycięto, co zazwyczaj się robi. Prapremiera „Idomenea”, której elektor był świadkiem naprawdę odbyła się w 29 stycznia1781 roku w Monachium, w Cuvilliés-Theater, położonym w Rezydencji, znajdującej się bardzo blisko dzisiejszej siedziby Bayerische Staatsoper, Prinzregenttheater. Tam właśnie 19 lipca odbyła się streamingowana kilka dni później premiera najnowszej produkcji dzieła. Antú Romero Nunes, któryemu powierzono reżyserię ma chilijską mamę i portugalskiego tatę, ale jego wykształcenie i myślenie o teatrze pochodzą ze szkoły niemieckiej. „Idomeneo” stanowi chyba jego czysto operowy debiut, wcześniej zdarzały mu się jakieś około muzyczne prace, w tym mieszanie ze sobą różnych tekstów i fragmentów dźwiękowych. Nie zaskakuje więc, że tu także do oryginalnej partytury domieszał kawałki, jakich w niej nie ma. Dodatkowa aria Idomenea pochodzi z późniejszej wersji dzieła (1786) , ale jest też koncertowa aria „Non temer amato bene”, którą wykonuje Idamante. Mozart napisał rzeczywiście numer o takim tytule i do tych samych słów do rzeczonej drugiej wersji swej opery, ale była to zasadniczo inna muzyka, w dodatku dla tenora (bo w kompozytor przetransponował na tenor całą rolę Idamante). Kilka miesięcy po wiedeńskiej premierze owej „poprawionej” wersji „Idomenea” Mozart gruntownie przerobił również i ten fragment dla Nancy Storace i stanowi on osobną pozycją w katalogu Köchla jako aria koncertowa, jedna z najpiękniejszych, jakie napisał. Przyjęło się, że słowa są autorstwa Lorenza da Ponte. Oczywiście nie skarżę się, że dano mi szansę tego mini-cudu posłuchać. Co do produkcji to jest ona dyskusyjna, ale przynajmniej reżyser nie ruszał postaci i ich wzajemnych relacji. To ważne, bo między protagonistami rzeczywiście istnieje chemia a temperatura uczuć sięga krańcowych wartości. Kontrowersje wynikają nie tyle z postapokaliptycznej przestrzeni, w której umieszczono fabułę, co z nadmiarowych działań do których zmuszono śpiewaków. Dosyć chyba trudno wykonuje się duet miłosny przebywając w konstrukcji na tyle niestabilnej, że oboje amanci powinni być zakuci w specjalne uprzęże z przypiętymi do nich linami zabezpieczającymi. A dodać trzeba, że Emily d’Angelo musiała się tam sama wspiąć. Nic to, wszakże nieco później jej Idamante wspina się jeszcze wyżej po czym … wykonuje coś w rodzaju napowietrznego baletu. Po co? Mało? Nie wiem dlaczego, ale po raz kolejny (widzieliśmy takie rozwiązanie np. w Theater am der Wien) oszalała w finale Elletra smaruje się błotem na dowód utraty zmysłów. Ale scena końcowa ładnie domyka całość – oto król wyjmuje ze skrzyni miniatury obiektów obecnych na scenie i ustawia je po swojemu. Tak to, co przed chwilą zobaczyliśmy staje się powieścią czekającą na swojego Homera. Czysto wizualnie nie jest to spektakl olśniewający, ale skomponowany w miarę logicznie. Dekoracje Phyllidy Barlow wyglądają dosyć oryginalnie a kostiumy Victorii Behr nawet jeśli oczu nie uwodzą, są zgodne z koncepcją całości (w końcu jesteśmy tuż po paskudnej wojnie niszczącej świat, jaki znaliśmy, ludzie więc noszą to, co przetrwało). Natomiast strona muzyczna przedstawienia miała swoje plusy i minusy. Constantinos Carydis poprowadził znakomitą orkiestrę BSO poprawnie, ale jakoś bez tej iskry, która całość ożywia. Gwiazdą wieczoru była bez najmniejszych wątpliwości Emily d’Angelo jako Idamante i w tym względzie zgadzam się całkowicie z monachijską publicznością, która nagrodziła ją największą owacją przy ukłonach. Po stronie „ma” umieściłabym też Olgę Kulchynską, świetlistą i uroczą Ilię . Martin Mitterrutzner zaśpiewał drugoplanową partię Arbace (nie wycięto mu żadnej z jego arii, jak to się dzieje zazwyczaj) tak dobrze, że wolałabym go słyszeć w partii tytułowej. Bo Matthew Polenzani nie miał najlepszego dnia. Śpiewał z wysiłkiem, monochromatycznie a mordercze koloratury „Fuor del mar” przerosły go z kretesem. Polenzaniego słyszałam w roli Idomenea nie po raz pierwszy i zazwyczaj bywało lepiej – może jakiś problem zdrowotny? Muszę przyznać, że kiedy przeczytałam obsadę spektaklu bardzo mnie zdziwiło nazwisko Hanny-Elisabeth Müller jako Elletry. Wydawało mi się, że to sopran dalece za delikatny na tę partię. I … miałam rację, nic mi się nie wydawało. Müller nie popełniała zasadniczych błędów intonacyjnych, ale jej bohaterka była wokalnie raczej rozzłoszczoną koteczką niż wściekłą lwicą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz