niedziela, 26 września 2021

"Baritenor" albo wybryk natury

Kto to właściwie jest baritenor? Niby wiemy, niby termin bywa używany dosyć często, ale są z nim pewne problemy. Po pierwsze – nie mieści się w oficjalnej kategoryzacji głosów męskich i właściwie do dziś chyba żaden śpiewak tak siebie oficjalne nie określał. Za to pojawia się w około operowej literaturze i mediach coraz częściej. Po drugie trudno konkretnie stwierdzić czego on dotyczy – skali głosu, tessitury (to nie to samo) czy też jego barwy? W związku z tym – czy baritenor to wokalista o bardzo rozległej skali czy też po prostu tenor o ciemnym zabarwieniu? Ponieważ nie istnieje precyzyjna definicja hasło wykorzystuje się w obu znaczeniach co wprowadza czasem bałagan. Bo jeżeli baritenorem nazywamy np. Sergeya Romanowskiego (brzmi znacznie bardziej barytonowo niż np. Stephane Degout czy Simon Keenlyside), który najczęściej znakomicie śpiewa Rossiniego a z drugiej Kaufmanna … Na domiar wszystkiego do tej grupy dołączani są też ci panowie z przeszłości i teraźniejszości, którzy zaczynali w barytonowych rejestrach a po pięknych latach tenorowej kariery stracili góry skali i w późnych bądź bardzo późnych latach na scenie powrócili do początków. A takich mieliśmy sporo, nie tylko przypadek najbardziej bieżący, czyli Placida Domigo, ale też naszego Jana Reszke, Lauritza Melchiora, Renato Zanellego czy Mario del Monaco. Co to więc w końcu znaczy ? Ano, spróbujmy się przekonać słuchając właśnie wydanego przez Erato albumu pod tytułem „Baritenor”. A że jego wykonawcą jest mój ulubiony współczesny nominalny tenor, Michael Spyres będę Wam go polecać z przyjemnością. Na początek – poznajcie bohatera tego posta, bo podejrzewam, że przynajmniej dla części z Was może to być znajomość nowa lub przynajmniej warta odnowienia. Narzuca się pytanie dlaczego, skoro ta kariera trwa już kilkanaście lat (rocznik 1979) i nabrała rozpędu po sukcesie w Niemczech zaś wykształcenie muzyczne Amerykanin z Missouri odebrał w Wiedniu. Podobno nikt nie jest prorokiem we własnym kraju i to by się w jego przypadku zgadzało. Związany silnie ze swoim zakątkiem świata, wspierający z całej siły rozwój tamtejszych instytucji muzycznych u siebie nie bardzo został doceniony. Usłyszano o nim w 2007, kiedy na Bard SummerScape wykonał zabójczą rolę Raoula w „Hugenotach”, ale dalsze sukcesy właściwie za tym w USA nie poszły. Owszem, Spyres jest trzykrotnym laureatem „Audycji Met”, ale na nowojorskiej scenie debiutował dopiero w 2020 roku, w „Potępieniu Fausta”. Nawiasem mówiąc u nas w tym utworze można go było podziwiać 5 lat wcześniej – w Warszawie (Filharmonia Narodowa dawała go na zamknięcie sezonu 2014/2015). Jeszcze raz – dlaczego Amerykanie nie zorientowali się jaki brylant mają u siebie? Bo Spyres nie ma amanckiej urody? Bo nie jest zwierzęciem scenicznym choć w tej dziedzinie zrobił olbrzymie postępy? Jakakolwiek byłaby odpowiedź skorzystała Europa, bo tu skupia się głównie kariera Spyresa i to od wielu lat. Ja także po raz pierwszy usłyszałam go w relacji z wydarzenia europejskiego, kiedy towarzyszył Ewie Podleś w „Ciro In Babilonia” Rossiniego . To nie było olśnienie, ale poczucie, że tego artystę należy bacznie obserwować. Po 9 latach wiem z całą pewnością, że mimo ówczesnego bardzo pozytywnego wrażenia nie wiedziałam wówczas, z jakim fenomenem miałam do czynienia. Usprawiedliwiam się tym, że niektórzy do dziś nie wiedzą. Gdybyście potrzebowali dowodów – posłuchajcie sobie płyty „Baritenor”. Można to zrobić bezkosztowo, wszystkie nagrania są na You Tubie oficjalnie i legalnie. A jest tych numerów … 18! Już przyjrzenie się ich liście powoduje zdumienie i u nie których opadnięcie szczęki do podłogi , bo obok siebie mamy „Fuor del mar” z „Idomenea” wraz z nieludzkimi ozdobnikami oraz „Il balen” z „Trubadura”, fragment z „Carmina burana” i „Córkę pułku” (oczywiście wszystkie 9 wysokich C na miejscu), serenadę „Don Giovanniego” i „Lohegrina”, arię Figara z „Cyrulika sewilskiego” i … pieśń Marietty o szczęściu z „Umarłego miasta”. Oraz „Wesołą wdówkę” , prolog „Pajaców” i kilka cymeliów. A co pozostaje po przesłuchaniu albumu? I to właśnie jest najważniejsze, bo nie chodzi tu nawet o pamięć zdumiewających popisów i zabaw głosem, z których artysta wyraźnie ma frajdę. Najbardziej uderzające jest wrażenie, że oto cofnęliśmy się o epokę dziejach wokalistyki i jakiś cud pozwolił zarejestrować bezcenną lekcję śpiewu ze złotych czasów bez typowych dla ówczesnych nagrań zakłóceń. Polecam tę płytę wszystkim narzekającym na kryzys wokalny – słuchając poczujecie, że jesteście wreszcie w domu. I to niezależnie od tego, czy podoba się Wam barwa głosu (lub głosów) Spyresa oraz jego wibracja. I jeszcze wybór linków – jako pierwsza rzecz czysto techniczna – zestawienie najwyższych dźwięków w wykonaniu bohatera posta. Nie brzmią ładnie – one prawie nigdy tak nie brzmią, no chyba, że u Camareny – są tym, czym być mają - popisem . Potem cudowny Figaro. Następnie duet z „Poławiaczy pereł” z Domingiem . I na koniec – Spyres znów się bawi naśladując Cesare Siepiego. Który był basem. Kiedy już posłuchacie nie zaskoczy Was informacja, że w planach Spyresa na ten sezon jest debiut w partii Tristana (na razie ostrożnie – drugi akt, jak Kaufmann). A jeszcze winna Wam jestem wyjaśnienie podtytułu wpisu. To jest cytat z komentarza zaszokowanego słuchacza z YT, który napisał „to niemożliwe, Pan jest wybrykiem natury”. href="https://www.youtube.com/watch?v=5zbnSdux7so"> https://www.youtube.com/watch?v=jAWkeUXV9Tg https://www.youtube.com/watch?v=SwR4utXCQl0 https://www.youtube.com/watch?v=gZw9M32azCk

wtorek, 14 września 2021

Elegancki "Mojżesz i faraon" w Pesaro

Tylko jeden z gatunków sztuki lirycznej budzi we mnie instynktowną niechęć – grand opera. Wymyśloną ją we Francji i stamtąd pochodzi najwięcej dzieł, które można tak zaklasyfikować, chociaż nie tylko. Wszystkie wydają mi się przytłaczać monumentalizmem, nadmiarem postaci i długością a wypadku francuskim niepotrzebnym, dodatkowo wydłużającym całość baletem (nic nie poradzę, mnie balet w operze zazwyczaj wydaje się zbędny). Na szczęście dla mnie realizacyjne wymagania, jakie stawiają takie olbrzymie wehikuły muzyczne są w czasach covidu i cięcia kosztów za duże dla wielu teatrów i tylko nieliczne decydują się na ich wystawianie. Trzeba też uczciwie przyznać, że chodzi tu nie tylko o względy merkantylne – takie opery powstawały w wieku dziewiętnastym, kiedy znalezienie wykonawców do karkołomnych wokalnie partii nie stanowiło większego problemu, a dziś … Czasem jednak nie ma wyjścia, szukać trzeba, zwłaszcza, jeśli jest się szefem obsady na festiwalu, którego patron trochę tego typu utworów popełnił i rzadko, bo rzadko ale należy je scenie przywrócić. W Pesaro zdecydowano się na taki krok w tegorocznej edycji imprezy wystawiając „Mojżesza i faraona” po 24 latach przerwy a ja skorzystałam z transmisji. Po tylu wyrazach niechęci do gatunku może Was to zdziwić, ale po pierwsze należy dać operze szansę, a po drugie obecność wśród przewidzianych do głównych ról śpiewaków Vasilisy Berzhanskiej przyciągnęła moją uwagę bezwarunkowo. Czy słusznie, o tym za moment. Prapremiera „Mojżesza i faraona” odbyła się, a jakże, w Paryżu 26 marca 1827, ale nie jest to rzecz w pełni oryginalna . Rossini „przepisał” dla Paryża swoją operę „Mojżesz w Egipcie”, różnice były jednak na tyle duże, iż do dziś w indeksie jego dzieł obie odsłony figurują jako odrębne pozycje. Zmieniła się struktura opery – z trzech aktów powstały cztery. Włoskie libretto zostało zastąpione francuskim Victora-Josepha Etienne de Guy i był to tekst nowy, a nie tłumaczenie co najłatwiej dostrzec przyglądając się imionom bohaterów (w dużej części innym niż pierwotnie). Jeśli chodzi o zmiany czysto muzyczne są spore i można je znaleźć jak zawsze u Piotra Kamińskiego. Sam Rossini podobno wolał właśnie tę późniejszą, francuską wersję swej opery. Jej libretto jest standardowe – do historii biblijnej domieszano obowiązkowy wątek miłosny okraszając to wszystko jeszcze dosyć absurdalnym motywem najbliższych faraona przechodzących na judaizm. To też nic niezwykłego w dziewiętnastowiecznej operze – wystarczy wspomnieć „Lombardczyków” i muzułmańskiego władcę, którego żona i syn są chrześcijanami. Wracając do dzisiejszego tematu głównego – oglądając miałam wrażenie, iż de Guy usiłował upchnąć w tekście jak największą ilość plag egipskich, ale wszystkim nie podołał. Sama muzyka podobała mi się bardziej niż przypuszczałam. Poza standardowymi ariami di bravura, za którymi nie przepadam (one mnie okropnie nudzą) mamy nieoczekiwanie energiczne sceny zbiorowe i oczywiście dużo monumentalnych chórów. Najpiękniejszy fragment partytury Rossini zostawił na koniec – to modlitwa Mojżesza do której dołącza jego lud w czwartym akcie. Być może do niespodziewanej przyjemności, jaką miałam przy poznawaniu tego dzieła walnie przyczynił się Pier Luigi Pizzi oraz … pandemia. Ograniczenia covidowe spowodowały przede wszystkim przesunięcie premiery o rok i reżyser miał dużo czasu na przystosowanie do warunków. A w wypadku grand opera nie jest to zadanie łatwe, bo jakoś cały nieodzowny aparat wykonawczy na scenie i w jej okolicach zmieścić trzeba. Co też zrobić trudno, zwłaszcza, kiedy jej część znika by zrobić miejsce na powiększony kanał orkiestry by nie powodować niebezpiecznego tłoku wśród muzyków. Jakoś się to wszystko udało zrobić ograniczając ilość obecnych „na widoku” chórzystów a kiedy było można ustawiając ich z boku proscenium. I tylko raz, gdy ścigająca Żydów armia faraona liczyła sobie zaledwie ośmiu żołnierzy wyglądało to niezupełnie adekwatnie. Poza tym drobiazgiem inscenizacja okazała się trafiona w dziesiątkę – elegancka i nieprzeładowana (a jednak się da!). Była wizualnie atrakcyjna dzięki efektownym, stylizowanym kostiumom (zastosowano kod barwny – dla Hebrajczyków odcienie ziemi, dla dworu faraona szafiry i fiolety) i prostej, funkcjonalnej scenografii złożonej z podestów i przesuwanych ścian. Projekcje wideo pokazywały symbolicznie potraktowane egipskie znaki oraz - na koniec - morze, które rozstąpiło się bez dodatkowych efektów. Pizzi nie zmuszał wykonawców ani do zbyt intensywnego ruchu, ani do prób psychologicznej interpretacji ale sprawnie opowiedział historię . Giacomo Sagripanti jak mi się wydaje oddał Rossiniemu sprawiedliwość bardzo ładnie zachowując proporcje między fragmentami lirycznymi i rozmodlonymi a tymi wymagającymi więcej energii i witalności. Wokalnie lepiej wypadła żeńska cześć obsady, co nie znaczy, że panowie nie dali rady. Z przyjemnością stwierdzam, że najdłuższa i najgłośniejsza owacja nagrodziła Vasilisę Berzhanską po jej popisowej wielkiej arii z cabalettą. Młoda mezzosopranistka w roku 2016 brała udział w kursach przy festiwalu w Pesaro nazwanych „Accademia Rossiniana” i w dyplomowym spektaklu „Podróży do Reims” kreowała rolę Markizy Melibea. Teraz, po kilku latach doświadczeń a ciągle w wieku bardzo niezaawansowanym (28) prezentuje głos nie tylko świeży, ale też niezwykle bogaty, o potężnej skali i pięknej barwie, wsparty dobrą techniką. Eleonory Buratto nie kojarzyłam dotąd z Rossinim, ale, jak się okazało niesłusznie. Nie miała większych trudności z ozdobnikami a ciepłe brzmienie i wyśmienite legato pozostało to samo, co zawsze. Monica Bacelli, która zazwyczaj jakoś mnie nie zachwyca tym razem zrobiła mi niespodziankę. Dawno jej nie słyszałam a rola Marie do dużych nie należy, ale słuchałam z przyjemnością a dodatkowo cieszyłam się sympatyczną kreacją sceniczną. Z dwóch tenorów Andrew Owens otrzymał zadanie heroiczne, partię Amenophisa kompozytor napisał dla legendarnego Gilberta Dupreza. On jednak, jak to w owych czasach używał falsetu, współcześnie trzeba atakować najwyższe dźwięki piersiowo. Nie do końca się powiodło, ale ogólnie wstydu nie było. Aleksey Tatarintsev trudności miał mniej i rolę znacznie łatwiejszą, wykonał ją porządnie, chociaż okazjonalnych napięć i ciśnięcia nie uniknął. Bohaterowie tytułowi otrzymali od kompozytora partie zupełnie różne jeśli chodzi o wielkość. Byłam nieco zdziwiona, że Faraon to postać w zasadzie drugoplanowa, nie ma nawet swojej arii, jedyną scenę w której jest eksponowany dzieli z tenorem. Erwin Schrott cierpi na syndrom „patrzcie na mnie! na mnie!” od zawsze, a z czasem chyba mu się pogarsza. Wprawdzie librecista niczego mu nie ułatwił czyniąc z jego władcy nadętego bufona zmieniającego decyzję jak wiatr zawieje, ale Schrott te cechy tylko pogłębił. Śpiewał w miarę przyzwoicie, chociaż bez fajerwerków. Roberto Tagliavini za to był dostojnym, emanującym autorytetem i majestatem ale też ciepłym Mojżeszem a jego urodziwy glos, typowy basso cantante nie miał z tekstem muzycznym żadnych problemów. Ogólnie – spotkanie z „Mojżeszem i faraonem” okazało się doświadczeniem przyjemniejszym niż się spodziewałam.

sobota, 4 września 2021

Włosi na "Syberii"

„Siberia”, ukochane, acz niekoniecznie udane dziecię Umberta Giordano miała premierę 10 grudnia 1903, pięć lat po poprzednim dziele kompozytora na temat rosyjski. Ani miejsce zdarzenia – Teatro alla Scala ani też fenomenalna obsada odziedziczona po odwołanej „Madamie Butterfly” czyli Rosina Storchio, Giovanni Zenatello i Giuseppe De Luca nie uratowali chłodno przyjętej opery. Nie miała ona szans pozostać w żelaznym repertuarze, bo nigdy do niego nie weszła mimo próby wprowadzenia poprawek w 1927. Pojawia się na scenie rzadko, a jeśli już to na specjalizujących się w cymeliach festiwalach, np. w Wexford (1999) czy Martina Franca (2003). Czasem też publiczności prezentowane są wersje koncertowe, jak ta z nowojorskiego Teatro Gratacielo (2005), mediolańskiego konserwatorium (też 2005) czy, Montpellier (2017). Prawdziwym miłośnikiem niepopularnego utworu jest dyrygent Gianandrea Noseda, który miał poprowadzić planowaną na rok 2018 premierę w Teatro Regio. Ale – wtrącił się los, i co najgorsze polityka - świeżo wybrany burmistrz Turynu zwolnił ze stanowisk dyrekcję teatru, w tym szefa muzycznego, czyli Nosedę wobec czego do spektaklu nie doszło. Maestro doczekał jednak wystawienia dzieła, którego jest adwokatem właśnie teraz, chociaż gdzie indziej, we Florencji. Współczesna publiczność mogła więc sama ocenić co ewentualnie z „Siberią” jest nie tak. Po obejrzeniu mogę oskarżyć tego samego podejrzanego co zwykle – przede wszystkim libretto. Popełnił je nie byle kto, bo etatowy dostarczyciel tekstów dla Pucciniego, Luigi Illica (tym razem bez Giacosy). Podobno inspiracją miały być „Zmartwychwstanie” Lwa Tołstoja i „Zapiski z domu umarłych” Dostojewskiego (niektórzy hojną ręką dorzucają jeszcze „Zbrodnię i karę”), ale jeśli tak – to w najbardziej z możliwych powierzchownym sensie. Illica wysmażył bowiem niespecjalnie przekonujący melodramacik w klimacie egzotycznym (dla Włochów oczywiście). Nadto w tym tekście pełno niezbyt fortunnych rymów, które u nas nazwalibyśmy częstochowskimi (mój ulubiony „Siberia-miseria”). Muzyka za to wydała mi się całkiem przyjemna w słuchaniu, aczkolwiek nie bardzo angażująca. W partyturze nie ma właściwie arii i klasycznych numerów, co nie przeszkadza jej pulsować melodiami. Problem w tym, że obok nielicznych fragmentów a la russe jest to melodyjność wyraźnie włoskiej proweniencji. Czy warto było wykładać na tę operę całkiem pokaźnie pieniądze? A musiały takie być - poza wydatkami na scenografię (dwie lokalizacje: moskiewskie salony i tytułowa Syberia) i kostiumy doszły duże koszty ludzkie. Giordano jak to on, raczej nie oszczędzał i oprócz trojga protagonistów mamy 12 postaci drugoplanowych i epizodycznych oraz, oczywiście spory skład chóru. Gdybym była zmuszona podejmować taką decyzję obawiam się, że odniosłabym się do sprawy negatywnie. Tym niemniej egoistycznie jestem zadowolona z poznania nowego dla mnie utworu. Wystawiono go uczciwie, po bożemu i bez nadmiernego kombinowania. Roberto Ando dodał właściwie tylko jeden, ale ważny element pozwalający jakoś przełknąć nieprzystawalność tematu zesłania do banalnego melodramatu. Oto nie obserwujemy wcale syberyjskiego łagru, jesteśmy w rzymskiej wytwórni Cinecitta i patrzymy jak włoscy filmowcy kręcą film. To chwyt wielokrotnie na scenie stosowany, ale tu tłumaczy przynajmniej kulturowe nieprzystawalności i łagodzi nieco skutki popełnionego przez Illicę i Giordana faux pas. Muzycznie rzecz udała się całkiem ładnie, w czym pewnie główna zasługa orkiestry i jej dyrygenta, który uwypuklił zalety partytury, w tym bogatą orkiestrację w stylu Pucciniego. Do głównych ról udało się pozyskać śpiewaków lepszych niż to zazwyczaj bywa przy okazji zapomnianych oper. Dotyczy to przede wszystkim Sonyi Yonchevej (używana często w Polsce odmiana „Yonchevy” mnie nie przekonuje, bo to nazwisko nie jest rzeczownikiem) której zdarzyło się już wykonywać partię Stephany (typowo rosyjskie imię) w wersji koncertowej w Montpellier. Tu także śpiewała dobrze i czarowała ciepłą osobowością. Towarzyszył jej gruziński tenor Giorgi Sturua dysponujący głosem ciut za małym, co skutkowało chwilowymi napięciami. Wciąż jest to jednak instrument dobrej klasy i ładnej barwy. Trio protagonistów uzupełnił świetnie doskonale znany George Petean jako Gleby, typ wyjątkowo wredny i śliski, aczkolwiek dla niepoznaki obdarzony okrągłym, ciepłym barytonem. Jeśli traficie gdzieś na tę „Siberię” – spróbujcie. Trwa tylko 99 minut a zawiera kilka wartych uwagi fragmentów i jest bardzo porządnie wykonana.