wtorek, 14 grudnia 2021
"Walkiria" kameralnie
Nie jest dobrze, proszę Państwa, oj, nie jest. Spektakl „Macbetha” , którym „La Scala” oficjalnie otworzyła sezon zgodnie z tradycją w dzień Świętego Ambrożego okazał się taką katastrofą, że nie warto go bliżej omawiać. Po co Wam opisy nonsensownej inscenizacji, wrzeszczącej bez opamiętania divy, której po koloraturze zostało już tylko odległe wspomnienie i wyblakłego barytona oraz sprawnych, ale nie olśniewających tenora i basa oraz takiego sobie dyrygenta. Z tej hekatomby ocalał tylko chór. Jeśli tak ma wyglądać gala w teatrze, który wciąż chce być uważany za najważniejszy na świecie - patrz początek posta. W związku z czym postanowiłam uciec tam, gdzie zazwyczaj ucieka znużony mieszczuch czyli na wieś. Brytyjską, a konkretnie do Cotswolds. Nazwa miejscowości może niewiele mówi, ale termin Longborough Festival Opera już więcej, zwłaszcza oddanym czytelnikom p. Doroty Kozińskiej, bywającej tam regularnie i z zachwytem relacjonującej tamtejsze spektakle wagnerowskie. W tym roku nadarzyła się niepowtarzalna okazja wirtualnej wizyty, bo jedno z przedstawień „Walkirii” było streamingowane (co zdarzyło się po raz pierwszy w dziejach) i zawisło na YT. Zaistniała tym samym szansa podzielenia się wrażeniami zwykłego widza i słuchacza, co może dać perspektywę nieco inną, niż profesjonalna recenzja. Do oglądania zasiadłam nastawiona pozytywnie, ale nieco podejrzliwie – czy może być aż tak dobrze, jak twierdzi rozmiłowana w samym miejscu i związanym z nim artystami krytyczka? Zwłaszcza w szczególnych warunkach pandemicznych ograniczeń? Otóż … może, bardzo nawet może. Tym, którzy nigdy się z LFO nie zetknęli, czyli pewnie większości należy się kilka słów wyjaśnienia. Prywatny teatr na około 500 miejsc reprezentuje zjawisko typowo brytyjskie, jakim jest niewątpliwie „opera na wsi”, animowana i utrzymywana przez niewielkie lokalne społeczności. Nawet jednak gdy weźmiemy pod uwagę, że w Zjednoczonym Królestwie nie jest to nic niezwykłego LFO wyróżnia się wśród innych tego typu kompanii jako ta, która jako jedyna była w stanie wystawić kompletną wagnerowską tetralogię. Poszczególne części cyklu miały premiery w latach 2007-2012 a w 2013 zaprezentowano publiczności całość. Obecna inscenizacja jest drugą i również w planach są wszystkie cztery opery („Złoto Renu” dano w 2019) . Plany jednak w dzisiejszych czasach realizują się lub nie i nie mamy na to żadnego wpływu. W związku z tym reżyserka Amy Lane musiała drastycznie zredukować swoją wizję, bo właściwie odebrano jej scenę, na której zasiadła część muzyków. Nie było możliwości podparcia się żadną scenografią, pozostało więc kilka rekwizytów, światło i oni – kluczący pomiędzy instrumentalistami i za nimi śpiewacy oraz reszta składu orkiestrowego w kanale. Składu także okrojonego do rozmiarów właściwie kameralnych. Anthony Negus, dyrygent i spiritus movens przedsięwzięcia zdecydował o użyciu orkiestracji Francisa Griffina i to był strzał w dziesiątkę. Moje ograniczone doświadczenia wagnerowskie nie pozwalają na dokonanie analizy muzykologicznej, ale chyba jeszcze nigdy ta muzyka nie trafiła do mnie tak bezpośrednio i wprost. Zamiast grzmieć i przemawiać Negus i Longborough Festival Orchestra opowiadali tworząc atmosferę bezpośredniości i intymności z jaką się jeszcze w wypadku Wagnera nie spotkałam. Przyczynia się do tego niewielka przestrzeń, w jakiej niesłychanie rzadko możemy słuchać tetralogii oraz ograniczony skład orkiestry z którą śpiewacy nie musieli walczyć i mogli skupić się na kwestiach emocjonalno-wyrazowych. Najbardziej rozdzierająca historia miłosna w dziejach literatury operowej stała się dzięki temu jeszcze bardziej wstrząsająca. Sarah Marie Kramer była cudowną, świetlistą Sieglinde . Dla głosu Petera Wedda specyficzne warunki okazały się znacznie bardziej przyjazne niż olbrzymia scena TWON, na której miałam okazję go słuchać jako Lohengrina. Oboje byli bardzo wiarygodni i prawdziwi emocjonalnie, czasami aż bolało tak przejmujące to było. Lee Bisset trochę mniej mnie przekonała do swojej Brünnhilde, głos ma nieco rozwibrowany w górnym odcinku skali, ale i tak brzmiała nieźle. Brindley Sherratt jako Hunding jest na swoim miejscu – bas ciemny, nasycony i lodowato groźny. Z boskich małżonków bardziej udaną kreację stworzyła Madeleine Shaw jako Fricka taka jaką lubię – nie wściekła megiera ale kobieta mocno zraniona, mściwa, okrutna, ale mająca swoje racje. Chyba najmniej z głównej obsady podobał mi się Wotan Paula Careya Jonesa. Nie dlatego, że to głos o mniejszym wolumenie niż zazwyczaj od ojca bogów oczekujemy, ale też o niekoniecznie fascynującym kolorycie. Poza tym kondycji na intensywny trzeci akt nie wystarczyło, śpiewak był w nim wyraźnie zmęczony. W sumie – mimo drobnych zastrzeżeń bardzo tę kameralną “Walkirię” polecam. Nie tylko jest mniej monumentalna niż zazwyczaj (już samo wysłuchanie “Cwałowania Walkirii” w tej wersji stanowi interesujące doświadczenie), ale też znacznie intensywniejsza I emocjonalna.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz