piątek, 24 grudnia 2021

Diabelskie harce w Wigilijną Noc - "Trzewiczki" Czajkowskiego

Boże Narodzenie nie kojarzy się raczej – przynajmniej jeśli chodzi o klasykę – z muzyką świecką, w tym z operą. Są wprawdzie „Amal i nocni goście” Menottiego czy „Mały elf Chrystusa” Pfitznera, ale jak na ponad 400-letnie dzieje gatunku te i kilkanaście innych dzieł to ilość znikoma. Tę niewielką liczbę uzupełniają opery, których akcja dziej się w czasie Świąt i jest jakoś z nimi związana, ale tych też nie ma dużo. Dziś, zamiast odnosić się do bieżącej produkcji teatrów, które w wielu krajach zamykają swoje drzwi dla publiczności z powodu wiadomych obostrzeń opowiem Wam o jednej z nich. „Trzewiczki” w literaturze anglojęzycznej figurują pod dość pokraczną transliteracją tytułu „Cherevichki”, spotkacie się też z mnóstwem innych wersji „The Tsarina’s Slippers”, „Little shoes”, „The Emperess’s Slippers” itd. Wszystkie one wzięły się z oryginału literackiego – opowiadania Gogola „Noc wigilijna” ze zbioru „Wieczory w chutorze w pobliżu Dikańki”. Tekst ten zainspirował poetę Jakowa Piotrowicza Połonskiego, który libretto na jego kanwie pod tytułem „Kowal Wakuła” napisał z myślą o Aleksandrze Sierowie. Ten jednak postanowił z niego nie korzystać, skutkiem czego rozpisano konkurs a z pięciu prac uczestników wybrano tę Piotra Czajkowskiego. Premiera odbyła się w 1877 roku w Petersburgu i zakończyła spektakularną klęską. Kompozytor, jak to czasem bywa bardzo był przywiązany do swego pozornie nieudanego dziecięcia i jedenaście lat później do niego wrócił wprowadzając wiele zasadniczych zmian. Zamiast jednak kondensować materiał, co by mu się przysłużyło wyciął wprawdzie część tekstu muzycznego, ale … znacznie więcej dopisał. Nowa wersja, już pod tytułem „Trzewiczki” ujrzała światła sceny, tym razem moskiewskiej i osiągnęła wielki, acz krótkotrwały sukces. Dziś opera, grywana w dwudziestym wieku głównie w ojczyźnie nie cieszy się na świecie szczególną popularnością, ale coś w tej sprawie drgnęło na tyle, że w 2009 wystawiono ją w londyńskim ROH. To właśnie ten spektakl, wydany na DVD przez Opus Arte obejrzałam i spróbuję Wam dziś zrelacjonować, ale na początek kilka uwag o samym dziele. Gdy ktoś, tak ja zacznie od czytania streszczenia libretta w zetknięciu z „Trzewiczkami” może być nieco zdezorientowany spodziewając się czegoś zupełnie innego niż dostanie. Tekst sugeruje ludyczną komedię, momentami wręcz farsę z udziałem sił nieczystych drugiej kategorii, kradzieżą księżyca (żadnych aluzji, proszę) i zalotami w formie nieszczególnie wyrafinowanej. Mamy też fertyczną pannę, co chciałaby, a boi się, niedoszłych amantów zalotnej wdowy ukrywających się w workach po kartoflach i podniebną podróż w której diabełek służy za wierzchowca. A muzyka jest typowo „Czajkowska” melancholijna, zdarzają się nawet momenty nieoczekiwanie tragiczne. Jak ten, gdy odrzucony przez kapryśną dziewczynę żądającą prezentu w postaci pantofelków carycy (coś w rodzaju „krokodyla daj mi luby”) rozważa samobójstwo. A robi to całkiem poważnie, zdecydowanie nie w stylu np. Papagena, o którym od razu wiemy, że wszystko będzie dobrze. Przy okazji, gdyby ktoś potrzebował dowodu do jak różnych rezultatów prowadzi natchnienie tym samym tekstem, powinien sobie posłuchać „Nocy wigilijnej” Rimskiego-Korsakowa. Był on jurorem w przywoływanym już konkursie i libretto Połonskiego spodobało mu się na tyle, że wiele lat później sam skomponował do niego operę. Jakże inną od „Trzewiczków”. Na razie zostańmy jednak przy nich i spektaklu z Londynu. Reżyserowała go Francesca Zambello i kto widział chociażby „Carmen”, którą przygotowała dla tej sceny dostrzeże wyraźne pokrewieństwa i „charakter pisma”. Tu i tam dominuje folklor i swoista rodzajowość – inne miejsce i czas, ale podejście do ludowości identyczne, w sumie dosyć stereotypowe. Mimo wszystko, cieszę się, że tę właśnie inscenizację obejrzałam jako pierwszą, bo stanowi ona dobrą podstawę dalszej znajomości z dziełem. Jest barwna (kolory aż oczy rwą), zabawna na ile się da przy takiej muzyce i ostentacyjnie na bogato. Na szczęście Zambello rzecz całą wzięła troszkę w nawias – gdy kończy się uwertura widzimy kogoś domalowującego jeszcze dekorację i wiemy, że zobaczymy opowieść, nie historię prawdziwą. Muzycznie przedstawienie udało się tak sobie. Mieliśmy ogólnikowego dyrygenta średniej klasy (Aleksander Polianichko), doskonały drugi plan śpiewaczy (Alexander Vassiliev, Vladimir Matorin, Sergei Leiferkus – tak, co za luksus, Olga Sabadoch), i mieszanej jakości solistów. Larissa Diadkova z czasem straciła górę skali, reszta pozostała na miejscu wraz z talentem komicznym. Maxim Mikhailov jako diabeł brzmiał zdecydowanie chudo, chociaż grał świetnie. Główna amantka, Olga Guryakova grzmiała nieco zbyt metalicznie i donośnie jak na postać Oksany. Najlepiej sprawdził się Vsevolod Grivnov w roli kowala Wakuły – ma on przyjemny w barwie, dosyć jasny głos i umie się nim posługiwać. Może tego roku zamiast niezliczonych koncertów świątecznych, które wszystkie właściwie są takie same i z tym samym repertuarem warto zajrzeć na Ukrainę i sprawdzić co też w wigilijną noc zdarzyło się w chutorze w pobliżu Dikańki?
Drodzy czytelnicy, na te Święta tym, którzy wierzą życzę, aby miały one treść głęboką, niezależną od tradycyjnych przyjemności i nieprzyjemności. Tym, którzy nie – chwili przerwy od skrzeczącej coraz głośniej rzeczywistości. A wszystkim ciepła, światła i normalnego Nowego Roku. Oby nam dobrze brzmiał!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz