piątek, 28 stycznia 2022

Nie próbujcie tego w domu czyli Donizetti o przemocy domowej (na wesoło)

Dziś o uroku rzeczy małych, które mogą przynieść odbiorcy przyjemność wielką - konkretnie o dziełku spod pióra Gaetano Donizettiego znanym pod tytułem „Rita ou le mari battu”, czyli „Rita albo bity mąż” (czy jak chce Piotr Kamiński „Żona mnie leje”). Przy bliższych badaniach okazuje się jednak, że ów tytuł wcale tak nie brzmi, ale o tym dalej. Właściwie wszystkiego, co się z tym dziełkiem wiąże musimy się domyślać, począwszy od daty powstania. Jak dotąd uważano, iż był to rok 1841, a przypuszczenie to opierano na cyfrach skreślonych przez kompozytora na pierwszej stronie partytury a także listach, które w tym właśnie roku wymieniał z e swoim szwagrem, Giorgio Vassellim. Najnowsze ustalenia każą tę opinię zrewidować – przyjmowana dotąd data wiązała się z ewentualną premierą opery, powstałej dwa lata wcześniej czyli w 1839 w paryskiej Opéra-Comique. Do wystawienia nie doszło ani tam, ani potem w Neapolu, gdzie też były takie plany i utwór został zapomniany nawet przez samego Donizettiego. Do tego stopnia, że nie użył on żadnych jego fragmentów w późniejszych swych kompozycjach. Taki recykling był wówczas powszechną praktyką więc albo nie cenił on swego dzieła zupełnie, albo zwyczajnie o nim nie pamiętał. W 1848 Donizetti zmarł pozostawiając całą swoją spuściznę bratu Francesco, który jednak odszedł z naszego świata jeszcze w tym samym roku. Do papierów jedynego sławnego z rodzeństwa dobrała się sprytna gospodyni Francesca, Elisabetta Santi Pesenti i zagarnęła je wraz z partyturą „Rity”. Pozostały przy życiu brat, Giuseppe Donizetti nie bez racji uważał, że w tej sytuacji wszystko należy się jemu i rozpoczął wieloletnią batalię sądową. W 1855 zakończono ją ugodą, na mocy której pani Santi Pesenti wzbogaciła się o ładną sumkę a Giuseppe o pozostałe po bracie dokumenty. Trzeba jednak było poczekać kolejne 5 lat na pierwszą drukowaną edycję partytury i wreszcie na prapremierę, która odbyła się tam, gdzie od początku miała mieć miejsce, czyli w Opéra-Comique (w 1876 rzecz dotarła do Neapolu, ale w wersji włoskiej). Skomplikowane? Na tle tego, co działo się potem z tekstem zarówno libretta (Gustave Vaëz ) muzycznym nie bardzo. Zmian nie oszczędzono nawet tytułowi. Gaetano Donizetti nadał swojej operze nazwę „Deux hommes et une femme” („Dwaj mężczyźni i jedna kobieta”), wersja z imieniem bohaterki pojawiła się, razem z dużą ilością innych korekt (podobno miał w nich udział Vaëz) przy okazji paryskiej premiery. Charakterystyczny podtytuł pojawił się również wtedy, przy czym nie bardzo wiadomo, dlaczego uwypuklono ciężki los bijanego małżonka, skoro połowica też wcześniej padała ofiarą przemocy domowej. Chyba, że chodziło o płeć decydentów, którym bicie męża wydało się bardziej naganne i sensacyjne niż bicie żony. W każdym razie premiera przyniosła operze sukces krótkotrwały i zapomniano o niej na niemal wiek. W roku 1950 słynne wydawnictwo Casa Ricordi wypuściło kolejną, zrewidowaną edycję pod tytułem „Rita” i z włoskimi dialogami Enrico Colosimo i od tego momentu rzadko, ale jednak dziełko zaczęło się pojawiać w teatrach i doczekało nawet kilku nagrań. 18 lutego 1971 roku trafiło na kameralną scenę La Scali (Piccola Scala), gdzie w jednym ze spektakli tytułową rolę śpiewała Ewa Iżykowska. W Polsce urok „Rity” mieli okazję poznać i docenić widzowie Opery Bałtyckiej, gdzie wystawiono ją już w 1961 a powrócono do niej 31 lat później. Tyle o pogmatwanych dziejach, czas poświęcić uwagę samej operze. Jest to właściwie singspiegel, partytura zawiera zaledwie trzy arie – po jednej dla postaci, trzy duety (każdy z każdym) i finałowy tercet. Dialogi łączące poszczególne numery muzyczne wykonywane są różnie – czasem we francuskim oryginale jak reszta tekstu, czasem po włosku, ale bywa też, że w jakimś innym języku. Treść libretta powoduje zasadniczą obawę, że w czasach braku zaufania do inteligencji widza niebawem trzeba będzie grać „Ritę” zaopatrując ją we wstęp wyjaśniający publiczności, że przemoc domowa jest naganna i stosować jej nie należy (bo odbiorcy zapewne nie są tego świadomi) albo nie grać wcale. Libretto opowiada nam bowiem o szwajcarskiej karczmarce z bujnym temperamentem, której zdarza się zniecierpliwić i potraktować męża safandułę celnym ciosem. Los daje jej nauczkę w postaci powrotu małżonka nr. 1, uważanego niesłusznie za zmarłego. Ów z kolei ręcznie przywoływał do porządku ją samą i nadal uważa ten sposób rozstrzygania małżeńskich kontrowersji za jedyny obowiązujący. Ponieważ jednak jest to komedia bohaterka dostrzega zalety łagodnego i spolegliwego Beppe zaś popędliwy Gasparo, ku swojemu zachwytowi (ma już na oku następczynię Rity) zostaje na lodzie. Całą tę farsową fabułę Donizetti zaopatrzył w uroczą, błyskotliwą i niesłychanie melodyjną muzykę . Naprawdę szkoda, aby taki klejnocik marnował się z dala od wdzięcznych uszu słuchaczy! Jesienią postanowiono go im (a przy okazji oczom) przywrócić w Konzerhaus Berlin i była to, proszę sobie wyobrazić niemiecka prapremiera oryginalnej, francuskiej wersji pod tytułem „Deux hommes et une femme”. Z tym, że z dialogami mówionymi po niemiecku. Bohaterka wspomina w nich nawet, że przeprowadziła się do Berlina, gdzie jest szczęśliwa. Z logicznego punktu widzenia sensu to nie ma, ale czego się nie robi żeby lokalna publiczność była zadowolona… I była, a wraz z nią my, widzowie wirtualni. Jak zazwyczaj przy okazji spektaklu w sali koncertowej orkiestrę mieliśmy na scenie, ale z tyłu, na froncie zaś kawiarniane stoliki z parasolami i działającą trójkę protagonistów. Lorenzo Fioroni, który produkcję podpisał przeprowadził akcję prosto, potoczyście i bez udziwnień. Najważniejsze jednak, że przedstawienie pod pewną ale lekką ręką dyrygenta Felixa Kriegera było świetnie grane i naprawdę dobrze śpiewane przez śpiewaków jeszcze bez słynnych nazwisk. Mnie najbardziej zauroczył hiszpański baryton Pablo Ruiz, ale pochodząca z Kosowa sopranistka Elbenita Kajtazi i australijski tenor Alasdair Kent także wykazali się swobodą wokalną i scenicznym wdziękiem. 67 minut minęło mi w ich towarzystwie błyskawicznie. Teraz zamierzam rozejrzeć się za kolejnym drobiazgiem Donizettiego, który pamiętam z nagrania, w którym brylowali Enzo Dara i Agnes Baltsa czyli „Il campanello di notte” („Nocny dzwoneczek”) i zrobić sobie jeszcze więcej przyjemności.

5 komentarzy:

  1. O, "Nocny dzwoneczek" ma przeurocze fragmenty - Dara był świetny w tej małej farsie, aczkolwiek najbardziej kultowe jest to nagranie z 1949 (https://www.youtube.com/watch?v=DpwTxyM9g8Q&list=OLAK5uy_mtcup8OsE0iGK0eVnGCz3_K4VBLSEcGQg ) + jest jeszcze uroczy film w węgierskiej wersji językowej :D

    Przy "Rita albo żona mnie leje" warto pamiętać o świetnej interpretacji A. Corbelliego :)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za polecajki. Corbellego biorę w ciemno, Capecchi i Bruscantini -do schrupania, ale sopranistka mnie nie zachwyciła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No fakt, sopran najsłabszy z tego tercetu - ale tak po prawdzie, to za tę farsę to człowiek bierze się ze względu na głosy męskie :)

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń