wtorek, 30 sierpnia 2022
Donizetti na dwóch kontynentach
Dwa spektakle, dwa kontynenty za to ten sam kompozytor i ten sam dyrygent. Zasiadając do oglądania bardziej liczyłam na „Napój miłosny” z rzadko odwiedzanego nawet wirtualnie Teatro Colón (fizycznie byłam tam tylko raz, a i to nie na przedstawieniu),ale kalkulacje przegrały w starciu z rzeczywistością. Wycieczka za miedzę, czyli do Wiednia okazała znacznie ciekawsza niż peregrynacja do „boskiego Buenos”. Zazwyczaj superkombinat muzyczny czyli Wiener Staatsoper nie budzi mojego entuzjazmu, a tym razem … Laurenta Pelly kojarzę raczej z udanymi produkcjami komediowymi niż pełnokrwistym, romantycznym dramatem a tu „Lucia z Lammermoor”. Nietypowe prace bywają interesujące, więc dałam szansę. . Inscenizacja powstała w koprodukcji z Opera Philadelphia w 2019 roku miała wówczas zaledwie 5 przedstawień w Wiedniu, po czym skutkiem pandemicznych zawirowań zniknęła z tej sceny. Powróciła w kwietniu 2022 rewitalizowana przez Alexandra Edtbauera. Trafiłam na nią przypadkiem dopiero teraz i nie żałuję, więcej - bardzo się cieszę bo jest to najlepsza „Lucia” jaką od lat widziałam. Patrzyłam z lekkim niedowierzaniem – czyli można. Można nie wychodzić przed szereg, nie pchać się na pierwszy plan wyrzucając z niego prawdziwych twórców opery tylko im służyć wedle swego talentu. A kiedy ten, jak tutaj jest na miejscu i rozmiarze XXL powstaje spektakl perfekcyjnie zgodny zarówno z duchem, jak literą dzieła, ale zrobiony nowoczesnymi środkami i piękny. Jakie to odświeżające! Zachwyciła mnie strona czysto wizualna – ta przestrzeń sceny zasłana śniegiem, żadnych zbędnych przeszkadzajek nie potrzebująca. W tych momentach akcji, które wymagają wnętrz są one proste, geometryczne i maksymalnie ascetyczne (brawo Chantal Thomas). Kostiumy (zaprojektowane przez reżysera) sugerują lata dwudzieste ubiegłego wieku, co stanowi jedyną zmianę w stosunku do libretta, jaką wprowadzono. Ważna jest kolorystyka utrzymana w gamie od bieli śniegu przez mnóstwo odcieni szarości do czerni. I tylko zachodzące słońce maluje światłem (Duane Schuler) ten świat na chwilę żywszymi barwami a w trzecim akcie pojawia się złowieszcza czerwień. Każdy najdrobniejszy szczegół został przemyślany, włącznie z układem krwawych plam na ślubnej sukni bohaterki – patrzysz i wiesz mniej więcej co i jak zaszło między nią a jej nieszczęsnym mężem. Bardzo pięknie pomógł też Pelly w charakteryzacji postaci a szczególnie ucieszyło mnie to w wypadku Lucii. Bo to w tym wypadku nie jest żadna omdlewająca mimoza ani Silna Kobieta stłamszona przez patriarchat jak w ROH tylko normalna, radosna (co widać w jej kontaktach z Alisą) dziewczyna, może wrażliwsza niż inne i przytłoczona przez okoliczności. Jedyne zastrzeżenie, jakie mam to finał sceny szaleństwa – czy sopranistka naprawdę musi dzielić swą uwagę między akrobacje wokalne a fizyczne, kiedy w długiej sukni spaceruje po szeregu krzeseł? Widzieliśmy to już kiedyś w Met, kiedy lunatykująca Lady Macbeth wykonywała podobną przebieżkę i rozwiązanie nie wydaje się szczególnie bezpieczne dla śpiewaczki. Ale za to dostaliśmy mnóstwo szczegółów wartych dostrzeżenia, chociażby zniecierpliwienie Enrica, który musi podlizywać się protekcjonalnemu smarkaczowi Arturo. Brawo reżyser! Dyrygentowi już braw bym tak stanowczo nie biła, w pierwszej części coś się rozłaziło w orkiestrze. Evelino Pidó opanował po jakimś czasie drobne mankamenty, ale też zespół miał do dyspozycji nieporównanie lepszy niż w Buenos Aires. Za to śpiewacy - świetni wszyscy. Bardzo dobrze wypadli Patrizia Nolz i Hiroshi Amako jako Alisa i Normanno, a taki przypadek często się nie zdarza. Naprawdę dobry był Josh Lovell jako Arturo. Roberto Tagliavini niewdzięczną partię Raimonda wykonał fachowo a głos ma ładny. George Petean może niekoniecznie jest urodzonym belcancistą , ale za to baryton ma piękny i w żadnym momencie nie musiał cisnąć, był też efektywny aktorsko (chyba od czasu Kwietnia i Beczały nie słyszałam duetu Enrica i Edgarda tak wykonanego). Śpiewanie Benjamina Bernheima mogę określić tylko jednym słowem, ale ono oddaje istotę rzeczy – szlachetne. Tenor ma wszystko : pięknie frazuje, legato jest miękkie, lejące się jak trzeba, wokalista niczego nie robi na siłę, wszystko u niego brzmi naturalnie i przy tym żarliwie, jak partia wymaga. Lisette Oropesa z czasem wyrosła nam na czołową belcancistkę swego pokolenia i tu mamy na tę tezę dowód. Jej Lucia z kolejnymi występami tej roli nadal się rozwija i udoskonala, zyskuje na swobodzie i pewności. W kwestii stylu trudno jej coś zarzucić, górę skali i koloraturę też ma doskonałą, może nieco mniej pewna jest w dole. Chciałoby się też usłyszeć odrobinę więcej zróżnicowania barwowego, ale tym, co dostała od natury, a dostała niemało Oropesa operuje mistrzowsko . I ma tę bezcenną cechę, że się jej wierzy. Słuchając jej i patrząc na nią mamy przed oczami i uszami Lucię, a nie kolejną ryczącą divę. I to jest najważniejsze. Dialog z harmonijką szklaną (Sascha Reckert) brzmiał modelowo, nie tylko ze względu na czysto techniczne walory.
W Teatro Colón tak dobrze nie było. Kocham „Napój miłosny” a obsada wyglądała na zacną, cóż więc mogło się nie udać? Coś jednak poszło nie tak, chociaż publiczność intensywnie okazywała zachwyt. I rzecz nie w tym, iż by ktoś w Buenos Aires fałszował czy inscenizacja szczególnie straszyła, ale wszystko wydało mi się za głośne, pozbawione subtelności i wdzięku, a tego „Napojowi” brakować nie powinno. Akcję przeniesiono do szeroko rozumianej współczesności i rozegrano na lokalnym boisku do koszykówki , co samo w sobie w niczym nie przeszkadzało. Problem w dosyć dosłownym sposobie, w jaki Emilio Sagi nakreślił bohaterów zabierając im lekkość i urok. Trudno tu winić śpiewaków zmuszonych do grania swych ról zgodnie z intencją reżyserską. Oczywiście Nadine Sierra nie przestała być śliczna a Javier Camarena sympatyczny, ale wszystko to robiło wrażenie nakreślonego ciężkimi, jaskrawymi farbami olejnymi tam, gdzie powinniśmy oglądać akwarelę. I pewnie patrzyłabym na to inaczej gdyby w warstwie muzycznej nie działo się dokładnie to samo. Evelino Pidó prowadził orkiestrę tak hałaśliwie, że wokaliści musieli cisnąć, żeby wyrównać proporcje dźwiękowe – a to nie ich zadanie. Camarena, Sierra, Ambrogio Maestri (Dulcamara) oraz Alfredo Daza śpiewali przyzwoicie (tenor bisował), ale znam ich (z wyjątkiem Belcore) na tyle, żeby wiedzieć, iż mogło być lepiej. Dużo lepiej
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz