wtorek, 9 sierpnia 2022

Lato festiwalowe 2022 - odsłona druga : "Napój miłosny" w Orange

Dziś żadnych kontrowersji nie będzie, dziś sama radość i „słońce nawet w nocy” czyli „Napój miłosny” z festiwalu Chorégies d'Orange. Inscenizacja zaprezentowana pod Avinionem nie jest nowa, ma już 10 lat. Powstała dla Lozanny w 2012 roku, potem trafiła do Monte Carlo w 2014, do Tours w 2018 a 3 miesiące temu pokazano ją w Bordeaux. Aż wreszcie trafiła do miejsca szczególnego, jakim niewątpliwie jest rzymski amfiteatr, który latem nadal stanowi żywy ośrodek kultury. Zapewne najlepiej pamiętanym przedstawieniem, jakie tam zarejestrowano jest “Norma” z 1974, z Caballe, Vickersem i Veasey. Od tego momentu samo miejsce nie zmieniło się na szczęście, a i pewna jego cecha wynikająca z położenia jest trwała. Co roku w porze trwania festiwalowych spektakli ich dramaturgię wzbogaca wiejący tam mistral i tego roku nie było inaczej. Przy tym każde wystawiane dzieło musi być przystosowane do specyficznych warunków, chociażby scenograficznie. Poza samym amfiteatrem i sceną za nią stoi potężny mur (podobno pomaga zapewnić odpowiednią akustykę) który należy jakoś wkomponować w całość, zwłaszcza w wypadku inscenizacji, które nie powstały specjalnie dla Orange. Nie mam pojęcia jak też „Napój miłosny” wyglądał gdzie indziej, ale tu ściana wspaniale zagrała afrykańskie zamczysko (istnieją takie, chociażby w etiopskim Gonderze). Bo też inspiracje Afryką są oczywiste zwłaszcza w kostiumach Ezio Iorio, a także w charakteryzacji. Cristian Taraborrelli dołożył swoje projektując scenografię z gigantycznymi trawami niedwuznacznie sugerującymi sawannę a wśród nich relikty naszej śmieciowej cywilizacji w postaci porzuconych wielkich puszek czy starej opony. Ludek, który się wśród nich uwija recenzentom francuskim przypomina bohaterów filmu Luca Bessona „Artur i Minimki”, moje skojarzenie wiedzie raczej do mrówek i innych owadów („Mikrokosmos”).W każdym razie akcja toczy się wartko i zgodnie z librettem a charaktery postaci pozostały nienaruszone. Brawa należą się też reżyserowi za perfekcyjne panowanie nad tłumem chórzystów, którzy mają co robić ( chóry oper z Avignonu i Monte-Carlo) i wydatnie przykładają się do świetnego nastroju publiczności. W czasie oglądania miałam na twarzy szeroki uśmiech i tak przy tej operze być powinno. Adriano Sinivia udowodnił przy okazji, że własnej fantazji i kreatywności tekst w niczym nie ogranicza, a wręcz im pomaga, trzeba tylko je mieć. Giacomo Sagripanti mocno powiększył ilość dobrej energii płynącej ze sceny dyrygując Orchestre philharmonique de Radio France z wdziękiem jakiego ta muzyka wymaga. Soliści w większości sprawili moim uszom przyjemność. Francesco Demuro ściągnięty na nagłe zastępstwo za Rene Barberę był uroczym Nemorinem, to chyba najlepsza jego kreacja wokalno-aktorska jaką widziałam i słyszałam. Oczywiście tę partię śpiewają dziś koledzy jeszcze lepsi, ale naprawdę Demuro wiele do nich (sami wiecie o kim piszę) nie brakowało. Adinę Pretty Yende już dobrze znamy chociażby z Met i przynajmniej ja ją w tej roli lubię. Zdarzyły się drobne niedokładności intonacyjne, raczej nie jest to kreacja na miarę Ileany Cotrubas, ale urok tego głosu i samej artystki pozostaje nieodparty. W przeciwieństwie do niechlujnego śpiewania Erwina Schrotta. Andrzej Filończyk popisał się natomiast nie tylko aktorską brawurą, ale też dźwięcznym, ruchliwym barytonem, który zważywszy na wiek swego właściciela (jeszcze trochę czasu do 28 urodzin) ma przed sobą znakomite perspektywy rozwoju. Wdzięcznie zaprezentowała się też Gianetta - Anna Nalbandiants z dumą kokietująca przyjemnie brzmiącym sopranem oraz … szczerbatym uśmiechem. Jeśli tej inscenizacji nie znacie zróbcie sobie przyjemność i obejrzyjcie. Oczywiście radości jaką ona niesie nie odczują ci wszyscy, a jest ich cała masa, którzy żyją przeszłością. To temat rzeka i już od dłuższego czasu zbieram siły, aby napisać o tym post i taki będzie. Nie wiem dokładnie kiedy, ale jeszcze tego lata, gdy już minie nawała festiwalowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz