czwartek, 13 października 2022

Portret w sepii - „Lakmé”

Specyficznie rozumiany orientalizm jest w operze znakiem szczególnym wieku dziewiętnastego. W dwudziestym jeszcze troszkę dawał o sobie znać, ale dwie wielkie wojny światowe zmiotły go niemal całkowicie. Zniknął nie tylko z twórczości współczesnej, ale także (z wyjątkiem Pucciniego) z repertuaru teatrów. A jednak od pewnego czasu dzieła tego typu zaczynają nieco częściej pojawiać się na światowych scenach. Prawdziwe triumfy stały się już udziałem „Poławiaczy pereł” a w obecnym sezonie coraz częściej na afisze trafia Leo Delibes i jego„Lakmé”, rewitalizowana zazwyczaj przez Sabine Devieilhe. Na razie są to głównie wykonania koncertowe, a one nie generują problemów z którymi musi się zmierzyć współczesny team realizujący orientalne cudeńko. U nas już dawno temu, bo w roku 2005 pokazała je bydgoska Opera Nova, w której postawiono na ładność. Kiedy już w bieżącym sezonie „Lakmé” powróciła w wersji pełnospektaklowej do domu, czyli Opéra Comique, w której 14 kwietnia 1883 miała prapremierę i gdzie grano ją najczęściej nie mogłam przepuścić okazji. Jak dotąd zetknęłam się z tym dziełem tylko raz, w nagraniu CD z nieco nazbyt monumentalną Joan Sutherland. Jakoś mnie to doświadczenie nie skłoniło do dalszych poszukiwań. Kwietny duet, niemiłosiernie męczony w reklamach oraz aria z dzwoneczkami czyli dwa najpopularniejsze fragmenty także nie. Byłam ciekawa jak z całym orientalnym sztafażem upora się Laurent Pelly, bo w takich przypadkach metody podstawowe są dwie. Czasem, jak w Bydgoszczy podkreśla się niemodne dziś elementy skutkiem czego inscenizacja wibruje kolorami i zbliża się niebezpiecznie do granicy kiczu lub nawet ją przekracza. Bywa też, że próbuje się zlikwidować grzech pierworodny opery zacierając na ile można charakterystyczne cechy, z którymi przyszła na świat. Pelly ewidentnie wykorzystał sposób drugi z mieszanymi rezultatami. Wraz ze scenografką Camille Dugas i współautorem kostiumów Jean-Jacques’em Delmotte wykreował na scenie środowisko właściwie abstrakcyjne i tyleż eleganckie, co smutne i cokolwiek monotonne. Czary natury o których dużo mówi tekst (także kwiaty ze słynnego duetu) są całkowicie nieobecne, wątłe dekoracje mają kolor sepii. I tylko światło (Joël Adam) sugeruje nam porę dnia. Nie do końca rozumiem też pomysł na kostiumy – o ile fakt,, że bohaterowie hinduscy noszą śnieżną biel, która w Azji jest barwą żałoby można przyjąć za element interpretacji, zastanawia mnie krój stroju Malliki. Przypomina on koreański hanbok raczej niebędący typowym ubiorem w Indiach. Ambroisine Bré, która rolę gra porusza się ponadto drobnym kroczkiem przywodzącym na myśl raczej Suzuki niż Mallikę (nawiązanie do Pierre’a Loti, którego powieści zainspirowały librecistów zarówno „Lakmé’ jak „Madamy Butterfly”?). Protagonistce pozostawiono jej ewidentnie europejskie pochodzenie (może aby nie narażać się na kontrowersje które obecnie wywołują próby upodobnienia białych wykonawców do ich postaci o różnej etniczności). Wszystko to są nieścisłości raczej drobne, ale w dużej ilości nieco uwierają. Nie na tyle jednak, żeby zakłócić rozkoszowanie się melodyjną, piankowo lekką, ale subtelną i wdzięczną muzyką. Zwłaszcza, że Raphael Pichon prowadzi swój Ensemble Pygmalion ręką równie delikatną, ale na pewno niepozbawioną energii i wyrazu. Sabine Devieilhe w partii tytułowej nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, jej głos wprost narzuca porównanie do dzwoneczków – bardzo jasny, kryształowo czysty a sopranistka ze zwodniczą łatwością i precyzją realizuje ozdobniki, którymi jej rola jest naszpikowana. Nieco mniej zachwycił mnie jej amant Frédéric Antoun, ale nie była to kwestia błędów w sztuce. Przyczyna leży raczej w barwie głosu i dosyć monochromatycznym brzmieniu. Więcej kłopotu miałam z Nilakanthą. Uwielbiam, i nie jest to za duże słowo Stéphane Degouta, ale wybór tej partii nie wydaje mi się szczęśliwy. Degout dysponuje jasnym i dosyć wysokim barytonem, a Nilakantha to rola raczej dla bas-barytona lub nawet basa. Oczywiście zwykłe zalety śpiewaka pozostają na miejscu, jak przede wszystkim kształtowanie frazy właściwe dla znakomitych liedersangerów. Tym niemniej nie mogę uczciwie zachwycić się tym wykonaniem. Zespół wspierający w rolach drugoplanowych spisał się bardzo dobrze : Philippe Estèphe – Frédéric, Elisabeth Boudreault – Miss Ellen, Marielou Jacquard – Miss Rose i Mireille Delunsch – Miss Bentson (luksus). „Lakmé” raczej nie dołączy do często słuchanych przeze mnie oper, ale czasu z nią spędzonego nie żałuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz