Jakoś tak
się ostatnio dzieje, że wszystkie moje olśnienia operowe zawdzięczam dziełom
słowiańskim. Nie wiem, czy to odzywa się we mnie długo trzymana na uwięzi
słowiańska dusza, czy też banalnie znudziłam się trochę
włosko-niemiecko-francuską melodyką i potrzebuję czegoś bliższego własnej
naturze. Wiem, że raczej niewielu z Państwa dzieli moje upodobanie – a wiem to,
bo widzę jak czytane są moje posty, to pozwala mi wnioskować o Waszych
zainteresowaniach. Ze mną było podobnie i między innymi skutkiem tego dopiero
odkrywam ten niezmiernie bogaty świat. Nie zawsze jest to łatwe, bo poza może
dziesiątką oper repertuarowych niewiele cieszy się zainteresowaniem
największych teatrów świata, a w związku z tym – również kompanii płytowych
rejestrujących spektakle i wypuszczających potem DVD. Dzięki jednak niebu za
zjawisko snobizmu – od jakiegoś czasu wypada mieć w sezonie chociaż jedną
premierę współczesną i jedną słowiańską. Temu zawdzięczamy na przykład „Nos” w Met. No i jest nieoceniona sieć –
jeśli coś było transmitowane przez najmniejszą narodową telewizję można mieć
pewność, że jakaś dobra dusza nagra i udostępni to innym. Tyle, że trzeba
czasem głęboko pokopać. A kiedy już masz
zdobyty tak czy inaczej dostęp do jakiegoś rarytasu musisz się jeszcze
solidnie przygotować. Bo często się zdarza, że słuchając czegoś po raz pierwszy
masz problem ze zrozumieniem tekstu w teoretycznie znanym sobie języku, zaś
operę wystawiono „po nowemu” i proste śledzenie akcji bywa mylące. Tu po raz
nie wiem który przyjdzie mi podziękować p. Piotrowi Kamińskiemu za opasły niezbędnik
jego autorstwa, dzięki któremu wielokrotnie mogłam przetłumaczyć sobie to co
widzę na to, co powinnam zobaczyć w zamierzeniu autorów. W zasadzie przyswajając coś nigdy wcześniej niewidzianego lepiej mieć to
podane po bożemu. Interpretować można dopiero rzecz całą trochę poznawszy.
Bywają jednak przypadki tego typu zasady unieważniające i z takim miałam
ostatnio do czynienia. Sprawców mojego olśnienia i oszołomienia mogę wymienić
kilkoro, ale najważniejsi są dwaj : Nikołaj Rimski-Korsakow i Dmitri
Tcherniakov (mam pełną świadomość niekonsekwencji w transkrypcji rosyjskich nazwisk , jednakże RK utrwalił się
w wersji spolszczonej, zaś DC , jak większość jego rodaków jako oficjalną
podaje angielską, więc tego się będę trzymać).
O ile fakt, że partytura Rimskiego-Korsakowa jest wspaniała ani trochę
mnie nie zdziwił, o tyle Tcherniakov
stał się przyczyną kolosalnego zaskoczenia. Czuję się już zmęczona faktem, że
nazwisko reżysera mogę zgadnąć po najwyżej kwadransie spektaklu, a czasem nawet
tego nie trzeba , wystarczy zdjęcie w prasie. Reżyserzy nabrali bowiem
okropnego zwyczaju – udając , że twórczo interpretują dzieło z maniackim uporem
powracają do własnych lęków i obsesji eksploatując je niemiłosiernie i ciągle w
podobny sposób. Dlatego dowiedziawszy się, że „Legendę o niewidzialnym grodzie
Kiteżu i dziewicy Fiewronii” zrealizowal za pieniądze Nederlandse Opera (tam
się odbyła premiera) , La Scali,
Teatro Liceu i Opera Bastille właśnie Tcherniakov pomyślałam „ o nie! znowu
ciasne wnętrze, stół pośrodku i nuuuuda !” (jeśli komuś udało się w ten sposób
upupić nawet „Trubadura” to osiągnięcie niebywałe). A tymczasem … szok dopadł
mnie już po pierwszych kadrach. Popatrzcie na zdjęcia, a zrozumiecie. Zanim
jednak zacznę relację kilka słów o utworze, do którego słusznie bądź nie
przylgnęło określenie „rosyjski Parsifal”.
Moim zdaniem z „Parsifalem” łączy „Legendę …” bardzo silny pierwiastek
duchowy oraz ciężar gatunkowy dzieła, w dalsze paralele bym się nie wdawała.
Prapremiera odbyła się w 1907 roku , potem niewiele teatrów zdobywało się na
odwagę włączenia „Legendy” do repertuaru, a to głównie z przyczyny konieczności
zatrudnienia dużego i znakomitego zespołu zdolnego podołać zadaniu. W czasach
nam najbliższych trzykrotnie wystawiał to Teatr Maryjski (2 razy w latach
dziewięćdziesiątych, potem w 2001 – tamtejszy debiut Tcherniakova i jego druga
zaledwie praca w operze) , był też spektakl w Bregencji. Tam podobno poszli na
łatwiznę osadzając akcję (oryginalnie rozgrywającą się w XIII wieku , podczas
najazdów tatarskich) w czasach rewolucji, co spowodowało prostą opozycję: nasi
– biali i oni – czerwoni. Tcherniakov nie zafundował sobie i nam takiej
łopatologicznej interpretacji, twierdzi , że „Legenda’…” to jego ukochana opera
i realizując ją po raz drugi po 11 latach każdy szczegół miał już przemyślany i
przepracowany. Po odsłonięciu kurtyny znajdujemy się w otoczeniu sielskim i
niezwykłej urody – to azyl Fiewronii . Jesienne trzciny porusza lekki wietrzyk,
pięknie obecny także w partyturze, wszystko osnuwają widowiskowe mgły. Dziewczyna
zajmuje się prostymi pracami w tym oryginalnym obejściu, pomaga i leczy
okolicznych wieśniaków. Po przybyciu rannego księcia opatruje także i jego, miłość
od pierwszego wejrzenia łączy młodych, dzień powoli przechodzi w noc ( zmierzch
pokazany został z niebywałą maestrią ,
za sprawą Gleba Filshtinsky’ego,
projektanta oświetlenia),i tu sielanka się kończy. Element niepokojący,
zapowiadający nadchodzące zło stanowią trzy ustawione w głębi sceny drabiny
mające symbolizować Golgotę (nie było to dla mnie oczywiste). Akt drugi wyrywa
nas gwałtownie z poczucia ciepła i bezpieczeństwa. Znajdujemy się w knajpie
(takie za czasów PRL u nas nazywano mordowniami), okoliczna ludność pije i bawi
się nie zwracając uwagi na miejscowego barda , wieszczącego straszną
przyszłość. Ubrania są współczesne i urody nienamolnej. Wśród gości wyróżnia
się Griszka , który nie tylko chla, ale też najwyraźniej próbuje zaszokować
innych bluźniąc (sposób, w jaki obchodzi się krzyżem jest obrzydliwy) i
awanturując się. Ale – szoku nie ma. Miejscowi są zbyt pijani i zbyt
najwyraźniej oswojeni z zachowaniem Griszki,
który sprawia wrażenie postaci z Dostojewskiego. Takich „dostojewskich
tropów” jest w spektaklu znacznie więcej, chociażby postać główna – boża
prostaczka, żeńskie wcielenie księcia Myszkina czy też Aleksego Karamazowa.
Wtedy nadchodzi rzeź . Nie będę opisywać po kolei wszystkich obrazów , to
trzeba zobaczyć koniecznie! Ale pod powiekami został mi Fiodor Poljarok
oślepiony, w okrwawionej koszuli, została Fiewronia uwalniająca Griszkę z
więzów, została mordercza furia tego ostatniego, prześladowanego przez dźwięk
dzwonów Wielkiego Kiteża. Najbardziej jednak wstrząsnęła mną scena ze skopaną
na śmierć Fiewronią, która przechodzi do lepszego świata. Jej ciało jest myte,
układane na marach przy czynnym udziale martwej dziewicy, i to nie jest ani
głupie, ani nielogiczne. Finał przenosi
nas nad jezioro, do chaty , w której odbędzie się niebiańskie wesele Fiewronii
i jej poległego w bitwie księcia z udziałem Fiodora i innych dobrych dusz.
Także rajskie ptaki, które zwiastują już to śmierć, już to nadchodzące życie
wieczne mają tu człowieczą postać – to
zwykli, „biedni ludzie” . Wcale się nie dziwię, że po zasłonięciu kurtyny
frenetyczne brawa poprzedziła chwila skupionej ciszy. Nie ma chyba większego
komplementu dla twórców spektaklu. Wśród nich, poza wymienionymi poczesne
miejsce należy się zjawiskowej Svetlanie Ignatovich, która do roli Fiewronii
wcale nie była przewidziana. Miała ja wykonać Kristine Opolais, ale zaniemogła
i temu zawdzięczamy nowa gwiazdę na operowym firnamencie. To partia z rodzaju
morderczych – wymagająca niemal stałej obecności na scenie podczas
trzygodzinnego spektaklu, i to obecności aktywnej. Ignatovich dysponuje
wszelkimi darami, pozwalającymi wróżyć jej wspaniałą przyszłość: ładnym,
srebrzystym (ale ciepłym) sopranem, wyrównanym we wszystkich rejestrach,
pięknym prowadzeniem frazy, wyrazu dramatycznego mogły i powinny jej
pozazdrościć znacznie bardziej doświadczone koleżanki (w tym pewna słynna
rodaczka). Jest też całkowicie wiarygodna i wręcz przejmująca aktorsko. To
ostatnie można też powiedzieć o Johnie Daszaku , grającym bardzo trudną i
wyczerpującą fizycznie rolę Griszki. W jego (i Tcherniakova) interpretacji
Griszka to ów mały bies, na prawdę potwór. Tkwi w nim jakaś zadra, jakaś
krzywda, która nim go uczyniła. Momentami chciałoby się wiedzieć, co to
takiego. O ile jednak aktorsko Daszak podołał zadaniu, wokalnie już niestety
nie. Jego głos ma specyficznie słowiańską barwę, nie ma jednak odpowiedniej
mocy, brak też umiejętności. Partia napisana jest specyficznie, składa się z
wielu gorączkowych fragmentów, głównie parlando. Słowa powinny czasem być
wyrzucane jak z kałasznikowa, czasem złowieszczo ciche. Tego nie ma – szkoda.
Za to ci, którzy znają Alexeya Markova tylko z monachijskiego bądź
nowojorskiego „Trubadura” byliby przyjemnie zdziwieni. Jego bohater, Fiodor,
ma, poza króciutkimi fragmentami jedną , koronną scenę i ona została wykonana świetnie
pod każdym względem. Jako ukochany kniaź Fiewronii Maxim Aksenov wykazał się ,
podobnie jak Daszak jasną, słowiańską barwą głosu, tyle, że znacznie lepiej się
nim posługiwał. Trzeba jednak przyznać, że i tekst muzyczny miał łatwiejszy.
Stworzył tez niezmiernie sympatyczną postać. Muszę jeszcze wspomnieć o wielu
postaciach drugoplanowych, z których niektóre maja całkiem sporo do zaśpiewania
i właściwie wszyscy wywiązali się ze swych zadań imponująco : Vladimir Vaneev
jako kniaź Jurij, Gennady Bezzubenkov – Guślarz, Ante Jerkunica - Biedaj, Vladimir Ognovenko – Burundaj ,
Maryam Sokolova – Paź , wreszcie Jennifer Check i Margarita Nekrasova –Rajskie
Ptaki. Trudno mi sobie wyobrazić lepszego dyrygenta niż Marc Albrecht, który by
poprowadził orkiestrę grającą w natchnieniu z taką precyzją, uważnością i
miłością do tej muzyki. Trzeba też złożyć głęboki ukłon w stronę chóru -
Rimski-Korsakow napisał mu piękną
partię, przejmująco wykonaną. Na koniec informacje niby nie najważniejsze, ale
jednak - Dmitri Tcherniakov został laureatem pierwszej International Opera Award
za reżyserię, zaś spektakl otrzymał tę nagrodę w kategorii produkcja roku.
„Opernwelt” uznał Svetlanę Ignatovich za najbardziej obiecującą młodą
śpiewaczkę .
Jesteś mistrzynią w pisaniu o spektaklach operowych. Jak bym chciała zobaczyć tego Rimskiego-Korsakowa! Jaka piękna jest Fiewronia - tak sobie wyobrażam "ruską krasawicę": piękną, dobrą, pokorną, którą kocha książę. Z nim będzie szczęśliwa. Nieważne czy na ziemi czy w niebie. Cieszę się, że Czerniakov miał pomysł na tę operę, i że zrobiła na Tobie takie wrażenie. Wydaje mi się, że to dobry reżyser, tylko skażony rosyjskością. Rosjanie uwielbiają siedzieć przy stole, jeść i pić i nie ma znaczenia czy jest to pokój w komunałce czy pałac. W Onieginie, który mi się podobał, różnica między domem Larinych, a pałacem Griemina jest tylko w rozmiarze. No i wszyscy ostro piją. Kobiety i meżczyźni. Zamiast pierwszego video mam szary prostokąt, więc obejrzałam tylko youtube :(. Skąd się ma tego Czerniakova?
OdpowiedzUsuńZobaczysz, Joanno. Ma się , jak zawsze z sieci. Konkretnie z bloga "In fernem land". Jest pisany po katalońsku, więc raczej nie poczytasz (tłumaczenie automatyczne ..., no wiadomo). Tam bywa sporo ciekawych rzeczy, także audio. U góry z prawej jest wyszukiwarka, jak wpiszesz Kitezh to wyskoczy. Niestety to są linki do Rapidshare'a, więc trochę potrwa zanim będziesz mogła nasycić oczy i uszy. No i jest trochę roboty przy konwersji, bo ludzie wrzucają do sieci różne formaty. "Oniegin" też mi się podobał, ale to był pierwszy spektakl Tcherniakova z jakim się zetknęłam. Dawno nie wracałam do niego, bo , jak dziś wiem , jest o tym , co u Tcherniakova zwykle. Czyli o walce opresyjnego społeczeństwa z obcym. Kiedy to dawno temu oglądałam to było odkrycie , Oniegin jako ofiara. Ale dziś , po koszmarnym "Don Giovannim" i innych tego typu produkcjach mam do DT spory dystans, dlatego tak mnie zaskoczył cudowny Kiteż. Zaś Rosjanie, do których mam typowo polski stosunek - "kocham i nienawidzę" (mój dziadek był 3 lata w obozie w Riazaniu) to temat na bardzo rozbudowaną konwersację. Aha, i dziękuję za dobre słowo, staram się, ale czasem czuję bezradna wobec ubóstwa pisemnego przekazu.
OdpowiedzUsuńDziękuję! Jak tylko skończę Carsena, zajmę się konwertowaniem. Czerniakov jest Rosjaninem i robi opery "po rosyjsku", a ponieważ tam najważniejsza jest wolność jednostki, to i one są o tym. Nie znam jego biografii na tyle, żeby się wymądrzać z jakiego domu (z komunałki czy z pałacu) pochodzi, ale tam jest to na tyle ważne, że każdy twórca za punkt honoru sobie poczytuje, że znajdzie taką jednostkę, która wystaje ponad średnią i wokół niej zbuduje swoje przedstawienie. Don Giovanniego nie widziałam. Nie chciałam go oglądać, zrażona powszechnymi, złymi opiniami. Tym bardziej się cieszę, że ten Rimski-Korsakow tak mu wyszedł. Wczoraj obejrzałam kolejny raz Rigoletta. Chyba do tej pory nikt nie zrobił takiego przedstawienia. Mam nadzieję, że, przynajmniej w Moskwie, wymienią księcia. I to nie musi być Tezier ani Beczała. Nawet lepiej żeby nie był, byle śpiewał. Skąd się wziął ten Arturo Chacón-Cruz? Wstyd, żeby na premierze, po 16 latach taką ważną partię śpiewał ktoś, kto zupełnie nie ma o tym pojęcia. Dziś w Aix Elektra z Evelyn Herlizius, Waltraud Meier i Adrianne Pieczonką, w reżyserii Patrice Chereau. Arte transmituje.
UsuńZ konwersją plików jest trochę zachodu - to raz. A dwa - żeby z tym wszystkim (tzn. z tym co można ściągnąć z sieci) nadążyć, trzeba mieć internet na kablu. Ja się ostatnio urządziłam na cacy, kiedy zamieniałam kabel na modem. O korzyściach płynących z mobilności nie trzeba nikogo przekonywać, ale kiedy pakiet GB zbyt szybko się wyczerpuje, pozostaje siedzenie po nocach, i to po długich nocach, zważywszy prędkość pobierania z Rapidshara bez posiadania opłaconego konta. No ale cóż tu się skarżyć, wszak nikt nikogo nie zmusza, cierp ciało jak żeś chciało...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i gratuluję kolejnej ciekawej recenzji.
A In fernem Land rzeczywiście jest bezcenny dzięki swoim licznym linkom do nagrań audio i video. Z nowszych rzeczy polecam fantastyczny koncert JK z festiwalu w Peralada'12, znany z licznych fragmentów na YT, z tym że tutaj dźwięk jest już bez zarzutu. Rzecz akurat odpowiednia na ciepłe (tam wtedy było niesamowicie gorąco, dosłownie i w przenośni) letnie wieczory.
Papageno, tylko tak mogę Cię zawiadomić, że w dwa dni po Twoim monachijskim Don Carlo, na placu przed operą odbędzie się coś takiego:
OdpowiedzUsuńAm 27.7., Oper für alle, Max-Joseph-Platz, München, vor der Bayerischen Staatsoper, 20:30, Verdi-Requiem, Radvanovsky, Gubanova, Calleja, Pape. Dirigent ist Zubin Metha.
Kommt in Scharen!!!
Freue mich auf euch!!! Rene Pape
Znalazłam to przed chwilą na FB.
Ty to masz szczęście!
Powtórka z rozrywki?
OdpowiedzUsuńPod Pappano. Niestety Hampson jako Posa, ale Semenchuk jako Eboli
http://www.medici.tv/#!/don-carlo-verdi-salzburg-festival
Dzięki. Dla Pape wszystko! Wielbię go, jak nie przymierzając cała (prawie) reszta operomaniaków Kaufmanna. Rene nie taki śliczny, a i aktorstwo sceniczne nie tej klasy (dziwne, ale postaci Filipa to nie dotyczy, tu jest fantastyczny) ale ten głos ... No i facet wszystko śpiewa jak belcanto, i to komplement. O transmisji "Don Carlo" wiedziałam już , ale Hampson - to może boleć. Nigdy nie był dobrym Posą, chociaż niegdyś ratowała go elegancja i godność. Ale dziś już głos wyszarzał i zbakł, szkoda, bo z Hampsonem łączy mi się mnóstwo dobrych wspomnień. No i jakiego świetnego ma zięcia!
OdpowiedzUsuńZięć zdolny i przystojny, córeczka (żona zięcia) też niezła i nieduża (względem zięcia). Pape, poza cudownym glosem i jednak niezłym aktorstwem, ma poczucie humoru, co np. Beczale się nie zdarza. W Aix, gdzie dawał koncert z Esą-Pekką S (repertuar by Ci się bardzo podobał, np. partia króla Marka z Tristana Wagnera), sfotografował się w czerwonych dżinsach na tle markizy z napisem Le Roi Rene i natychmiast zamieścił zdjęcie na FB. Nie jest taki śliczny jak K, ale nikt od niego tego nie wymaga. Nie jest tenorem. No i jest wysoki i szczupły. Wczorajsza Elektra wspaniała. To przedstawienie zdecydowało o randze festiwalu w Aix. a Herlitzius - rewelacyjna w tej piekielnej roli. I reżyseria Chereau, i scenografia, i kostiumy, i świetne sceny z Pieczonką. Tylko Meier bez głosu, ale bardzo królewska. Szkoda, że głos tak szybko się psuje. Mam nagranie Tristana pod Barenboimem. Uwielbiam je, Żadna śpiewaczka nie zaśpiewała i nie zagrała tak Liebestod jak ona. Nawet Stemme.
OdpowiedzUsuńDrogie Panie (i Panowie też, czemu nie), jest cudne słoneczne niedzielne popołudnie, więc w ramach popołudniowej sjesty i skoro o zdolnych i przystojnych mowa, to proponuję (swoim zwyczajem) zajrzeć na podany link. Delicje (zwł. video nr 2)
OdpowiedzUsuńI obiecuję, że się już przez tydzień najmniej nie odezwę na poniższy temat.
http://www.jkaufmann.info/soundfiles2.htm?#badenbaden
Można wejść na FB Pape nie mając konta. Jest tam też zdjęcie z Beczałą i z D'Arcangelo :)
OdpowiedzUsuńJoanno dzięki, pospieszę odwiedzić mego idola. Zdjęcie z Ildebrando to ja sama mam, to jest Italiano vero, słodziutki, a jak pozować lubi i rączki kłaść przy tym niezupełnie tam, gdzie powinien...Poważnie mówiąc , sympatyczny facet, bo z Pape różnie bywa. Ja jest w ciągu (ma problem alkoholowy) to wogóle się nie pokazuje. Ostatnio na szczęście wygląda na to , że go pokonuje. Donno, pewnie , że i panowie ( bywają z tym duże kłopoty)! Znam tę stronę, to jest biblia dla każdego Kaufmann-fana. Swoją drogą, jej autorka chyba życie spędza na śledzeniu działalności Jonasa. Sama jej podsyłałam pospektaklowe zdjęcia, są tam do dziś. I odzywaj się, kiedy Ci serce i uszy każą, w końcu powyższy (dla mnie) temat jest bardzo atrakcyjny!
OdpowiedzUsuńProblem alkoholowy ma wielu śpiewaków. Chcę o tym napisać. Nie każdy jest Beczała i na swoją Kasię przy sobie. Co ma robić artysta, który nie ma rodziny, albo tak małe dzieci, albo tak dużo, kiedy się rozcharakteryzuje? Może zadzwonić do kogoś bliskiego i mu opowiadać, albo pójść do baru. To łatwiejsze, ale też łatwo stracić kontrolę w takich emocjach. Pamiętam jak JK dziękował... teściom, że przyjechali na premierę do NYC i pewnie poszli na kolację po Parsifalu. Debra Voigt była na krawędzi, ale jakoś się pozbierała. Prawdę mówiąc dziwię się, że z alkoholizmem nie walczą wszyscy topowi śpiewacy, którzy muszą żyć na walizkach.
OdpowiedzUsuńA facetka od strony JK to prawdziwa fanka. Z fanami się nie dyskutuje. Można ich tylko kochać albo nie.
Ja się wcale nie dziwię, że wielu tzw. top-śpiewaków ma problemy osobiste, w tym alkoholowe. Prowadząc taki tryb życia - ciągle w drodze, w teatrze - z dala od "normalnego" życia (i przez tak długi czas, bo cykl produkcyjny danego przedstawienia trwa 1-2 miesiące), ciągle pod ogromnym napięciem, będąc nieustannie ocenianym, porównywanym - trzeba być prawdziwym okazem zdrowia fizycznego i psychicznego żeby nie dać się zwariować.
OdpowiedzUsuńKiedy oglądałam wywiad w Kulturze z Piotrem Beczałą i jego żoną, pomyślałam sobie od razu, że on się w czepku urodził, mając taką oddaną żonę cały czas obok siebie. To sytuacja idealna, luksus, przypomina mi P.Dominga, który też zawsze wszędzie jeździ ze swoją Martą, która dla niego poświęciła swoją karierę wokalną i w ogóle życie. Ale żona czy stabilny partner życiowy u boku to jedno, a jak w tym wszystkim mają się odnaleźć dzieci takiego śpiewaka, przecież ich nie da się wozić ze sobą od miasta do miasta. Ja w każdym bądź razie ogromnie ich za to, jak sobie radzą w sferze osobistej, podziwiam i staram się widzieć w nich nie tylko śpiewaków, artystów ale i po prostu ludzi.
(Joanno, JK w NY miał przez całe 2 miesiące pracy nad Parsifalem całą rodzinę z dzieciakami ze sobą. To jest wyjście z sytuacji, które można czasem zastosować).
Pani Marion Tung nie jest "tylko" prawdziwą fanką, to za mało powiedziane. To ktoś o wiele znaczniejszy, osoba z misją i powołaniem, bezgranicznie oddana sprawie - dla mnie absolutnie imponujące!
A sprawę dyskusji z osobnikiem zwanym potocznie fanem widzę nieco odmiennie - z nim się da podyskutować, pod warunkiem że... będzie się go też trochę słuchać, a nie traktować jak zaślepionego i głuchego idiotę.
Donno, a zetknęłaś się kiedyś z rozwścieczonym fanem, który zwymyślał Cię w rynsztokowym języku za niedostatek uwielbienia dla obiektu swego kultu? Albo z takim wyrażającym się w słowach oględniejszych, ale mającym do Ciebie dużą pretensję za to samo? Fani są różni, jak cała reszta ludzkości.Wybacz, ale bywają też zaślepieni i głusi idioci, chociaż to nie powód, żeby wszystkich tak traktować. Sama przecież jestem fanką, i bardzo się staram zachować rozsądek w sprawie moich faworytów, chociaż obawiam się, że nie zawsze mi się udaje.Obiektywizm w sztuce i uczuciach (i chyba gdzie indziej też) nie istnieje. To pojęcie z gatunku absolutnych. Problem tylko w tym aby "znać proporjum , mocium Panie.
OdpowiedzUsuń