Odrobiłam
lekcję, moi drodzy. Ponieważ po monachijskim „Trubadurze” mnóstwo głosów,
zarówno blogowych jak prywatnych tę produkcję chwaliło postarałam się.
Obejrzałam to po raz drugi, wysłuchałam, co mają do powiedzenia Oliver Py i
Jonas Kaufmann. Ochłonięcie z wrażenia (to swoisty komplement – wrażenie jednak
było, co na ogół lepsze jest od nudy) nie spowodowało jednak dużej różnicy w moim spojrzeniu na tę produkcję. Nie
wszystko da się uzasadnić konwencją koszmarnego snu. Pewne wyjaśnienia
zwyczajnie mnie nie przekonały. Na przykład kwestia ślepoty Leonory. Owszem ,
to postać szczególna, eteryczna, nieziemska. Nic o niej nie wiemy – kim jest? skąd
przychodzi? Owszem, jest szczególnie uwrażliwiona na dźwięk – zakochuje się w
głosie Manrica zanim pokocha jego samego. Ale czy to znaczy, że musi być
niewidoma? Lub też obecność na scenie
lokomotywy, tłumaczona przez … mniemane przytłoczenie Verdiego postępem
technicznym . Nawet jeśli by tak było (tylko skąd Py zna uczucia Verdiego?)
mylenie życiorysu autora z fabułą jego opowieści kończy się zazwyczaj źle – jak nie przymierzając słynny
Brokeback Oniegin … Przy ponownym oglądaniu namolna ilustracyjność drażniła
mnie jeszcze bardziej , zaś Elena Manistina podobała się nieco mniej ( nie
dotyczy to wokalnej strony jej kreacji). Zauważyliście, że tylko w jej interakcjach
z Kaufmannem była emocjonalna prawda? Inspirujący partner jest jednak bardzo
ważny – tylko najlepsi (jak Kaufmann właśnie) nie muszą się na nim opierać,
sami stanowią inspirację. Tym bardziej podziwiam spektakl Carsena, który takich
ułatwień w postaci fantastycznych (przynajmniej dwojga) artystów nie miał. „Trubadur”
w jego reżyserii to dziwny przypadek. Nie byłabym w stanie go szczerze polecić,
bo z tak kuriozalnym przypadkiem wokalnej niemocy w wykonaniu głównego tenora
nie spotkałam się wcześniej, a reszta obsady jest przeciętna. Ale równie daleko
mi do odradzania, kontrowersyjna zdaniem niektórych produkcja to dla mnie
najlepszy „Trubadur” jakiego widziałam. Zacząć jednak należy od samego
festiwalu w Bregencji, bo to wydarzenie specyficzne. Przede wszystkim dlatego,
że scena znajduje się na Jeziorze Bodeńskim, widownia i orkiestra zaś na jego
brzegu. Powoduje to oczywiście konieczność nagłaśniania , a nie wszyscy to
lubią. Nie z tego jednak Bregencja słynie . Od ładnych paru lat ustalił się tam
zwyczaj zabudowywania tej wielkiej sceny gigantycznymi, czasem na pierwszy rzut
oka szokującymi dekoracjami. Nie będę ich opisywać, bo nawet jeśli ktoś nie
widział, może posłużyć się Googlem, a jak wiadomo obraz wart tysiąca słów . W
wypadku „Trubadura” miejscem akcji okazała się … krwiście czerwona rafineria z
dziesięcioma kominami i wieloma kładkami, dającymi możliwość rozgrywania akcji
na różnych poziomach – i tym razem, wobec konieczności noszenia przez śpiewaków
mikroportów nie wpłynęło to jakość dźwięku. Zabudowano też „proscenium” – tam mamy omszałe
kamienie wśród których rozrzucone są beczki po ropie. Oba te tereny rozdziela
czasem pleksiglasowy, przezroczysty mur. Nie brzmi dobrze? Ale wygląda
imponująco i sensownie, zwłaszcza, że czasami rafineria sprawia wrażenie
zamczyska. To miejsce rządzone przez Hrabiego Lunę , jego własność i królestwo
zaludnione przez hordy pracowników – żołnierzy w niebieskich mundurach. Cyganie
zamieszkują nabrzeże, zręcznie poruszając się po oślizgłych głazach. Te dwa
światy przenikają się właściwie tylko przy okazji działań zbrojnych. Drużyna
Hrabiego jest znakomicie uzbrojona i
wyszkolona (ćwiczenia w sztukach walki możemy obserwować), przyjaciele Manrica także
wykazują sprawność fizyczną spuszczając się na sznurach po murze. Zawdzięczamy
Carsenowi sporo niezmiernie efektownych wizualnie obrazów, które zostają z nami
po seansie, na przykład korowód mniszek oświetlonych trzymanymi w dłoniach
świecami . Światło w ogóle stanowi tu osobny temat, ponieważ spektakl zaczynał
się za dnia, potem widzieliśmy wszystkie fazy zmierzchu (ach, ta pomarańczowa
poświata odbita w wodzie) i w końcu czarną noc. Najprostszym z efektów ( i nie
mówię tu o technice) jest ogień, który bucha z kominów punktując każde tutti w
orkiestrze. Czasem to tylko dwa kominy, czasem więcej - w finale oczywiście wszystkie. Płomienie
buchają także z beczek po ropie grzejąc siedzących przy nich Cyganów. Ogień to
motyw przewodni – w idealnej zgodzie z librettem. Z jego pomocą wykreowano momenty
przejmujące . Azucena zbliża do niego
dłonie jakby chcąc doświadczyć tego, co jej matka i cofa je przerażona. Żołdacy
Hrabiego złapawszy Cygankę straszą ją najpierw zapalniczką, potem już
pochodniami. Opisuję to wszystko na dowód, że zalety tej produkcji to nie tylko
specyficzne warunki, w jakich została wystawiona. Porównując ze spektaklem
Olivera Py, ten jest bardziej logicznie powiązany z librettem, nie ucieka w
barokowy nadmiar ani poetykę snu. I zawiera tylko jeden fragment ilustracyjny,
ale także nieco subtelniejszy niż u Py (kiedy Fernando snuje swą opowieść
personifikacją schwytanej domniemanej dzieciobójczyni staje się jeden z młodych
żołnierzy). Oczywiście Carsen nie wykreował tak magicznej więzi między
bohaterami, nie miał do dyspozycji Kaufmanna i Harteros. Iano Tamar była
całkowicie nijaka, ale przynajmniej wokalnie trzymała się w granicach
przyzwoitości. Nie mam pojęcia, kim jest i gdzie został znaleziony Carl Tanner,
koszmarniejszego Manrica trudno, nawet w upiornych snach sobie wyobrazić, grał
, śpiewał i wyglądał katastrofalnie, czasem wręcz ośmieszająco. Na tym tle
Giovanni Battista Parodi – Fernando był tylko kiepski. Marianne Cornetti zdała
egzamin jako Azucena, jej postać potraktowana została zgodnie z tradycją
wykonawczą. Była mniej dominująca niż Manistina, nie tak wszechobecna . No i
starsza. Hrabiego Lunę Zeljko Lucic
zaśpiewał tak sobie. On zawsze trzyma pewien poziom, ale mimo, że marszczył się
i groźnie pohukiwał nie zrobił na mnie większego wrażenia. Aż do finału. I tam też było ciekawiej niż w Monachium,
gdzie wszyscy protagoniści zastygli w bezruchu. U Carsena Hrabia Luna zabija
Manrica własnoręcznie, a dowiedziawszy się, że dokonał bratobójstwa podbiega ciała,
i dopiero zobaczywszy, że nic nie można zrobić skarży się „e vivo ancor”.
Proste i efektywne. Dyrygent Thomas Rosner sprowadzony na nagłe zastępstwo za
Fabia Luisi nie wykazał się szczególną inwencją, ale Wiener Philharmoniker mają
„Trubadura” w czubkach palców, trudno więc coś zepsuć.
Poza tymi fragmentami obejrzałam jeszcze tego koszmarnego Manrica. Niestety całej opery nie znalazłam na youtube. Inscenizacja Carsena mi się podoba. Jest logiczna i spójna. Nie podobają mi się tylko te iluminacje na końcu. Wolałabym chyba, żeby wszystko pochłonęła ciemność. Ja wczoraj, w okazji 9 rocznicy śmierci Carlosa Kleibera spędziłam ten deszczowy dzień słuchając i oglądając Rosenkavaliera z 1979 roku (tylko tego mam, ale wiem, że jest jeszcze wiedeński z 1994 w innej obsadzie). Inscenizacja Otto Schenka, a całe przedstawienie z opery monachijskiej. Gwyneth Jones jako Marszałkowa, Brigitte Fassbender jako Oktawian i Lucia Popp jako Sophie! Rozumiem wielbicieli oper wystawianych jak Pan Bóg przykazał. Der Rosenkavalier nadaje się do tego idealnie. No i wtedy nikt nawet nie słyszał o regietheatrze. Szkoda, że nie polubiłaś Trubadura z Monachium. Nadal kilka rzeczy jest dla mnie niejasnych albo nieprzekonujących (np. wielka, ogromna lokomotywa, niewidoma Leonora - podobno to dlatego, żeby było jej łatwiej wybrać między bliźniakami[!]), ale to przedstawienie we mnie siedzi.
OdpowiedzUsuńObawiam się, że już nie polubię. O lokomotywie i ślepocie Leonory piszę właśnie w tym poście, przynajmniej o tym , jak tłumaczy to Py. Nie przekonał mnie. Co do "Rosenkavaliera" polecam wersję z Fleming i Koch, jest ...sama wiesz gdzie (żeby tak zacytować Harry'ego Pottera). Dla Ciebie byłaby dodatkowa atrakcja w postaci Kaufmanna, który wchodzi na scenę, spiewa tę swoją cudną, acz morderczą arię i ... zabiera się (z wyraźną satysfakcją) za konsumpcję kopiastego talerza spaghetti.Aha, ze mną to nie jest tak, że każdy produkt regietheatru odbieram jako obrzydliwy. Jestem właśnie w trakcie oglądania "Legendy o niewidzialnym grodzie Kiteziu" w reżyserii Czerniakowa (ogólnie nie przepadam za nim) i robi to na mnie wielkie wrażenie, bedzie z tego sążnisty post za kilka dni, bo muszę przetrawić.
OdpowiedzUsuńWitaj Papageno. Ja też próbowałam zweryfikować swoje odczucia po obejrzeniu transmisji z Monachium, ale też jakoś nic z tego nie wyszło! Po obejrzeniu rzeczy całej na własne oczy w teatrze, inscenizacja O.Py wydaje mi się być... całkiem normalna, tzn. do zaakceptowania dla przeciętnego widza, repertuarowa że tak powiem. Kiedy się ją ogląda własnymi oczami a nie skaczącym okiem kamery, z pewnego stałego punktu obserwacyjnego, wrażenie nadmiernego ruchu, przeładowania wyraźnie się zmniejsza. Najgorzej pod tym względem jest na początku 3 aktu, kiedy na tle chóru na obracającej się scenie pojawiają się jak w kalejdoskopie wszystkie wprowadzone przez reżysera wątki interpretacyjne - niektóre z lekka estetycznie szokujące, jak scenka porodu, a zwłaszcza dwa ogromne płody (tutaj na widowni pojawiło się buczenie, uciszane jednak zdecydowanym syczeniem przez inną część widowni). Ale w wielu innych miejscach "maszyna" stoi, dając widzowi możliwość skupienia uwagi na śpiewie i przeżyciach bohaterów.
OdpowiedzUsuńOd strony wizualnej najmocniej w tym spektaklu utkwiły mi w pamięci obie sceny Manrica z Azuceną - tutaj się najwięcej działo od strony relacji między postaciami. Biało-kafelkowa sceneria pierwszego duetu kojarzy mi się jednoznacznie z kliniką psychiatryczną - nic dziwnego że biedny chłopak do niej trafia, skoro ma tak toksyczną matkę. Dużą rolę w tej scenie odgrywa ważny dla całości rekwizyt - czerwony sznur, symbol a to fizycznego, a to psychicznego krępowania - najpierw matki Azuceny (do drzewa), potem syna (jego życia) przez matkę, samej Azuceny przez Lunę (znowu do drzewa), w końcu (podświadomego) skrępowania matki przez syna, chcącego w końcu wyswobodzić się z tego zaklętego kręgu przeszłości.
W tym duecie dobrze się też sprawdza użycie obrotowej sceny dla ukazania niejednoznaczności obu przeplatających się płaszczyzn jawy i snu, teraźniejszości i przeszłości. Ogólnie dużo tutaj psychologicznych szczegółów, które bardzo mnie przekonują.
W drugim z kolei duecie matki z synem kapitalnym dla mnie pomysłem było zamknięcie obojga w maleńkiej klaustofobicznej przestrzeni, pokazującej jak bardzo zawężony jest świat obojga, a i tak nawet tam musiało się znaleźć miejsce dla wszechobecnej w całej historii postaci matki Azuceny. To w zasadzie ona staje się główną postacią utworu, bo to jej krzywda i jej nakaz zemsty zdecydował o losach wszystkich innych postaci.
Zdumiewający rozsądek i zdrowie psychiczne zachowuje w całym tym szaleństwie Manrico. On miałby naprawdę duże szanse aby się wyrwać z tego zaklętego kręgu historii rodziny. Kaufmannowi udaje się stworzyć postać daleką o jakiejkolwiek operowej sztampy, nie wyobrażam go sobie zresztą w jakiejkolwiek tradycyjnej inscenizacji tej opery (spektakl z Met jest dla mnie zupełnie nie do przejścia; Bregencję w kawałkach na YT obiecuję zobaczyć, Twoje zdjęcia są bardzo zachęcające, ale nie wiem jak uda mi się przeżyć tego tenora).
Jeżeli chodzi o to co wokalnie zapisało się najsilniej w mojej pamięci, to było to "Ah si ben mio" (stretta też, ale ja po prostu genetycznie nie lubię tego kawałka), oba duety Manrica z Azuceną i finał z umierającą Leonorą. No, czyli wszystko co śpiewał Manrico. Siedząc na samym lewym końcu drugiego balkonu, czyli wisząc prawie nad sceną, mało nie wypadłam do kanału, chcąc usłyszeć jak najwięcej TEGO ŚPIEWU. Nie będę ukrywać, że do Monachium pojechałam z powodu Kaufmanna (dla przyzwoitości wspomnę tylko, że śpiew Anji Harteros baaardzo mi się podobał). Słyszałam go już na żywo w repertuarze niemieckim i francuskim, a słuchając teraz we włoskim nie odczuwałam jakiejś zmiany jakościowej, że to "nie jego fach". Owszem, śpiewa tego Manrica nieco inaczej niż inni czołowi tenorzy sprzed wielu i sprzed nie tak wielu lat, ale dlaczego poczytywać mu to za złe? Myślę, że to zaleta - że nie usiłuje nikogo naśladować, dopasować się do jakichś standardów, schematów, czyichś oczekiwań, żeby go pochwalono że śpiewa prawie jak ten czy tamten (celowo nie wymienię żadnego nazwiska, bo zaraz odezwą się zwolennicy wymienionego tenora, że takim niestosownym porównaniem szargam jego święte imię). Nie wiem dlaczego tak wiele osób usiłuje wtłoczyć Kaufmanna do szufladki z napisem "niemiecki tenor" lub co gorsze - "wagnerowski tenor". Przecież taka specjalizacja to niechybna wokalna i artystyczna śmierć dla każdego śpiewaka (a wyjątki, jak się to mówi, tylko potwierdzają regułę). Cieszę się że Kaufmann ma odwagę być sobą - śpiewa tę włoszczyznę swoim głosem, swoją techniką i ze swoja wrażliwością. I mnie osobiście ogromnie się to podoba.
OdpowiedzUsuńA swoją drogą - skoro opera włoska to nie jego fach, to dlaczego nikt jakoś do tej pory nie protestował, a wprost przeciwnie, kiedy śpiewał (i śpiewa) - Cavaradossiego, Carlosa, Maurizia, Alfreda (plus arie na koncertach - Turiddu, Cheniera, że nie wspomnę o płycie werystycznej)?
Ciekawa w tym kontekście jest odpowiedź na pytanie postawione w książce o Kaufmannie nie samemu Kaufmannowi, ale jego... żonie (profesjonalnej śpiewaczce, uważnej "doradczyni" męża): w jakim repertuarze widzi ona najlepiej swojego męża? Otóż odpowiedź pada, że we...włoskim! Z powodu jego temperamentu, italofilii oraz optycznej wiarygodności. Cóż, ja mu życzę, żeby wraz z podejmowaniem się nowych ról z włoskiego repertuaru wielu dotąd nieprzekonanych słuchaczy przekonało się też do ich wokalnej, a nie tylko optycznej strony.
Bardzo, bardzo dziekuję za relację. Jednak zobaczyć (nie mówiąc już o usłyszeć) bez pośrednictwa szkła - bezcenne (meandry systemu biletowego BSO - nie udało mi się z "Trubadurem", za to z jeszcze bardziej oblężonym "Don Carlo" tak). Co do Kaufmanna we włoskim repertuarze pisnę nieśmiało - ja protestowałam. Chociaż to oczywiście za duże słowo, bo on jest i tak pewnie kilka razy lepszy od różnych Marcellów śpiewających te role od NY po Paryż. Czego nie lubię , zwłaszcza na płycie werystycznej to pozostawanie w stanie permanetnej histerii (wiem, weryzm, ale bez przesady) i nosowego brzmienia. Naprawdę, wielbię Kaufmanna szczerze, on jest kompletny wokalnie, aktorsko , fizycznie. Na dodatek zrównoważony, wyjątkowo sympatyczny facet, z którym miło się rozmawia. Jemu pewnie palma nigdy nie odbije , jest jeszcze poza tym asertywny - jeśli coś uważa za nieopowiadające swemu głosowi , żeby nie wiem kto prosił potrafi powiedzieć nie. Jeśli chce spiewać Manrica, Dicka Johnsona (Kaufmann jako koniokrad, to będzie zabawa), Cavaradossiego czy Des Grieux, ma z tego radość - to jego wola . Obejrzę i posłucham , pewnie z dużą przyjemnością. Ale na jego Tannhausera, Siegfrieda i kiedyś Tristana czekam z utęsknieniem. Doskonale rozumiem, że zamknięcie się w repertuarze niemieckim, czy tylko wagnerowskim byłoby dla niego nudne i niezdrowe dla głosu. Ale - cóz ja poradzę - jego niemczyznę wielbię z całej duszy, zaś włoszczyznę - tylko bardzo lubię (swoją drogą , trzeba być rzeczywiście italofilem, żeby synom nadać włoskie imiona , które do nazwiska nijak nie pasują). Zaś jego wzorce wokalne (każdy je ma, choć nie każdy się przyznaje) są dość oczywiste. To po prostu słychać . Widziałam kiedyś wywiad podwójny, z Kaufmannem i jego idolem, w którym Jonas wprost powiedział,kto miał na niego wpływ (z żyjących, oczywiście). I myślę, że to największy komplement, jaki stary tenor mógł usłyszeć.
OdpowiedzUsuńHalo Papageno, strasznie złe wieści z Monachium - Mariusz Kwiecień nie będzie śpiewał Posy, zachorował, odwołał już dzisiaj (?) oba przedstawienia! Właśnie przyszedł mail z BSO. Co za pech! Współczuję, bo wiem że bardzo lubisz Kwietnia. Poza tym to był taki świetny tandem z Kaufmannem. (Posę będzie śpiewał L.Tezier).
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za wieści. Wiem o tym od kilku dni, ale to była wiedza nieoficjalna, więc dzielić się nią nie mogłam. O Mariusza Kwietnia boję się trochę, bo przyczyny są nieobecności są złożone. ale nie mnie o tym mówić. Zastanawiam się od tych kilku dni czy mimo wszystko nie polecieć do Monachium, już nawet nie dla duetu Kaufmann-Harteros, ale dla Rene Pape, którego głos kocham miłością stałą i długoletnią.
OdpowiedzUsuńJa dla tej Trójki bym poleciała, pojechała, na pieszo poszła...
OdpowiedzUsuńDla samej opery, którą wielbię bezgranicznie, też; gdybym tylko bilet miała...
A gdyby decyzja należała tylko do mnie, przekazałabym Ci bilet bez wahania. Ale jest jeszcze pewien pan ... W zeszłym roku pojechałam w identycznej sytuacji i z taka samą motywacją, w tym może być tylko lepiej - lepszy dyrygent , Eboli i pewnie, mimo wszystko Posa.
OdpowiedzUsuńDonno, dziękuję za fantastyczną relację z Monachium. Strasznie ułomne medium ta telewizja czy internet, ale jakże by inaczej można było obejrzeć, gdy sprawy trzymają na miejscu i nie idzie się ruszyć.
OdpowiedzUsuńJasne że trzeba jechać, widoki na tego "Carlosa" są przecież nadal znakomite! Słówko jeszcze co do przyszłych ról wagnerowskich Kaufmanna: moje ulubione role tenorowe u Wagnera to on już zaśpiewał, więc nie czekam tak bardzo na Tannhausera czy Zygfryda, może na Tristana owszem, trochę (próbki tristanowskich klimatów i barw jakie pokazuje w nagraniu "Wesendoncklieder" są po prostu obłędne!). W wypadku Tristana zadowoliłabym się zupełnie nagraniem płytowym (może obecna zmiana wytwórni płytowej będzie skutkować większą ilością nagrań?, oby). Ale uważam, że długo ich jeszcze nie usłyszymy, o czym świadczy brak wagnerowskich planów w jego terminarzu na następne półtora roku. Jest bardzo ostrożny i chwała mu za to - żadna rola nie jest tego warta, by choć na milimetr uszkodzić ten głos. W sumie więc uważam, że należy się cieszyć tym co "tu i teraz", a nie marzyc o skowronku na dachu...
OdpowiedzUsuńOczywiście, że masz rację. Artysta wie najlepiej , w jakim stanie jest jego głos i co chce w najbliższym czasie śpiewać. Owo "chce" jest równie ważne jak"może", bo jak się robi coś bez przekonania , to od razu słychać. Wiem też , że Tristana w wykonaniu Kaufmanna nie usłyszymy być może nigdy, podobnie jak Tannhausera (ma do niego dziwnie ambiwaletny stosunek). Ale to mi nie przeszkadza pomarzyć o tym Tannhauserze, bo ja tę operę uwielbiam. No i Kaufmann narobił mi apetytu monologiem rzymskim na płycie. Na razie ciekawa jestem Otella - a płyta już ww wrześniu. Luksusowy rok dla fanów Kaufmanna!
OdpowiedzUsuńJa w ogóle uważam, że bycie fanem Kaufmanna to luksus niebywały i permanentny...
OdpowiedzUsuńMyślałam,że bycie fanką M.Kwietnia również ale widzę,że w tym przypadku dochodzi permanentny niepokój.
OdpowiedzUsuńBardzo mnie zmartwiło i zaniepokoiło,że nie zaśpiewa w Monachium-po raz drugi.Nie znam okoliczności, o których napomyka Papagena ale mam nadzieję,że jest to stan przejściowy.
Tak się Pani cieszyła na ten jego udział a swój wyjazd - bardzo mi przykro.
Pamiętam jego wywiad dla Wysokich Obcasów w grudniu ubiegłego roku [pomijając nie najmądrzejsze pytania dziennikarki] to jednak niektóre odpowiedzi były dla mnie lekko niepokojące.Pozostaje nadzieja,że będzie dobrze.
P.S.W czerwcu,w Krakowie, w Onieginie był fantastyczny.
Pozdrawiam serdecznie.Halina
Rzeczywiście, cieszyłam się, ale cóz człowiek strzela... Jednak i tak polecę, nie przepuszczę dobrowolnie Pape i jego "Ella giammai " bo nikt na świecie tak tego nie śpiewa, nawet Furlanetto.A co do Kwietnia - mam nadzieję, że do "Oniegina" w Met podkuruje ciało i duszę - jest trochę czasu.Pozdrawiam wzajemnie. I może by tak skończyć z tytułowaniem?
OdpowiedzUsuńPapageno, dwa małe pytania. Nie widziałam niestety tego podwójnego wywiadu, o którym wspominasz, z JK i jego żyjącym idolem. Z nieżyjących był to F.Wunderlich, a z żyjących - nie jestem pewna, Gedda?
OdpowiedzUsuńPonadto - czy mogłabyś powiedzieć jakie są te włoskie, nie pasujące do nazwiska imiona synów?
Szkoda że nie możesz "puścić pary" o przyczynach odwołania Posy przez M.Kwietnia - nie żebym była niezdrowo ciekawa, ale to martwi, tak jak te 3 role w sezonie. Przecież on nie wygląda na faceta, który lubi śpiewać ciągle to samo.
Chodzi, banalnie o Dominga. Widziałam to w jakieś telewizji, nawet nie pamiętam w jakiej i było to kilka lat temu. Kaufmann mówił o starym maestro z oczywistą adoracją, wspominał też szczególnie wdzięcznie wagnerowskie role Dominga. Który stał obok i uśmiechał się rozkosznie misiowato. Synowie Jonasa maja na imię Flavio i Matteo. Co ciekawe córkę mama i tata nazwali zwyczajnie - Charlotte. A dlaczego nie Carlotta? Może dlatego, że najstarsza i italofilia nie rozwinęła się u nich jeszcze z pełną mocą.O MK martwię się też . Jak tak dalej pójdzie , to będzie z nim jak Anją Harteros. jednego można być pewnym - nie odwoła żadnego "Króla Rogera" , ostatkiem sił zaśpiewa, gdyby było trzeba. Ale Rogera ma w planach na sezon 2014/2015, w ROH, pod Pappano i w reżyserii Holtena.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, imiona nie pasują... Ale ta italofilia nie jest świeżej daty, bo jak wynika z książki, rozwinęła się już w dzieciństwie i młodości pod wpływem rodziców, zabierających swe dzieci na każde wakacje do słonecznej Italii.
OdpowiedzUsuńTak myślałam, że może chodzić o Dominga, o którym się nie raz z wielką atencją wyrażał. Ale czytałam też gdzieś, że wzorem był, jest dla niego Gedda.
Obejrzałam sobie tych kilka fragmentów Trubadura z Bregencji, ale trudno sobie ta tej podstawie wyrobić zdanie o reżyserii, o scenografii to owszem. Jest doprawdy imponująca i estetyczna jednocześnie. Wydaje mi się jednak, że taka wielka przestrzeń nie ułatwia realizatorom stworzenia przekonujących relacji między bohaterami, a przecież jednak tym każdy Trubadur stoi. Śpiewacy przemierzają dziesiątki metrów w te i we wte po scenie, a kiedy kamera podąża za jednym, traci się kontakt z tym drugim i odwrotnie (i oni sami tracą ten kontakt). No ale coś za coś.
W Monachium oprócz relacji Azucena-Manrico podobała mi się też ta między Manrico i Leonorą, chociaż ją znacznie trudniej jest zbudować, bo ta para nie ma dwóch tak wspaniałych duetów jak matka z synem. Tym bardziej należy podziwiać JK i AH oraz OP, że wykorzystywali każdą okazję, każdą frazę, żeby stworzyć uczuciowo zdrową, jakoś tak po prostu ludzką, w znaczeniu mało operową, sztuczną przeciwwagę do wszystkich tych niezdrowych interakcji, jakie wokół nich się rozgrywają.
Acha, już kilka razy chciałam zapytać, ale ciągle zapominam: piszesz że mnóstwo blogowych głosów tę monachijską produkcję chwaliło. Zdradź więc jakie dobre (sensowne) blogi czytujesz, bo te które mi się zdarza czytywać, strasznie produkcję, w tym również jej stronę wokalną krytykowały.
OdpowiedzUsuńWiesz, nie bardzo pamiętam, co gdzie czytałam. Ale odwiedzam dość regularnie Kinderkuhen for the FBI, Opera-L (forum), Wagner Opera, Le Blog du Wanderer, Fomalhaut, Musica Sola, Paris- Broadway, Intermezzo oraz In Fernem Land (ten ostatni głownie ze względu na linki, bo jest po katalońsku - szkoda bo te szczątki, które dają się rozszyfrować w tłumaczeniu automatycznym są ciekawe)czasem też Intermezzo. Oraz to , co mi się przypomni sporo tego jest. W sprawie "Trubadura" także u mnie tylko ja byłam sceptyczna, pamiętasz? Aha - jeszcze Kaufmann i jego wzorce. Pewnie chodzi o etap kariery - zaczynał przecież od partii znacznie lżejszych niż śpiewa teraz, wtedy Windgassen i Gedda byli wzorcami oczywistymi, dziś już raczej nie (co nie znaczy, że szacunek i podziw dla tych wielkich artystów minął).
OdpowiedzUsuńDzięki za namiary na kilka blogów, do których jeszcze nie dotarłam; w najbliższym czasie "sprawdzę" je. Rzeczywiście dużo tego ogólnie jest, warto więc skorzystać z podpowiedzi kogoś, kto z "niejednego pieca chleb już jadł".
OdpowiedzUsuńKiedy przyszła informacja, że 20 i 24 lipca Andrzej Dobber zaśpiewa w zastępstwie Rigoletta w Monachium, pomyślałam że może go złapiesz, jeżeli wybierasz się na pierwszego, a nie na drugiego Carlosa?
Nie złapię, jadę w niedzielę. I nie mam specjalnej chęci na tego "Rigoletta", nawet dla Dobbera. W tej roli można go na było już kilka razy oglądać w Warszawie, czuję się nasycona.
OdpowiedzUsuń