Spory o
stosunek do historii także w naszej ulubionej dziedzinie mają miejsce i bywają
ostre. Wiem o tym doskonale, bo i ja brałam w takowych udział, a nawet na tym
blogu bywałam ganiona za niedostatek pokory. Wolę wielkich, dawnych artystów traktować tak , jakby wciąż tu z nami
byli, niż składać wieńce pod pomnikami czy siłą pchać na cokoły. Nie bardzo
potrafię słuchać na kolanach – to pozycja nie tylko niewygodna (chociaż
niektórzy czują się w niej całkiem
komfortowo) ale też zdrowemu osądowi nie służąca. Gigantom przeszłości w niczym
nie zaszkodzi , kiedy zauważymy ich drobne wady zaś nadmiar spiżu tylko ich od
nas oddala. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że czasem, gdy czuję się już
bardzo, ale to bardzo zmęczona ekscesami teatru reżyserskiego i chcę odpocząć
od rozpędzonej bieżączki siadam sobie wygodnie w fotelu, nakładam słuchawki i
powracam do śpiewaków, którzy nic już nie nagrają, nie staną na deskach żadnej
sceny i nie wywołają żadnego, prawdziwego czy tylko medialnego skandalu. Od
czasu do czasu postaram się pisać o swoich ulubieńcach, a zacznę od najbardziej
przez szeroką publiczność uwielbianych – tenorów. Ponieważ, jak może wiecie,
nie jestem tenorocentryczna (śliczne słówko, dzięki, Donno jeśli gdzieś tam
jesteś) nie ma ich wielu, ale dwaj mają stałe miejsce w moim sercu (i uszach,
jakkolwiek kontrowersyjnie by to nie brzmiało). I doprawdy nie wiem, czy to
przypadek czy nie, ale obaj pochodzili ze Skandynawii.
Starszy z nich, Lauritz
Melchior urodził się jeszcze w 19-tym wieku (1890) i nadal często jest uważany za
najlepszego tenora wagnerowskiego wszechczasów. Nie bez podstaw – jakość tego
wspaniałego , dość jasnego ale bardzo mocnego i dźwięcznego głosu doskonale
słychać nawet pomimo kiepskiej jakości starych nagrań. Melchior brzmiał pięknie niezależnie od tego, czy poruszał się w górnych czy
dolnych rejestrach skali, miał też mocną średnicę. Co tu długo wymieniać, on
miał wszystko. Nie wiem , jakim był aktorem , bo trudno ufać relacjom, ale
sądząc po interpretacyjnej stronie tego, co jest dostępne na płytach musiał być
dobrym. O jego dokonaniach wagnerowskich nie ma nawet co dyskutować – można
słuchać bez końca, to wzorzec bezwzględny z którego następcy czerpią do dziś. Ale
warto też, mimo współczesnego przyzwyczajenia do czystości cyfrowych nagrań
przebić się przez trzaski i zakłócenia bardzo starych płyt żeby poznać jego
Otella (po niemiecku, niestety), Radamesa czy Cavaradossiego. Poza samą czysto
muzyczną jakością świadczą one o dramatycznym temperamencie śpiewaka . A
przecież większość tych świadectw powstało, kiedy Lauritz Melchior był uroczym,
acz zaawansowanym wiekowo panem.
Z drugim z
moich ulubieńców (faworytów, idoli – to nie są dla mnie słowa nacechowane
pejoratywnie) sytuacja była nieco inna. Jussi Bjorling musiał mieć naturę mocno
melancholijną, to słychać w jego nagraniach. On zawsze brzmiał trochę (albo
bardziej niż trochę) smutno - to może
nie są otchłanie rozpaczy, ale właśnie smutek, który miał pewnie jakiś związek z chorobą alkoholową. Kontrastowało to bardzo z promiennym, acz nieco
chłodnym, srebrzystym głosem i może właśnie dlatego tak bardzo aktualne do dziś
pozostają jego interpretacje. Wystarczy spytać jakiegokolwiek tenora o
wokalne fascynacje – nazwisko Bjorling pojawi się niemal na pewno. Jussi
Bjorling był Szwedem , ale nie Wagner ani muzyka niemiecka (jakoś tak to bywa,
że na północy rodzi się najwięcej
specjalistów od repertuaru germańskiego) były jego domeną – on czuł się
u siebie w Verdim i Puccinim. Urodził się w 1911 i pod koniec krótkiego życia,
w latach pięćdziesiątych zaczął brać udział w nagraniach całych oper. Jego
Manrico (1952, z Milanov, Warrenem i Barbieri pod Cellinim) pozostał do dziś
bez rywali. Ale i tu doskonale można rozpoznać, że to „Ah si ben mio” a nie
buńczuczna stretta (jakkolwiek wykonana nienagannie) są bliskie jego naturze. Nie
miał chyba szczególnego talentu aktorskiego, ale wszystko co trzeba brzmiało w głosie. Do moich najukochańszych nagrań
w jego wykonaniu należy „Una furtiva lagrima” – proszę posłuchać, to w
żadnym razie nie jest naiwny prostaczek , to ktoś bardzo świadomy stanu swoich
uczuć. Także Cavaradossi Bjorlinga nadal
powoduje ciarki na moich plecach - ”E
lucevan le stelle” pozbawione jest „łezki” i wszelkiej tandety, o którą przy
tej arii niezwykle łatwo – ale trafione w samo sedno. Bjorling zmarł
przedwcześnie, w wieku 49 lat, bo miał … zbyt wielkie serce. Dosłownie. Kiedy
się go słucha, to wcale nie dziwi.