środa, 30 października 2013

Juan Diego Florez i 3 "Matildy de Shabran"


Ta produkcja jednego z mniej znanych dzieł Rossiniego powstała w roku 1996 na potrzeby Festiwalu Rossiniego w Pesaro i dla Juana Diego Floreza, który partię Corradina uczynił jedną ze swych koronnych. 9 lat temu ten sam spektakl przeniesiono do większej sali  i  sukces był tak duży, że Decca zdecydowała się wydać rzecz na CD. Już wtedy okazało się, że rola tenorowa
jest jakby specjalnie na Floreza uszyta.  Towarzysząca mu Annick Massis, stuprocentowa dama chociaż czysto wokalnie sprawdziła się doskonale, to  jako momentami mocno filuterna Matilde nie była już tak wiarygodna. W listopadzie 2008 „Matilde di Shabran” zawędrowała do ROH – niestety wówczas transmisji kinowych z Londynu jeszcze nie było. Za to serce nam rosło przy słuchaniu radia i czytaniu recenzji – młoda Aleksandra Kurzak ani na piędź nie ustępowała pod żadnym względem głównemu gwiazdorowi – była śliczna, fertyczna i wokalnie nie tylko kompetentna, ale też bardzo atrakcyjna. Tytułowa rola stała się dla niej przysłowiową trampoliną do sławy. Wreszcie w sierpniu 2012  spektakl powrócił do Pesaro i szczęśliwie został zarejestrowany w wersji wideo. Można go teraz podziwiać w kolejnej obsadzie, ale jak zawsze z Florezem. I warto się tą płytą zainteresować.

Już sam utwór jest pewnego rodzaju osobliwością. Nawet nie dlatego , że Rossiniemu przy jego komponowaniu tak się spieszyło, że nie tylko (tradycyjnie można powiedzieć) wykorzystał fragmenty wcześniejszych swych dzieł, ale też powierzył  skomponowanie finału drugiego aktu , a tym samym całości koledze, Giovanniemu Paciniemu. Po czym stwierdził , że jakość pracy biednego Paciniego go nie zadawala (nie bez racji) i osobiście przeredagował całość i dopisał brakujące części. Osobliwość polega na gatunku, jakiemu Rossini przypisał świeżo powstały utwór (1821) – to już nie mozartowski „ucieszny dramat” , ale wręcz „ucieszny melodramat”. Maestro z Pesaro tego terminu nie wymyślił, powstał on wcześniej , ale używano go niezmiernie rzadko. Nic dziwnego , wszak to czysty oksymoron! Ktoś mógłby  zaprotestować   - wszak  prawdziwy melodramat dość często występuje w postaci krańcowej i wtedy może śmieszyć. Ale nie o to Rossiniemu chodziło – jego „Matilde di Shabran” rzeczywiście jest zdumiewającą hybrydą gatunkową, w której komedia sąsiaduje z tragedią w sposób zawstydzająco bezpośredni. Ta dziwna cecha ogniskuje się głównie w postaci Corradina, który nosi przydomek „Cuor di ferro” i tuż po otwierającym chórze zostaje przez swoich ludzi przedstawiony jako bezlitosny tyran zdolny do każdej zbrodni, a także zdeklarowany mizoginik. To ostatnie mogłoby się tłumaczyć posiadaniem koszmarnej narzeczonej z przymusu. Ale trudniej już znaleźć wytłumaczenie dla fizycznego dręczenia tych, którzy mieli nieszczęście wpaść w jego ręce. Z czasem jednak okazuje się , że wybuchy furii Corradina (już imię w takim spieszczeniu o czymś świadczy) są bardziej widowiskowe niż groźne. Matilde wydaje się być bliźniaczą siostrą Isabelli – wdzięczne i sprytne dziewczę zdolne błyskawicznie omotać każdego mężczyznę używając zarówno uroku osobistego jak mózgu. Mamy jeszcze jednego bohatera czysto dramatycznego – nieszczęsnego więźnia Edoardo i całą gromadkę  postaci buffo (szczerze mówiąc jest ich zdecydowanie za dużo). Produkcję z Pesaro podpisał Mario Martone i należą mu się za nią gratulacje. Pomimo wagnerowskiego wymiaru czasowego (sam pierwszy akt to 135 minut!) nie nudziłam się, zaś akcja pomykała na tyle żwawo ile się dało. Scenografia nie stanowi cudu pomysłowości – z tyłu sceny widzimy tylko podwójne, spiralne schody (ile razy już to widzieliśmy?) i wszystko. Trzeba jednak przyznać, że dzieło scenografa Sergio Tramontiego reżyser ogrywa znakomicie . Kostiumy Ursuli Patzak są stylowe i piękne, doskonale też podkreślają charakter poszczególnych postaci. Od strony muzycznej ten spektakl był dla mnie dużą przyjemnością, momentami zupełnie niespodziewaną. Zwłaszcza ze strony Michele Mariottiego , który jak dotąd nie zasłużył sobie na miano jednego z moich ulubionych dyrygentów. Ale, kto wie? Orkiestrę Opery Bolońskiej poprowadził bardzo sprawnie zachowując idealną równowagę między elementami lirycznymi a komicznymi. Zapanował tez doskonale nad jej dynamiką, z czym w ostatnio przeze mnie oglądanych przedstawieniach bywały kłopoty. Mariotti miał sporo szczęścia – trafiła mu się obsada prawie idealna. Z jednym wyjątkiem  - Chiara Chialli jako markiza d’Arco brzmiała skrzypliwie a ze swej bohaterki uczyniła nie tyle postać buffo, co stuprocentową karykaturę. Z innych , teoretycznie drugoplanowych ról wszyscy wykonawcy wywiązali się wspaniale, ja wyróżniłabym ciepłogłosego Nicolę Alaimo jako doktora Aliprando (to jeden z tych dużych mężczyzn, których „można łyżkami jeść”) i  Paolo Bordognę jako poetę Isidoro ( głos o drobnej wibracji  - nie bardzo to lubię, ale dobra technika i talent komiczny oraz sprawność fizyczna, że pozazdrościć). Z trzech Matild wymienionych na początku najlepsza wydaje mi się Aleksandra Kurzak i wcale nie dlatego że, nasza (co za charrrrakter…). Ale Olga Peretyatko mająca drobne trudności z ozdobnikami też stworzyła nieodparcie uroczą rolę, a dźwięczny głos brzmiał adekwatnie do powabnej fizyczności. Juan Diego Florez nie bez powodu po raz kolejny powrócił do postaci Corradina – chociaż właściwie nie ma do wykonania ani jednej arii, jest na scenie obecny długo i efektywnie. Śpiewa swobodnie , lekko, świeżo. I tworzy chyba najlepsza rolę w jakiej go widziałam – widać, że wszystkie wcielenia jego bohatera – okrutne, liryczne i groteskowe pasują jak ulał. Najwięcej satysfakcji zarówno artyście jak mnie przyniósł jednak  Florez – komik. Te jego westchnienia i minki, delicje. Na koniec jednak największa niespodzianka, którą  sprawiła nieznana mi wcześniej  Anna Goryachova jako Edoardo. Jaki to piękny mezzosopran, co za technika, jakie możliwości wyrazowe! To już kompletna artystka i potencjalna supergwiazda, zwłaszcza, że także aktorsko utalentowana . Jedyny problem może jej sprawić zewnętrzność, nieomylnie dziewczęca, co przy głosie predestynującym do ról spodenkowych troszkę kłopotliwe. Ale na szczęście bywają także mezzosopranowe heroiny – w tym roku Goryachova była w Pesaro Isabellą i odniosła olbrzymi sukces, czemu ani trochę się nie dziwię.






1 komentarz:

  1. Najbardziej, przy całym uznaniu dla Peretyatko, zaskoczyła mnie wieść, że to nie Kurzak została zaproszona do Pesaro, lecz właśnie utalentowana Rosjanka. Bo niby logiczna byłaby Kurzak: oboje z Florezem mają kontrakty z Deccą...
    Nie chcę snuć teorii spiskowych, ale, możliwe, że była obawa, iż Polka znowu "skradnie szoł" peruwiańskiemu Divo, albo też włoskie wejścia (m.in przez męża) pani Olgi są już tak silne...
    Gdy ogłoszono plany wystawienia i zarejestrowania "Matyldy" byłem pewien, że zaproszą Kurzak...No, cóż, nie tacy polscy artyści (Podleś !) musieli czekać na zaufanie festiwalu w Pesaro.
    Zgadzam się, że Massis jest wokalne świetna, stylowa, ma nieodzowną elegancję, ale jednakże jest ciut sztywna i jakby... akademicka. Mam to wrażenie za każdym razem gdy słucham tej francuskiej śpiewaczki. Robert.

    OdpowiedzUsuń