sobota, 28 grudnia 2013

Cube - "Parsifal" z ROH


„Parsifal” jest bardzo szczególnym dziełem o olbrzymiej sile rażenia. Właśnie ze względu na to nie mogę mieć z nim do czynienia zbyt często. Także wieści z różnych scen świata nie zachęcają do narażania się na kontakt z efektami nowych koncepcji reżyserskich. Jednakowoż od marcowej transmisji z Met minęło już ponad 9 miesięcy, koniec roku się zbliża i tęsknota za czymś, co pozwoli chociaż na kilka godzin znaleźć się poza prozą tu i teraz wywołała we mnie chęć obejrzenia ostatniej produkcji ROH. Nie żałuję, mimo, że zasadniczy problem, jaki istnieje współcześnie z wystawieniem „Parsifala” uwidacznia się w niej w sposób oczywisty. Jeżeli bowiem nie chcemy pokazać tego misterium tak jak sobie tego życzył jego twórca, a niemal żaden reżyser tego nie chce trzeba muzyczno-tekstowe ramy wypełnić własną treścią.  A tu biedny Wagner mógłby powtórzyć za Oscarem Wilde „nie lubię wymieniać się  z ludźmi poglądami bo prawie zawsze na tym tracę”. Stracił Wagner i tym razem, bo Stephen Landridge potraktował rzecz nadto dosłownie odczuwając najwyraźniej przymus dokładnego zilustrowania swojej koncepcji. Co nasuwa podejrzenie, że reżyser, nieodrodne dziecię cywilizacji obrazkowej uważa, iż widz/słuchacz pozostaje w bliźniaczej jemu kondycji percepcyjnej. Czyli – jak mu się wszystkiego dosłownie nie pokaże, nie zrozumie. Do tego celu służy stojący na środku sceny sześcian, w którym oglądamy autokastrację Klingsora, rodziców Parsifala itd. Przyglądamy się też męce Amfortasa  spoczywającego na szpitalnym łóżku (tym samym, na którym popełnił grzech, co oczywiście też obserwujemy) i pielęgnowanego przez członków bractwa Graala. Nie to wydało mi się jednak w tym spektaklu najbardziej wątpliwe. Bardziej przeszkadza mi aspekt natury ogólniejszej. Każdy reżyser, który decyduje się na grzebanie przy metafizycznej warstwie „Parsifala” stawia się na pozycji guru szerzącego „nową naukę”. Czasem budzi to tylko uśmiech politowania, tak uboga jest ta nauka, ale bywa też groźne i nieprzyjemne. Landridge to raczej pierwszy przypadek – jego koncepcja grzeszy nadmiarem dosłowności – jak warstwa wizualna. Dowody? Najbardziej jaskrawym jest „żywy Graal”, mały, niemal nagi chłopiec, który pojawia się na wezwanie „odsłońcie Graala”. Obrzęd w Landridge’owej sekcie polega na okaleczeniu dziecka, którego dokonuje niechętny Amfortas. A w finale Graala nie ma, a właściwie zostaje nawet zanegowany. Gdy na chwilę, jakby przez pomyłkę pokazuje się nam młodzieniec, dorosła wersja chłopca ofiarnego  błyskawicznie znika nam z oczu, zasłonięty na znak Gurnemanza – niepotrzebny już, wstydliwie ukrywany. Pozostaje nam Odkupiciel-Parsifal, ślepiec (wyłupiono mu oczy pod koniec drugiego aktu), który „widzi oczyma duszy”, a więc więcej niż inni i odczuwa mocniej. Nieco to wszystko banalne. To jest negatywna strona tej produkcji, na szczęście są też pozytywy. Pierwszy, malutki i relatywny stanowi fakt, że Landridge trzyma się  daleko od skatologicznych skojarzeń fundowanych nam ostatnio przez wielu jego kolegów     
zaś jego inscenizacja stanowi jednak jakąś logiczną całość – ten reżyser przynajmniej wie, z jakim materiałem pracuje (realizatorzy przedstawienia poznańskiego, i nie oni jedni sądząc po wiarygodnych relacjach nie bardzo wiedzieli). Kwestią jednak zasadniczą, i tym razem już bez żadnych wątpliwości jest znakomita praca z utalentowanymi śpiewakami-aktorami tworzącymi właściwie bez wyjątku świetne kreacje sceniczne. Najbardziej przejmująco wypadła Angela Denoke – Kundry fascynująca. W akcie pierwszym to właściwie nawet nie kobieta – to Stworzenie, dziwna istota w stanie takiego rozedrgania, złości i upodlenia zarazem, że tylko Gurnemanz dostrzega w niej człowieka. Jest łysa, przyczajona, porusza się gwałtownie. Akt drugi to Kundry-kusicielka we władzy zła. Denoke nie dysponuje okładkową urodą, ale warto zobaczyć jak ona uwodzi Parsifala. Tylko zaopatrzenie jej w perukę z rudych loków nie było moim zdaniem potrzebne, ale to kolejny przejaw reżyserskiej  łopatologii. Zwłaszcza, że kiedy Kundry w finale doznaje odkupienia Denoke zyskuje białą szatę i blond plerezę. No anioł jak malowanie! Zalety Rene Pape jako Gurnemanza są powszechnie znane – emanuje on równocześnie bezwzględnym autorytetem i ludzkim ciepłem. Gerald Finley debiutował jako Amfortas i mam nadzieję zobaczyć go w tej roli jeszcze wiele razy. Tu był gniewny, zdeterminowany , prawie odpychający (tak miało być).Willard White  ma rolę Klingsora w małym palcu i to widać – kiedy patrzy skupionym spojrzeniem to nie jest żaden operetkowy czarownik – to ktoś zraniony i zdolny do popełnienia prawdziwego zła. Na koniec zostawiłam sobie Simona O’Neilla, który stanowi przypadek nieco bardziej skomplikowany. Klasą aktorską nie ustępuje swoim partnerom, ale jest znacznie mniej adekwatny fizycznie i to niestety osłabia  efekt. A teraz nareszcie mogę przejść do tego, co najważniejsze. Antonio Pappano zaprezentował nam „Parsifala” nieco różnego od kanonicznych wykonań dawnych mistrzów batuty(Knapperstbusch). Pappano nigdzie się nie spieszył, ale pod jego dyrekcją muzyka zabrzmiała wyjątkowo sensualnie (nie potrafię tego inaczej określić).  „Parsifal” często trafia głównie do intelektu – tu (w moim wypadku celnie) zawładnął także emocjami, jakby to była muzyka włoska. Oczywiście, w tym miejscu może pojawić się zarzut, iż nie zareagowałabym tak  nie wiedząc kto jest dyrygentem. Tego się już nie dowiem, ale wydaje mi się, że to olbrzymia siła witalna Pappano, jego miłość do muzyki i oraz swoich kolegów muzyków i śpiewaków daje ten unikalny efekt. W tym spektaklu miał do dyspozycji znakomitą orkiestrę, znaną sobie od lat i bardzo dobry zespół śpiewaczy. Na jego czele oczywiście był Rene Pape i nie będę już nikogo zanudzać przymiotnikami – to jest Gurnemanz absolutny. Angela Denoke osiągnęła rezultat, jaki rzadko możemy podziwiać w partii Kundry. Były momenty, w których jej głos brzmiał miękko, okrągło, kremowo. Momenty nieczęste, ale w roli tak napisanej to niezwykłe. Gwoli sprawiedliwości dodać należy, że pod koniec drugiego aktu jej głos wykazywał oznaki zmęczenia, ale – mój Boże, czyj by nie wykazywał… Simon O’Neill dysponuje tenorem o wymiarze właściwym do roli Parsifala i śpiewa ją nieźle. Nie przepadam jednak za barwą jego głosu – mój problem. Gerard Finley jest dobrym Amfortasem, może sobie z pewnością zapisać ten debiut po stronie sukcesów. Tyle, że mnie wciąż brzmi w uszach charyzmatyczny Peter Mattei … Jedynym wokalnym rozczarowaniem był dla mnie tego wieczoru Willard White, którego bas, aczkolwiek wciąż posiadający moc już od kilku lat niepokojąco zmatowiał.
Podsumowując  - o ile pod względem scenicznym „Parsifal” z Met był dla mnie zdecydowanie większym przeżyciem, to jednak muzycznie przedstawienie z ROH wydało mi się lepsze.

5 komentarzy:

  1. Mnie się wydawało (gdzieś pojawiła się taka zapowiedź), że obejrzymy petersburską Jolantę sprzed kilku lat z Anną Netrebko, filmowo skadrowaną przez Kasię Adamik. Ale głowy za to nie daję...... Piotr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS. Oglądniemy chyba jednak ten spektakl (Netrebko, Aleksashkin, Skorokhodov, Markov)
      http://ninateka.pl/film/jolanta-opera-w-jednym-akcie

      Usuń
  2. Tyż piknie, dałam się nabrać GW - nie po raz pierwszy ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziś w TVP 2 o 22.50.
      Mi akurat marzy się bardziej Zamek Sinobrodego.

      Usuń
  3. Obawiam się, że to dopiero za 2 lata, z Met. Na razie jedyną chyba dostępną wersją jest ta z lat osiemdziesiątych, z Sylvią Sass. Świetnie śpiewana, ale bardzo już archaiczna wizualnie. To jest rzecz natury ogólniejszej - dlaczego zarejestrowano i wydano kiepski spektakl Glucka a zignorowano "Madamę Butterfly" i "Don Giovanniego"? W tym ostatnim przypadku zwłaszcza to głupota niesłychana - fantastyczna produkcja, TWON mógł zarobić. Ale nie chciał.

    OdpowiedzUsuń