„Parsifal”
jest bardzo szczególnym dziełem o olbrzymiej sile rażenia. Właśnie ze względu
na to nie mogę mieć z nim do czynienia zbyt często. Także wieści z różnych scen
świata nie zachęcają do narażania się na kontakt z efektami nowych koncepcji
reżyserskich. Jednakowoż od marcowej transmisji z Met minęło już ponad 9
miesięcy, koniec roku się zbliża i tęsknota za czymś, co pozwoli chociaż na
kilka godzin znaleźć się poza prozą tu i teraz wywołała we mnie chęć obejrzenia
ostatniej produkcji ROH. Nie żałuję, mimo, że zasadniczy problem, jaki istnieje
współcześnie z wystawieniem „Parsifala” uwidacznia się w niej w sposób
oczywisty. Jeżeli bowiem nie chcemy pokazać tego misterium tak jak sobie tego
życzył jego twórca, a niemal żaden reżyser tego nie chce trzeba
muzyczno-tekstowe ramy wypełnić własną treścią. A tu biedny Wagner mógłby powtórzyć za Oscarem
Wilde „nie lubię wymieniać się z ludźmi poglądami
bo prawie zawsze na tym tracę”. Stracił Wagner i tym razem, bo Stephen
Landridge potraktował rzecz nadto dosłownie odczuwając najwyraźniej przymus
dokładnego zilustrowania swojej koncepcji. Co nasuwa podejrzenie, że reżyser,
nieodrodne dziecię cywilizacji obrazkowej uważa, iż widz/słuchacz pozostaje w
bliźniaczej jemu kondycji percepcyjnej. Czyli – jak mu się wszystkiego
dosłownie nie pokaże, nie zrozumie. Do tego celu służy stojący na środku sceny
sześcian, w którym oglądamy autokastrację Klingsora, rodziców Parsifala itd.
Przyglądamy się też męce Amfortasa
spoczywającego na szpitalnym łóżku (tym samym, na którym popełnił grzech,
co oczywiście też obserwujemy) i pielęgnowanego przez członków bractwa Graala.
Nie to wydało mi się jednak w tym spektaklu najbardziej wątpliwe. Bardziej
przeszkadza mi aspekt natury ogólniejszej. Każdy reżyser, który decyduje się na
grzebanie przy metafizycznej warstwie „Parsifala” stawia się na pozycji guru
szerzącego „nową naukę”. Czasem budzi to tylko uśmiech politowania, tak uboga
jest ta nauka, ale bywa też groźne i nieprzyjemne. Landridge to raczej pierwszy
przypadek – jego koncepcja grzeszy nadmiarem dosłowności – jak warstwa
wizualna. Dowody? Najbardziej jaskrawym jest „żywy Graal”, mały, niemal nagi
chłopiec, który pojawia się na wezwanie „odsłońcie Graala”. Obrzęd w
Landridge’owej sekcie polega na okaleczeniu dziecka, którego dokonuje niechętny
Amfortas. A w finale Graala nie ma, a właściwie zostaje nawet zanegowany. Gdy
na chwilę, jakby przez pomyłkę pokazuje się nam młodzieniec, dorosła wersja
chłopca ofiarnego błyskawicznie znika
nam z oczu, zasłonięty na znak Gurnemanza – niepotrzebny już, wstydliwie
ukrywany. Pozostaje nam Odkupiciel-Parsifal, ślepiec (wyłupiono mu oczy pod
koniec drugiego aktu), który „widzi oczyma duszy”, a więc więcej niż inni i
odczuwa mocniej. Nieco to wszystko banalne. To jest negatywna strona tej
produkcji, na szczęście są też pozytywy. Pierwszy, malutki i relatywny stanowi
fakt, że Landridge trzyma się daleko od
skatologicznych skojarzeń fundowanych nam ostatnio przez wielu jego kolegów
zaś
jego inscenizacja stanowi jednak jakąś logiczną całość – ten reżyser
przynajmniej wie, z jakim materiałem pracuje (realizatorzy przedstawienia
poznańskiego, i nie oni jedni sądząc po wiarygodnych relacjach nie bardzo
wiedzieli). Kwestią jednak zasadniczą, i tym razem już bez żadnych wątpliwości
jest znakomita praca z utalentowanymi śpiewakami-aktorami tworzącymi właściwie
bez wyjątku świetne kreacje sceniczne. Najbardziej przejmująco wypadła Angela
Denoke – Kundry fascynująca. W akcie pierwszym to właściwie nawet nie kobieta –
to Stworzenie, dziwna istota w stanie takiego rozedrgania, złości i upodlenia
zarazem, że tylko Gurnemanz dostrzega w niej człowieka. Jest łysa, przyczajona,
porusza się gwałtownie. Akt drugi to Kundry-kusicielka we władzy zła. Denoke
nie dysponuje okładkową urodą, ale warto zobaczyć jak ona uwodzi Parsifala.
Tylko zaopatrzenie jej w perukę z rudych loków nie było moim zdaniem potrzebne,
ale to kolejny przejaw reżyserskiej
łopatologii. Zwłaszcza, że kiedy Kundry w finale doznaje odkupienia
Denoke zyskuje białą szatę i blond plerezę. No anioł jak malowanie! Zalety Rene
Pape jako Gurnemanza są powszechnie znane – emanuje on równocześnie
bezwzględnym autorytetem i ludzkim ciepłem. Gerald Finley debiutował jako
Amfortas i mam nadzieję zobaczyć go w tej roli jeszcze wiele razy. Tu był
gniewny, zdeterminowany , prawie odpychający (tak miało być).Willard White ma rolę Klingsora w małym palcu i to widać –
kiedy patrzy skupionym spojrzeniem to nie jest żaden operetkowy czarownik – to
ktoś zraniony i zdolny do popełnienia prawdziwego zła. Na koniec zostawiłam
sobie Simona O’Neilla, który stanowi przypadek nieco bardziej skomplikowany.
Klasą aktorską nie ustępuje swoim partnerom, ale jest znacznie mniej adekwatny
fizycznie i to niestety osłabia efekt. A teraz nareszcie mogę przejść
do tego, co najważniejsze. Antonio Pappano zaprezentował nam „Parsifala” nieco
różnego od kanonicznych wykonań dawnych mistrzów batuty(Knapperstbusch).
Pappano nigdzie się nie spieszył, ale pod jego dyrekcją muzyka zabrzmiała
wyjątkowo sensualnie (nie potrafię tego inaczej określić). „Parsifal” często trafia głównie do intelektu
– tu (w moim wypadku celnie) zawładnął także emocjami, jakby to była muzyka
włoska. Oczywiście, w tym miejscu może pojawić się zarzut, iż nie
zareagowałabym tak nie wiedząc kto jest
dyrygentem. Tego się już nie dowiem, ale wydaje mi się, że to olbrzymia siła
witalna Pappano, jego miłość do muzyki i oraz swoich kolegów muzyków i
śpiewaków daje ten unikalny efekt. W tym spektaklu miał do dyspozycji znakomitą
orkiestrę, znaną sobie od lat i bardzo dobry zespół śpiewaczy. Na jego czele
oczywiście był Rene Pape i nie będę już nikogo zanudzać przymiotnikami – to
jest Gurnemanz absolutny. Angela Denoke osiągnęła rezultat, jaki rzadko możemy
podziwiać w partii Kundry. Były momenty, w których jej głos brzmiał miękko,
okrągło, kremowo. Momenty nieczęste, ale w roli tak napisanej to niezwykłe.
Gwoli sprawiedliwości dodać należy, że pod koniec drugiego aktu jej głos
wykazywał oznaki zmęczenia, ale – mój Boże, czyj by nie wykazywał… Simon
O’Neill dysponuje tenorem o wymiarze właściwym do roli Parsifala i śpiewa ją
nieźle. Nie przepadam jednak za barwą jego głosu – mój problem. Gerard Finley
jest dobrym Amfortasem, może sobie z pewnością zapisać ten debiut po stronie
sukcesów. Tyle, że mnie wciąż brzmi w uszach charyzmatyczny Peter Mattei …
Jedynym wokalnym rozczarowaniem był dla mnie tego wieczoru Willard White,
którego bas, aczkolwiek wciąż posiadający moc już od kilku lat niepokojąco
zmatowiał.
Podsumowując - o ile pod względem scenicznym „Parsifal” z Met
był dla mnie zdecydowanie większym przeżyciem, to jednak muzycznie
przedstawienie z ROH wydało mi się lepsze.
Mnie się wydawało (gdzieś pojawiła się taka zapowiedź), że obejrzymy petersburską Jolantę sprzed kilku lat z Anną Netrebko, filmowo skadrowaną przez Kasię Adamik. Ale głowy za to nie daję...... Piotr
OdpowiedzUsuńPS. Oglądniemy chyba jednak ten spektakl (Netrebko, Aleksashkin, Skorokhodov, Markov)
Usuńhttp://ninateka.pl/film/jolanta-opera-w-jednym-akcie
Tyż piknie, dałam się nabrać GW - nie po raz pierwszy ...
OdpowiedzUsuńDziś w TVP 2 o 22.50.
UsuńMi akurat marzy się bardziej Zamek Sinobrodego.
Obawiam się, że to dopiero za 2 lata, z Met. Na razie jedyną chyba dostępną wersją jest ta z lat osiemdziesiątych, z Sylvią Sass. Świetnie śpiewana, ale bardzo już archaiczna wizualnie. To jest rzecz natury ogólniejszej - dlaczego zarejestrowano i wydano kiepski spektakl Glucka a zignorowano "Madamę Butterfly" i "Don Giovanniego"? W tym ostatnim przypadku zwłaszcza to głupota niesłychana - fantastyczna produkcja, TWON mógł zarobić. Ale nie chciał.
OdpowiedzUsuń