„Purytanie”
nie należą na szczęście do tych oper, które inspirują współczesnych reżyserów.
Zastanawiałam się nawet, dlaczego, bo przecież osadzenie w bardzo konkretnych
warunkach geograficzno-historycznych raczej ich nie zniechęca(co nie dziwi,
kiedy sobie przypomnimy co też z autentycznymi bohaterami przeszłości
wyczyniali libreciści). Być może rzecz w tym, iż dzieło Belliniego jest tak dla
swoich czasów charakterystyczne, z dotkniętą obłędem bohaterką w roli głównej? Nie
do końca typowe jednak, bo obok garnituru postaci niezbędnych : Szalonego
Sopranu, Zakochanego Tenora i Szlachetnego Basa mamy tu postać nieoczywistą –
zamiast Zazdrosnego Barytona pojawia się Baryton Szlachetno-Melancholijny. I
brak czarnego charakteru, któremu dało by się przypisać wszelkie przeciwności,
jakie spotyka na swej drodze para amantów. Jakkolwiek by było, wystawienie
„Purytanów” nie należy dziś do łatwych przedsięwzięć, przede wszystkim ze
względu na kolosalną trudność w znalezieniu odpowiedniego kwartetu solistów. O
ile z lepszym lub gorszym (na ogół, ale nie zawsze) skutkiem udaje się znaleźć Elvirę, Riccarda i Giorgia,
to z Arturem problem zazwyczaj bywa największy. Tak też się stało miesiąc temu w paryskiej Opera Bastille. Przyznam, że
czytając recenzje i opinie na popularnym francuskim forum byłam nieco
zdezorientowana, bo od bardzo dawna nie zetknęłam się z aż takim zróżnicowaniem ocen zarówno całego
spektaklu, jak poszczególnych jego elementów. Ponieważ jednak 9.12 rzecz
transmitowano do kin i telewizji miałam okazję się do wszystkiego ustosunkować.
Zacznę od tego, co widać od razu po odsłonięciu kurtyny – scenografce Chantal
Thomas udało się interesująco zagospodarować przestrzeń wielkiej sceny
Bastille. Zabudowała ją mianowicie metalowymi szkieletami poszczególnych budowli,
co razem ze zmieniającymi się barwami światła (Joel Adam) dało ciekawy efekt
plastyczny (taka industrialna koronka). Laurent Pelly zaprojektował dosyć
tradycyjne, nieprzeładowane kostiumy nieźle się z tym komponujące choć takiej
sobie urody i tylko do charakteryzacji miałam poważne zastrzeżenia. Nie bardzo bowiem rozumiem, dlaczego twarze
protagonistów pokryto białym podkładem, co dawało efekt momentami groteskowy.
Mniejsza o Elvirę, blade dziewczę z zasmarowanymi na czarno oczami to już
obrazek ikoniczny, ale biedny Arturo nieco na obliczu pozieleniał (odbicie
zielonkawej kurty, w którą go ubrano) zaś łysy i czarno odziany Giorgio
wyglądał wypisz wymaluj jak Max Schreck w „Nosferatu”. Oszczędzono, nie
wiedzieć czemu tylko Riccarda. Mniejsza jednak o drobiazgi, gorzej, iż Pelly,
który także produkcję reżyserował okazał się jednym z licznych maniaków obrotówki (skąd oni się biorą,
powiedzcie mi?).Przez cały długi akt
pierwszy scena znajdowała się w ustawicznym ruchu, mogąc doprowadzić co
wrażliwszych widzów do zawrotów głowy, nie mówiąc już o wykonawcach. Ci ostatni sprawiali wrażenie zostawionych
samym sobie – od umiejętności i wrażliwości poszczególnych artystów zależało,
czy ich bohaterowie przekonają nas do swych racji. Reżyser chyba wiele im nie
pomógł. Ładnie i oszczędnie zaprojektował za to ruch mas chórzystów i
statystów. Po pewnym czasie patrzenia na to konwencjonalne w sumie widowisko
pomyślałam, że może to jednak dobrze …
Mimo nietypowego otoczenia postacie są tym, czym być powinny, działają
zgodnie z logiką libretta i niczym nie zaskakują. Maria Agresta , młoda włoska
śpiewaczka (zaledwie 6 lat na scenie, uczennica między innymi Rainy
Kabaiwanskiej) nie podołała trudnej partii Elviry. Starała się, miała momenty
piękne („Vien diletto”), lecz nie udało jej się to, co w belcanto
najtrudniejsze – połączenie miękko lejącego się głosu, licznych pasaży
koloraturowych z mocnym wyrazem emocjonalnym. Agresta (jeszcze?) tego nie
potrafi - dysponuje bardzo wartościowym
instrumentem , potrafi przekonać, że uczucia jej bohaterki są szczere, ale jej
sopran zbyt często brzmi ostro, za dużo też błędów intonacyjnych. W porównaniu
do Dimitra Korchaka to był jednak miód dla uszu. Młody Rosjanin (34 lata) po
prostu krzyczy, co sprowadza jego szansę uwiedzenie nie tylko scenicznej
bogdanki, ale też nas do wartości bliskiej zeru. I doczekał się werdyktu ze
strony paryskiej publiczności – część krzyczała „bravo”, druga zaś, mniej
więcej równo liczna buczała solidnie i głośno. Nadal nie popieram tego sposobu
wyrażania dezaprobaty, tyle, że Korchak ( w przeciwieństwie do Beczały w
Mediolanie) przynajmniej rzeczywiście sobie na to zapracował. Mariusz Kwiecień już
od dłuższego czasu zmaga się z problemami zdrowotnymi, które niestety w jego
głosie słychać. Nie rozumiem jednak
tych, którzy nie słuchają, za to mają gotową ocenę zanim śpiewak otworzy usta. Oczywiście
długie lata nasz baryton cierpiał na nieszczęsną skłonność do prześpiewywania.
Ale dziś lekko przydymionym, lecz pięknym barytonem posługuje się znacznie
łagodniej. W jego początkowej, tęsknej arii były piękne, miękkie linie wokalne
i ozdobniki wykonane bez zarzutu. Okazał się też godnym partnerem Pertusiego w
ich bardzo rozbudowanym, wieloczęściowym duecie z aktu drugiego zwieńczonym
energicznym „Suoni la tromba”. Zaś Michele Pertusi zasłużył sobie na same
pochwały za rolę wuja Elviry, Giorgio. Prawdziwy basso cantante, o przepięknej
barwie głosu śpiewa tak, że trzeba by młodzież szkolić na jego przykładzie.
Tylko młodzież nie bardzo chce słuchać. Albo, co gorsza, słucha, ale nie
słyszy. A szkoda, bo Pertusi stał się wokalnym bohaterem wieczoru. Chór Opery
Paryskiej jak zawsze znakomity, natomiast dyrygent … Zastanawiam się, czy
Michele Mariotti ma monopol na „Purytanów”? Czy to w Paryżu, czy Bolonii czy
Nowym Jorku przy okazji tej opery za pulpitem staje właśnie on i za każdym
razem jest kiepsko, lub w najlepszym razie przeciętnie, jak tu. Swoja drogą,
zgadnijcie, kto poprowadzi wiosenne spektakle w Met? Ano, właśnie…
P.S.
I na tym w zasadzie moja relacja powinna się zakończyć i tak by się stało,
gdyby nie wywiad z Mariuszem Kwietniem przeczytany na portalu opera.info.pl a przeprowadzony
przez gospodarzy tej strony, pp. Beatę i Michała. Ten tekst uświadomił mi
realia omawianej produkcji . Przede wszystkim fakt, że scenografia, z widowni
dość atrakcyjna, znacznie jeszcze pogorszyła i tak skrajnie nieprzyjazne środowisko
akustyczne Opera Bastille. W związku z tym Dimitri Korchak, obdarzony dokładnie
takim typem głosu, jaki Bellini do jego roli przewidział (gdyby chciał tenora
spinto, napisałby partię w typie Polliona, prawda?) miał klasyczny wybór między
gilotyną a szubienicą. Mógł albo być niesłyszalnym dla publiczności w teatrze,
albo krzyczeć i zrobić kiepskie wrażenie. A nie powinien musieć wybierać!
Pomijając już fakt, że Pelly i Thomas doskonale znają warunki Bastille i
powinni się do nich dostosować mam zasadnicze pytanie. Gdzie był dyrygent
podczas pierwszych prób, kiedy jeszcze można było coś zrobić? Przecież to on
odpowiada za całość muzyczną, do niego należy wytłumaczenie reżyserowi, że tak
się nie da. Odpowiedź jest, niestety oczywista – Mariottiemu zapewne nie
chciało się kłócić i nadstawiać karku za śpiewaków. Dyktat reżysera w operze
nic dobrego przynieść nie może gdy ten pozbawiony jest elementarnego szacunku
do współpracowników, zwłaszcza tych będących zasadniczą częścią olbrzymiego
przedsięwzięcia, jakim jest wystawienie np. „Purytanów”.Ileż to razy
widzieliśmy wokalistów zmuszanych do śpiewania w straszliwie niefizjologicznych
pozycjach, do gorączkowego ruchu tuż przed ważnym i wyczerpującym fragmentem
dzieła, artystki ubierane w bardzo długie szaty i zmuszone do skupiania uwagi
na bezpiecznym przebyciu schodów i rusztowań zamiast na swym zasadniczym
zadaniu? Jak długo jeszcze to potrwa?
Miałam okazję kilka razy być na przedstawieniach w Opera Bastille i nie zdarzyło się, by były problemy z akustyką a repertuar i inscenizacje były bardzo różne. Tyle że za każdym razem siedziałam mniej więcej w tym samym miejscu. Może miałam ogromne szczęście trafić w dobry punkt ?
OdpowiedzUsuńWywiad z Kwietniem także przeczytałam - bardzo interesujący i zbieżny z wieloma Twoimi obserwacjami, choć zdecydowanie ostrzejszy wobec Pelly'ego. Może trzebaby dać sobie spokój z inscenizowaniem Purytanów i dziełko wystawiać w wersji koncertowej, bo od strony muzycznej daje ogromną przyjemność (o ile w dobrych rękach/gardłach)
Ja, szczerze mówiąc, lubię Bastille i uważam, że jak śpiewak ma dobrą technikę to nie ma tam szczególnego problemu. Jasne, że "Purytanie" bardziej się nadają do Garnier podobnie jak wiele innych dzieł. W Bastille świetnie były dla mnie słyszalne tak lekkie, które niby powinny mieć jakiś problem, głosy jak Dessay, Ciofi czy Rancatore, a np. prawie nie słyszałem kiedyś Fleming.
OdpowiedzUsuńMyślę, że Kwiecień jednak się już wokalnie i wyrazowo przeorientowuje (choć tu Papagena jest specjalistką). Po jego rewelacyjnym Posa w ROH, jego Riccardo mógł rozczarować (wedle relacji znajomych, którzy byli tu i tu).
Robert.
Na pewno od miejsca na scenie i na widowni sporo zależy. Sprawdzałam to w TWON, gdzie dawno temu, jednorazowo (i nie w spektaklu oczywiście) miałam okazję na scenie stanąć.
OdpowiedzUsuńRiccardo nie jest rolą szczególnie ciekawą i nie stanowi dla Kwietnia wyzwania, w przeciwieństwie do Posy. MK jest takim typem śpiewaka, który musi mieć nie tylko co śpiewać, ale także co grać, inaczej się nudzi. W przyszłym sezonie w ROH będzie jego ukochany Roger, wtedy da z siebie wszystko, jesli zdrowie i reżyser pozwolą.
Dla mnie MK jest wielki :) Zmartwiły mnie słowa o problemach zdrowotnych ... O co chodzi? Bardzo sie martwię :(
OdpowiedzUsuńAno, jest. I też się martwię.
OdpowiedzUsuń