Znamy
tę historię – przewidziana do głównej roli śpiewaczka odwołuje swój występ, zaś nagłe zastępstwo
okazuje się być rewelacją. Zaczyna się wielka kariera. W przypadku, o którym
myślę jedna z największych w XX wieku.
Montserrat Caballe zaśpiewała w 1965 roku Lucrezię Borgię, rok później
zaś nagrała ją na płyty w wymarzonym towarzystwie Alfredo Krausa, Ezia Flagella
i Shirley Verrett. To nagranie na długie lata, a może i na zawsze stało się dla
mnie wzorcem do tego stopnia, że do dziś czekam na interpretację go godną.
Bezskutecznie. Włączając DVD z zapisem spektaklu San Francisco Opera (2011) nie
spodziewałam się cudu, ale pewne przeczucia jednak miałam. I one się całkowicie
sprawdziły, czego nie znoszę, bo wolę być pozytywnie zaskakiwana. To nie znaczy, że nie warto sięgnąć po płytę –
standardy wypracowane przez niezwykły kwartet solistów i ich dyrygenta, Jonela
Perleę są tak wyśrubowane, że nikt nie ma z nimi szans. W War Memorial
House publiczność
otrzymała produkcję podporządkowaną gwieździe, co samo w sobie nie stanowi
wielkiej wady ani wyjątku, pod warunkiem, że diva jest tego warta. W tym
wypadku nie była, niestety. Na domiar złego John Pascoe, reżyser , scenograf i
projektant kostiumów w jednym wykreował na scenie przestrzeń, która miała być
glamour , wręcz glamourissimo, nic więcej. Miałam wrażenie, że patrzę na
ożywione ilustracje z Vogue’a lub Vanity Fair – ładne, efektowne, ale
przestylizowane i tak demonstracyjnie sexy, że momentami śmieszne. Historia opowiadania przez Donizettiego i
Romaniego jest mroczna i tragiczna, skupienie na tego typu szczegółach jej nie
służy. Z drugiej jednak strony, na plus należy zapisać p. Pascoe niechęć do
epatowania krwią i brak naturalistycznych efektów, które na dobre zadomowiły
się już w teatrach operowych. Ale –
wszystko to miałoby znaczenie znacznie mniejsze, wręcz żadne, gdyby w centrum
sceny znalazła się właściwa śpiewaczka. Renée Fleming nigdy nie była mistrzynią
belcanta, na to czułam się przygotowana, jak również na jej manieryzmy wokalne. Ta piękna kobieta
tym właśnie i tylko tym okazała się na scenie – wspaniałą divą, mającą
oczarować wystudiowanym gestem, wyglądem, strumieniem głosu równie urodziwego
jak ciało. Tym razem nie bardzo się udało, bo barwa sopranu Fleming mocno w
ostatnich latach ucierpiała, a przynajmniej wymaga długiego rozgrzewania.
Dopiero w trzecim akcie zdarzały się momenty, gdzie legendarna double cream
dała się słyszeć i podziwiać. A maniera wokalno-sceniczna Fleming z czasem
staje się dla mnie coraz bardziej niestrawna. Żal, bo jeszcze na jej
warszawskim koncercie przeżyłam momenty zachwytu. Vitalij Kowaljow jako podły Alfonso d’Este także nie
jest stylistą, ale przynajmniej dysponuje mocnym, zdrowym głosem. Wydaje mi się
jednak, że Wotan to właściwsze dla niego terytorium. Na tle starszej pary
znakomicie zaprezentowała się młodzież, i to zjawisko trzeba uznać za krzepiące
i optymistyczne. Amerykanie długo czekają na dobrego tenora rodzimego chowu i
jak dotąd nie doczekali się na następcę Jamesa McCrackena. Pojawił się jednak
doskonały tenore leggiero – Lawrence Brownlee
, teraz zaś duże nadzieje wiąże się dość powszechnie z karierą Michaela
Fabiano. Jego Gennaro był właśnie obiecujący, bo u Fabiano można zaobserwować
pewne błędy momentami używa głosu nazbyt szczodrze i zamaszyście), ale ogólnie
pozostawił dobre wrażenie. Dysponuje tenorem o ładnej barwie, dźwięcznym i
nośnym, o porządnej górze skali, przyjemnie zaokrąglonym w średnicy.
Stylistycznie taki sobie, ale robi postępy, świadczą o tym jego tegoroczne
nagrania. Jest też miły dla oka, co w czasach terroru obrazka ważne (jako
Gennaro nosi absurdalną blond peruczkę – co zapewne miało go upodobnić do
scenicznej, jasnowłosej mamy i kokietuje dekoltem).
Największa
jednak gwiazdą tej „Lucrezii Borgii” okazała się Elizabeth DeShong, co w
najmniejszym stopniu mnie nie zdziwiło, bo nawet na tym blogu wieszczyłam jej wielką karierę i poświęciłam
osobny post. Te przewidywania młoda śpiewaczka spełnia co do joty. Jedynym kłopotem pozostaje w jej przypadku
powierzchowność, bo malutka i okrągła (nie gruba) blondyneczka nijak nie może
być wiarygodna w rolach spodenkowych. Jako Maffio Orsini też nie jest, mimo, że
Pascoe zrobił co się dało projektując kostium.
Dodał, już jako reżyser wątek homoseksualny – Maffio jest nie tylko
przyjacielem Gennara, ale też najwyraźniej miłością jego życia. Rzecz ta niczym
spektaklowi nie zaszkodziła ani niczego nie zmieniła. Takim chwytem posłużył
się już wcześniej Michał Znaniecki wystawiając „Lukrecję” w Warszawie. DeShong
zaś była absolutnie zachwycająca od strony wokalnej – pięknie brzmiący głos,
rzadka dziś świadomość stylistyczna, niesamowity, głęboki dół skali – cóż to za
imponujący rejestr piersiowy. Czasem trudno uwierzyć, że ten potężny dźwięk
wydobywa tak drobna osoba. Do pozytywów tego spektaklu zaliczyć tez należy
dyrygowanie Riccarda Frizzy, któremu udało się, mimo najwyraźniej rozpierającej
go energii nie poganiać orkiestry. Na koniec pytanie – czy ktoś z Państwa wie
może, jak to się stało, że melodia Donizettiego („Maffio Orsini, signora son
io”) dotarła do Polski stając się pieśnią śpiewaną w Powstaniu Styczniowym
(„Zgasły dla nas nadziei promienie”)?
Właśnie niedawno sobie przypomniałem dvd z "Der Rosenkavalier": Fleming (Marszałkowa) i Damrau (Sophie). Jakie znakomite obie tam są! Jak bardzo na swoim miejscu! Damrau słucha się z prawdziwą rozkoszą nie wspominając o Fleming. Sophie Koch - wyborny Octavian.
OdpowiedzUsuńRobert.
Tak, to był świetny spektakl Najlepiej miał w nim Kaufmann - wszedł, zaśpiewał jedną arię i jeszcze jeść dostał.... Sophie Koch bardzo, ale to bardzo lubię i wcale się nie zmartwiłam zamianą Garancy na nią w marcowym "Wertherze".
OdpowiedzUsuń