„Simon Boccanegra” to dziwny utwór, taki „ni pies, ni wydra”. Już nie
standardowa opera numerowa, jeszcze nie rzecz rewolucyjna na miarę „Otella”.
Premiera (1857) była spektakularną klęską, której Verdi nie zapomniał i nigdy
się z nią nie pogodził. Do tego stopnia, że 24 lata po niej, po gruntownym
przepracowaniu i sporych zmianach „Simon” powrócił na scenę. Mimo wszystko
pozostał dziełem nierespektującym ówczesnych reguł gatunku a i dziś sprawia
wrażenie mocno niekonsekwentnego. Fabuła jest pokrętna i żeby naprawdę
zorientować się o co chodzi, trzeba by doskonale znać meandry włoskiej
historii, bo najważniejszy wątek spiskowo-polityczny na niej się opiera.
Postaci amantów są czysto pretekstowe – miłość musi być, muszą zaistnieć jakieś
przeciwności, którym trzeba stawić czoła. Sopran i tenor mają co śpiewać,
należą do nich jedyne dwa konwencjonalne numery w operze, ale aktorsko sobie
nie poszaleją. Role najciekawsze dostały się dwóm barytonom i basowi – to
wielka rzadkość. W związku z tym wszystkim decyzja Riccardo Mutiego, aby
właśnie „Simonem Boccanegrą” rozpocząć verdiowski sezon jubileuszowy w Teatro dell'Opera di Roma była
odważna, kontrowersyjna i nie do końca zrozumiała. Ale ostatecznie od kogo
wymagać znajomości dziejów własnego kraju, jeśli nie od mieszkańców stolicy
zjednoczonych Włoch? Zaś maestro Muti cieszy się u siebie kolosalnym
szacunkiem, ma status wręcz półboski więc jego wybór uszanowano. Czy okazał się
trafny, niech sądzą sami Włosi. Po zagranym z wielką werwą hymnie narodowym
kurtyna odsłoniła tradycyjną scenografię autorstwa Dante Ferettiego , rozsądną
pod każdym względem, ładną, nieprzeładowaną i funkcjonalną. Identycznymi
przymiotnikami można by określić reżyserię Adriana Noble – każdy z bohaterów
był na swoim miejscu, jego czynności wynikały z libretta, nikt nie musiał
śpiewać z twarzą wciśniętą między deski sceny ani wisząc głową w dół.
Przyznaję, że byłam z tego zadowolona. Zaufanie autorowi (zwłaszcza, jeśli jest
nim Verdi) i wierna realizacja jego założeń bywa dziś zbyt często traktowana
jak dziwactwo i pożałowania godny objaw braku kontaktu ze współczesnością. Bo
cóż zrobi mityczny „nowy, młody widz” po takim spektaklu? Ano, pójdzie sobie i
więcej nie wróci, zdaniem niektórych. Być może. Jeśli tak – trudno, jego
strata. Ale może jednak przyjdzie, by się uczyć i powoli dojrzewać do opery, by
móc zrozumieć i ocenić po swojemu
produkty regietheatru mając solidną podstawę w tradycyjnych
przedstawieniach? Nie generalizując zaś
– produkcja rzymska jest zapewne nie nazbyt inspirująca, ale solidna i
porządna. Mnie to w tym wypadku wystarczy. Bo chociaż od jakiegoś czasu mniej
surowo traktuję reżyserskie harce i eksperymenty rzecz tak głęboko osadzoną w
konkretnych warunkach historycznych wolę oglądać zrobioną po bożemu (właśnie
próbowałam zmęczyć współczesną i kampową
„Lucrezię Borgię” z La
Monnaie – nie dałam rady, tak okropna była). W tych warunkach
śpiewacy mogli skupić się na swojej robocie i w większości na tym skorzystali.
Rolę tytułową w ostatnich czasach zmonopolizował Placido Domingo i z jednej
strony miło było usłyszeć w niej prawdziwego barytona, z drugiej jednak nieco
mi brakowało wrodzonego autorytetu i klasy Placidissima . George Petean to
bardzo dobry śpiewak, obdarzony dokładnie takim, dość wysokim barytonem na jaki
partię przeznaczył Verdi, zaś fizycznie podobny do … Dominga. Ale rola jest
trudna - trzeba w niej pokazać młodego,
energicznego mężczyznę, który świeżo porzucił niechlubne zajęcie pirata i
właśnie przeżywa dramat miłosny oraz starego, doświadczonego i zmęczonego przez
lata sprawowania władzy dożę, niezapominajacego jednak o uczuciach. Peteanowi
trudno coś zarzucić zarówno w materii czysto muzycznej jak interpretacyjnej,
może poza brakiem odrobinki tego, co Domingo ma w nadmiarze (i na czym czasem
nadmiernie polega) – charyzmy. Dmitri Beloselsky był bardzo efektywnym Fiesco -
ładny, dobrze prowadzony bas, doskonałe frazowanie i porządna gra (a łatwo nie
było, bo artysta jest od swej postaci o ładnych kilkadziesiąt lat młodszy).
Podobał mi się także Quinn Kelsey jako wredny Paolo – głos o pięknej, ciemnej,
głębokiej barwie bardzo przypadł mi do gustu. Młodzi kochankowie byli
konwencjonalni - zgodnie z partyturą,
ale wyglądali dokładnie tak jak powinni a co ważniejsze oboje popisali się od
strony wokalnej. Maria Agresta zaczyna mnie trochę przerażać – mam nadzieję, że
nie spotka jej los Cheryl Studer, bo śpiewa za dużo i wszystko co w ręce
wpadnie. Jak długo jej sopran zniesie taką eksploatację, nie wiem, ale wiem, że
szkoda by było go utracić. Francesco Meli po raz kolejny udowodnił, że Gabriele
Adorno nie musi być tenorem dramatycznym, jego popisowa aria (i jedyny w tej
operze przebój) wypadła wspaniale. I tylko częste, zalęknione spojrzenia w
stronę dyrygenta świadczyły o tym, iż Meli nie czuje się z jakiś względów
komfortowo. Chór, który jak to u Verdiego jest jednym z najważniejszych
bohaterów wykonał postawione przed nim zadania wokalno-aktorskie nieźle,
chociaż w kluczowym pierwszym akcie wkradło się trochę nierówności. Riccardo
Muti był energiczny jak zawsze, aczkolwiek momentami tempa wydawały mi się
troszkę za szybkie zaś orkiestra (też tylko troszkę) za głośna. Tym, których
nie przeraża prostota i tradycyjność tej produkcji polecam ją szczerze – mimo
drobnych mankamentów warto ją obejrzeć.
środa, 27 sierpnia 2014
czwartek, 21 sierpnia 2014
"Traviata" z Glyndebourne
Festiwal w Glyndebourne narodził
się z miłości – do sztuki operowej i do kobiety. Dziś, po Johnie Christie,
właścicielu posiadłości i teatru oraz jego muzie i małżonce, sopranistce Audrey
Mildmay a potem ich synu George kieruje nim trzecie pokolenie – wnuk Gus. Jak
na razie Glyndebourne ma do swych szefów znacznie więcej szczęścia niż np.
Bayreuth, też przedsięwzięcie rodzinne. Być może sielsko-anielskie otoczenie,
wszystkie te łączki, owieczki i pyzate obłoczki na błękitnym niebie mają kojący
wpływ na szefostwo, które nie napina się i nie ma w sobie tak bezwzględnej
hucpy i pazerności jak kierujący obecnie Zielonym Wzgórzem potomkowie Wagnera.
Brytyjski festiwal miał od swoich
początków nieco inny charakter – nie sprowadzano tam zagranicznych supergwiazd,
skupiając się raczej na rodzimych talentach i uzdolnionej młodzieży spoza wyspy
(chociaż były wyjątki). Polscy śpiewacy, przynajmniej w ostatnich latach
pojawiają się na tej scenie rzadko – prawdziwym bywalcem był nieodżałowany
Wojciech Drabowicz ( Hrabia Almaviva, Oniegin, Tomski, Komandor, Escamillo),
potem latem 2000 Mariusz Kwiecień zaśpiewał tu bodajże czy nie swego pierwszego
Hrabiego i wreszcie w 2007 zagościł Andrzej Dobber jako Banko. Tegoroczna
edycja nie obyła się bez naszych, chciaż tylko w rolach comprimario. Przed jej
rozpoczęciem, jak to zwykle bywa nikt nie wiedział, która z produkcji stanie
się sukcesem, a która polegnie. Po niesmacznej awanturze z „Kawalerem z różą” z utęsknieniem czekano na
nową „Traviatę”, której w Glyndebourne nie było od ćwierć wieku. W ciągu
ostatnich 9 miesięcy to już trzecia transmitowana w mediach i nie miałam
szczególnej ochoty jej oglądać. Ponieważ jednak 2 poprzednie, z Mediolanu i
Paryża nie były ani atrakcyjne od strony teatralnej, ani też śpiewane w sposób pozytywnie
zapisujący się w pamięci jednak się zdecydowałam. Na szczęście! Nie przegapiłam
czegoś, co kolega z IFL entuzjastycznie ogłosił narodzinami gwiazdy, ja zaś,
nieco ostrożniej pojawieniem się naprawdę obiecującego talentu. Zacznę jednak
od produkcji, bo ona także warta jest bacznej uwagi – w zasadzie skromna od
strony scenograficznej (tylko gra barw na kurtynach wydzielających poszczególne
miejsca akcji oraz nieoczekiwanie bogaty żyrandol oraz kilka rekwizytów), ale z
pięknymi kostiumami - momentami Violetta
wyglądała, jakby zeszła z obrazu Alfonsa Muchy . Nieskomplikowaną fabułę Tom
Cairns opowiedział nam bardzo prosto i bezpośrednio, nie udziwniając niczego,
przesuwając za to delikatnie akcenty w pewnych miejscach. Podobało mi się to,
jak pokazano bohaterkę w pierwszym akcie – to jeszcze nie dramatyczna heroina,
to młoda dziewczyna, która ma oczywistą w tym wieku chęć zabawy. Cień śmierci
dopiero zaczyna się nad nią pojawiać, Violetta jeszcze się uśmiecha w sposób
naturalny i niewymuszony, jeszcze ma chęć na przekomarzanki z Anniną (bardziej
przyjaciółką i opiekunką niż służącą). Dramat rozwinie się właściwie dopiero w
akcie drugim. Cairns zwrócił też baczną uwagę na otoczenie swojej bohaterki,
która nie jest w chorobie i odchodzeniu samotna
- odwiedza ją Flora, doktor Grenvil towarzyszy jej nie tylko jako
lekarz, ale i przyjaciel. Tylko na ostatnią chwilę Violetta zostaje bez
towarzystwa - bo każdy umiera w
samotności ? Takie ujęcie odbiera trochę całej historii jej aspekt
melodramatyczny, ale główną postać czyni nam (przynajmniej ja odniosłam takie
wrażenie) jeszcze bliższą. I tylko potraktowanie Germonta seniora jako
pragmatycznego cwaniaka nie bardzo potrafię zaakceptować, wolę go jako figurę
monumentalną i groźną, a jednak zdolną do czułości. Przyznaję, jednak, że ten
wizerunek papy Alfreda wynika z całości i jest możliwym wariantem bohatera. Do koncepcji reżyserskiej idealnie dostosował
się dyrygent Mark Elder – może to nie była najefektowniejsza czy najbardziej
finezyjna „Traviata” jaką słyszałam, ale wszystko w niej było na swoim miejscu,
zaś London
Philharmonic Orchestra grała miękko i świetliście. Pięknie wykonane zostały role drugoplanowe,
na brawa zasłużyła szczególnie Magdalena Molendowska (znana doskonale chociażby
z warszawskiej „Halki”) jako ciepła (także głosowo) Annina i Graeme Broadbent –
Grenvil, ale także Hanna Hipp w roli Flory. Tassis Christoyannis jako Giorgio
Germont zaprezentował sę jako śpiewak fachowy, lecz niezbyt ekscytujący, jego
baryton nie zachwycił mnie barwą. W niewdzięcznej roli Alfreda amerykański
tenor Michael Fabiano dokonał rzeczy w
moich uszach niebywałej, cenniejszej może nawet niż gdyby udało mu się
zrealizować perfekcyjne wysokie C w cabaletcie. Mianowicie zabrzmiał nie tylko żarliwie, ale też absolutnie
szczerze, co jest niesłychanie trudne. W Glyndenbourne z nostalgią wspominany bywa jego Książe Mantui, Alfredo od strony
czystko technicznej nie osiągnął tego poziomu – troszkę zabrakło dźwięczności.
Ale i tak Fabiano był świetnym Alfredem, chyba obok Charlesa Castronovo najlepszym,
jakiego dziś mamy na scenie (oczywiście z tych, których znam). I tak wreszcie
dotarłam do Venery Gimadievej, której pojawienie się cieszy mnie szczególnie - ta młoda kobieta otrzymała od natury
wszelkie dary niezbędne do wykreowania znakomitej Violetty. Oczywiście, to
jeszcze nie jest kreacja całkowicie dojrzała i spełniona, ale myślę, że z
czasem i następnymi występami w tej roli taką się stanie. Na razie mamy
śpiewaczkę o pięknym, kryształowo czystym, ciepłym głosie używającą go z pełną
świadomością tego, co robi. Przede wszystkim zaś znającą doskonale wartość
piano i znakomicie się nim posługującą. Ozdobniki nie są olśniewające, ale
bardzo przyzwoite. Poza tym miło posłuchać Violetty, a także na nią popatrzeć (Gimadieva
jest bardzo urodziwą damą o wielkich,
pełnych wyrazu oczach), która nie stara się byc divą, ale próbuje z sukcesem
przekazać zawarte w partyturze emocje bez efekciarstwa – prosto.
https://www.youtube.com/watch?v=ZRWBwHc9Gjw
https://www.youtube.com/watch?v=vc1bjGTkKXA
https://www.youtube.com/watch?v=xcT1Y96gnzI
https://www.youtube.com/watch?v=ZRWBwHc9Gjw
https://www.youtube.com/watch?v=vc1bjGTkKXA
https://www.youtube.com/watch?v=xcT1Y96gnzI
piątek, 15 sierpnia 2014
Leonora i jej trubadur w Salzburgu
Żyjemy
w takich czasach, że obiegowe powiedzenie „wszystko już było” jest aktualne jak
nigdy. Także dlatego, że wszechobecne i wszędobylskie media nie przepuszczą
żadnemu wydarzeniu, relacjonują lub transmitują co się da. Nawet w kwestii
opery jesteśmy przez nie rozpieszczani w stopniu jeszcze kilka lat temu trudnym
do wyobrażenia. Powoduje to uczucie, zwłaszcza, jeśli obserwuje się tę dziedzinę od jakiegoś czasu,
że nic nie jest w stanie nas zaskoczyć, przynajmniej od strony inscenizacyjnej
zaś każdy pomysł reżyserski skądś już znamy. Akceptacja tego stanu rzeczy dla
jednych jest trudna (tempo życia oraz ilość atakujących nas zewsząd bodźców
powoduje, że pożądamy wciąż nowych) dla innych nie („najbardziej lubimy te
piosenki, które już znamy”). Chęć połączenia zaktualizowanej wersji dzieła z z
jego odsłoną tradycyjną daje czasem zaskakująco dobre rezultaty. Unika się
wówczas zarzutu o hermetyczność i nieumiejętność mówienia współczesnym
językiem a jednocześnie można troszkę
ugłaskać purystów. Istnieje tylko zasadnicze niebezpieczeństwo, że nikt nie
będzie zadowolony, ale tym razem się udało.
Alvis Hermanis, reżyser i autor scenografii w tej produkcji powtarza z
dobrodziejswem inwentarza pomysł, który
3 lata temu uscenicznił Laurent Pelly realizujący w Paryżu “Giulio Cesare”
(chciaż znając życie pewnie i on nie był pierwszy ani oryginalny), lecz robi to
w sposób bardziej finezyjny niż poprzednik . Umieszcza mianowicie akcję w
muzeum, zaś zaś osią fabuły czyni zatrudnioną w
owej instytucji kulturalnej dziewczynę
ulegającą swej marzycielskiej naturze. Na co dzień zakuta w służbowy
mundurek wyobraża sobie jakby to było
być damą z obrazów, które otaczają ją w pracy i co też mogłoby się wydarzyć. W tych wizjach mają też udział jej, normalnie
zupełnie zwyczajni koledzy. Taki punkt wyjściowy daje pewne możliwości, głównie
natury plastycznej – można użyć efektownych kostiumów z epoki obok bardziej
zgrzebnych współczesnych ubrań. Za to odtwórcy głownych postaci muszą się
uporać z rolą w roli. Ale coż to za
problem dla śpiewaków przyzwyczajonych na co dzień do tego, że ich bohaterowie
dosyć często zmieniają tożsamość i udają kogoś innego. Poza tym, sytuacja
usprawiedliwia ponadnormatywną gwałtowność emocji i pogmatwane libretto – wszak
nie mamy do czynienia z prawdziwymi postaciami tylko ich wyobrażeniem. Przy tym
niektóre drobne pomysły, będące konsekwencją ogólnej koncepcji wyjątkowo dobrze
„Trubadurowi” służą. Na przykład Ferrando jako przewodnik opowiadający
zwiedzającym jaka historia wpisana jest w pozornie będące tylko pięknym
eksponatem obrazy. Także Azucenę poznajemy jako temperamentną pilotkę, co,
całkiem nietypowo pozwala śpiewaczce być nieco filuterną – uśmiechnięta Azucena
to prawdziwy rarytas! I tylko Manrico ma dla nas pozostać marzeniem, jako
kochanek dzielny, namiętny i romantyczny – takich przecież już dziś nie ma,
więc nie zobaczymy go we współczesnym stroju … Dostrzegłam w tej produkcji
jeszcze jeden, interesujący szczegół – mocne podkreślenie faktu, że nasi
kochankowie najchętniej pozostali by we władzy Tanatosa, nie zaś Amora.
Rzeczywiście, w tekście wyjątkowo dużo mówi się o tęsknym oczekiwaniu śmierci,
wyprzedzaniu w drodze do nieba, poświęcaniu życia itd. Nie ma sensu opisywać
szczegółów, podejrzewam, że żaden operomaniak tego spektaklu nie przeoczył.
Gdyby jednak tak się zdarzyło, na stronie Medici Tv ma być on dostępny bodajże
do stycznia 2015. Na koniec części poświęconej samej produkcji słów kilka o
czysto wizualnej jej stronie. Eva Dessecker, projektantka kostiumów miała sporo
pracy, której rezultat jest efektowny. Jak dla mnie, troszkę tylko za dużo
czerwieni męczącej wzrok i w takiej ilości neutralizującej znaczenie, jakie
zazwyczaj przypisuje się tej barwie. Rozumiem jednak, że miał zaistnieć
kontrast między namiętną purpurą z marzeń bohaterki a banalnym granatem, który
zmuszona jest nosić w realnym świecie.Dzieląc się z Wami wrażeniami czysto
muzycznymi zacznę od tego, co stanowi dla mnie największy kłopot. A raczej kto
stanowi - oczywiście chodzi o Placido Domingo.Hrabia Luna to partia przeznaczona
dla prawdziwego barytona verdiowskiego, co oznacza, że nawet tenor o
barytonowej barwie nie może jej podołać, ale to wiedziałam wcześniej. Słuchając
kilka dni temu „Trubadura” w radiu byłam skonsternowana i gotowa przysiąc, że
moment w którym maestro powinien definitywnie pożegnać scenę nadszedł. Głos
drży momentami tak mocno, że trudno to
tolerować. Co gorsza czasem oddechu nie wystarcza na wykończenie frazy i urywa
się ona gwałtownie, kiedy powinna jeszcze brzmieć. Ale dziś wrażenie miałam nieco odmienne. Słyszałam
chwilami jak nadal piękną barwę ma ten tenor a zalet interpretacyjnych nawet
czas nie jest w stanie Domingo odebrać. A zagrał on nieco innego Lunę niż to
się zazwyczaj zdarza – to nie był konwencjonalny czarny charakter, tylko człowiek
prawdziwie i namiętnie kochający ostatnią miłością swego życia. Furia i
zazdrość były tak autentyczne, że prawie się przestraszyłam, czułość
bezgraniczna. Mój francuski kolega-bloger (z Le Wanderer blog) napisał z kolei,
że „Il balen” to było jedyne prawdziwe wyznanie miłosne w tym spektaklu. Tak
więc Domingo pozostawił mnie w rozterce. Marie-Nicole Lemieux miała u mnie
pewien kredyt zaufania, przepadam za jej kreacjami barokowymi (ulubiona to
„Orlando furioso” Vivaldiego), cenię barwę, gęstość i ruchliwość głosu,
uwielbiam temperament i poczucie humoru. Ale partia nieco przerasta artystkę,
która nie ma wystarczającej mocy aby ją dobrze zaśpiewać, co owocuje masą
wysilonych, krzykliwych dźwięków, które postaci źle służą. Lemieux jest jednak
wytrawną aktorką, próbuje więc , z pewnym powodzeniem pokryć wokalne niedostatki
aktorstwem. Kiedy się na nią patrzy przestaje się dostrzegać błędy – mamy przed
sobą Azucenę.Wśród ewidentnych aktywów przedstawienia należy wymienić Ferranda
wspaniale śpiewanego przez Riccardo
Zanellato. Niby nikt nie przychodzi na „Trubadura”, żeby posłuchać dobrego
Ferranda, ale miło jest, kiedy spektakl znakomicie się zaczyna. A także wtedy, kiedy artyści
wykonujący role drugoplanowe bez wyjątku są świetni – Diana Haller – Ines, Gerard Schneider – Ruiz, Raimundas Juzuitis – Stary Cygan. Podobnie
sympatycznie czuje się zapewne każdy wielbiciel prawdziwie włoskiego,
tenorowego brzmienia bez barytonowych domieszek słuchając Francesca Meli.
Przyznam, że i ja, chociaż w zasadzie wolę ciemniejsze barwy tę przyjemność
dzielę. Meli ma zalety nie do przeoczenia – jasny, pełen blasku ale metaliczny
w brzmieniu głos, technikę, którą zaaprobowałby chyba (nic pewnego na tym
świecie) surowy pedagog sztuki wokalnej i żarliwość, ciągle jeszcze
młodzieńczą. Ta ostatnia cecha zgadza się w pełni z fizycznością artysty –
chyba jeszcze nie widziałam tak chłopięcego Manrica. Oczywiście, słychać, że
jest to rola dla niego pograniczna, ale Meli pozostaje po właściwej stronie tej
granicy, chociaż jej blisko. W tym momencie przypomina mi się mroczny,
udręczony, „barytonowy” Manrico Jonasa Kaufmanna – i cieszę się że są na scenie
obaj. I nie chcę pomiędzy nimi wybierać. A Leonora ? Z dużą przyjemnością
obserwuję rozwój kariery Netrebko, która porzuciła na razie role belcantowe
(nie wiem, czy bezpowrotnie, podobno planuje Normę) i poświęca się głownie
Verdiemu, a to kompozytor, który na tym etapie służy jej głosowi wspaniale.
Wszyscy wiemy doskonale, jaki to instrument, nawet będąc nienajlepiej
nastawionym do jego posiadaczki trudno mu odmówić bogactwa, urody, pełnego
brzmienia. Kwestia posługiwania się nim jest może bardziej dyskusyjna, ja mam
wrażenie, iż Netrebko i pod tym względem się rozwinęła. Koloratura jest troszkę
mniej precyzyjna (co nie znaczy, że kiepska), ale jak pięknie jej sopran płynie
nie rozlewając się przy tym ani nie rozmazując!
I z jaką biegłością posługuje się Netrebko pełnią skali – jej nie brak
ani swobodnych górnych, ani dolnych dźwięków. I ile odcieni, świadomie i po
mistrzowsku używanych ma ten głos! Stwierdzenie, że ktoś świetnie frazuje to
podobno komplement banalny, jak twierdzi szanowana przeze mnie szczerze p. Dorota
Kozińska ( znana niektórym jako Mus Triton) na łamach Muzyki w Mieście . Cóż,
czasem nie da się być oryginalnym – Netrebko frazuje znakomicie. Najbardziej
sporna, bo najbardziej osobista i zależna od gustów i potrzeb słuchającego jest
interpretacja. Pod tym względem także
Anna Netrebko absolutnie chwyciła mnie za serce. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to ona
była powodem, dla którego warto tego „Trubadura” obejrzeć, ba, warto nawet
podjąć trud podróży i ponieść koszty, by być świadkiem tego wydarzenia. Uważam,
że zasłużyła tą Leonorą na to, by z nikim jej nie porównywać. Może już sama być
punktem odniesienia. Daniele Gatti także wydaje się ostatnio być w doskonałej
formie, poprowadził całość z wielką energią i jednocześnie zachował pełną kontrolę
nad wszystkim. Śpiewacy nie musieli w panice obserwować orkiestronu, symbioza między nim a sceną była słyszalna. Poza tym, cóż za panowanie nad
najmniejszymi detalami, jaka równowaga między elementami lirycznymi a
dramatycznymi (tę w „Trudadurze” szczególnie łatwo zgubić). To chyba najlepszy
pod tym względem „Trubadur” jakiego dotąd słyszałam.
PS.
Debiut salzburski Artura Rucińskiego odbył się 18 sierpnia, podobno z dużym sukcesem - gratuluję! Podkreślano prawdziwie barytonową barwę i tessiturę głosu artysty oraz szczęśliwy fakt, iż Hrabia Luna wyglądał wreszcie na brata Manrica. A oto Leonora na kolanach przed Hrabią Luna.
środa, 13 sierpnia 2014
Orfeusz na zamku Krumlov
Historia
Orfeusza i Eurydyki po raz pierwszy została przez operę opowiedziana już u jej
gatunkowych początków, kiedy to z okazji ślubu
króla Francji Henryka IV z Marią de Medici wystawiono „Euridice” Jacopo
Peri’ego (był on też pierwszym scenicznym Orfeuszem). Potem powracano do niej
wielokrotnie, czemu nie ma się co dziwić, zważywszy na jej mitotwórczą moc i
wielkie możliwości interpretacyjne. Przy tym ograniczano się głównie właśnie do
wątku podstawowego, bo późniejsze losy
trackiego śpiewaka nie były już tak dla twórców wygodne (objawem rozpaczy po
zgonie ukochanej okazało się porzucenie uroków kobiecego ciała dla męskiego).
Także śmierć przez rozszarpanie zadana przez pijane bachantki jakoś do
ofiarnego kochanka nie pasuje. W operowym kanonie na stałe zadomowiły się na
stałe tylko dwie wersje opowieści o Orfeuszu, autorstwa Monteverdiego (w
pierwotnej wersji libretta ten sposób rozstania się z życiem istniał) i Glucka.
Obie są przepiękne i poruszające i
zawsze każda kolejna ich inscenizacja mnie cieszy. Jeśli chodzi o Monteverdiego mam już od kilku
lat „swoją”, dyrygowaną przez Rene Jacobsa, zaś wystawioną przez Barrie
Kosky’ego w Berlinie (2007) ze Stephane Degout’em i Sunhae Im. Na
Glucka, który tak przypadłby mi do serca czekałam długo, ale nie bezskutecznie
– nareszcie jest ! To film nakręcony w Krumlovie, jednym z najbardziej znanych
czeskich zamków, w którym znajduje się Teatr Barokowy (powstał około 1680 roku)
z odnowioną w 2011, oryginalną
maszynerią (podobno najstarszą do dziś działającą) . W jego wnętrzu znajdujemy
się tylko przez część akcji, realizatorzy chcieli bowiem, by sztuka mieszała
się z życiem, a to, co prawdziwe, prywatne stapiało się nierozerwalnie z tym,
co udane, zagrane. Rzecz cała rozpoczyna się w ciszy, w małej komnatce zamkowej,
gdzie aktor przygotowuje się do występu w roli Orfeusza zakładając kostium,
wyjmując z szafy rekwizyty: lirę i wieniec na głowę. Dopiero usłyszawszy
pierwsze dźwięki uwertury kieruje się stronę sceny, gdzie na marach spoczywa
Eurydyka zaś w orkiestronie grają panowie w barokowych strojach i perukach . Ale
nadchodzi moment, w którym Orfeusz schodzi do podziemnego świata – opuszczając
teatr chwyta pochodnię i podąża kamiennymi zamkowymi korytarzami i lochami. Tam
spotyka furie – odpowiednio ucharakteryzowanych tancerzy i chórzystów, ale nie
one są dla niego najboleśniejszym egzaminem. To wspomnienie lub wyobrażenie (nie wiemy czym jest ta straszna
wizja) kłótni z Eurydyką, zakończonej podniesieniem na nią ręki, jej
przypadkowym upadkiem i śmiercią dręczy rozpaczającego małżonka najbardziej.
Powrót kochanków do świata jest dla Orfeusza swoistą drogą krzyżową, jego
umiłowana (duchowo bliźniacza siostra Elsy z Brabantu) wydaje się w swym
błaganiu być skupiona tak bardzo wyłącznie
na sobie, że irytuje widza. Mamy tu pomysł piękny od strony plastycznej –
zmagający się ze sobą kobieta i mężczyzna są fizycznie od siebie oddaleni, ale
ich cienie pozostają w uścisku. A potem, gdy Amor zdejmuje z szyi
zdesperowanego mężczyzny sznur, na którym zamierzał się powiesić i Eurydyka na
dobre wraca do świata żywych znajdziemy się znów w teatrze. Eurydyka tak bardzo zapamiętuje się w swej
euforii, bryluje na scenie wśród nimf i bożków, że nawet nie zauważa iż
Orfeusza przy niej nie ma. Patrzy z oddalenia, coraz smutniejszy, odwraca się i
oddala długim korytarzem by w końcu rozpłynąć w smudze światła u jego krańca. I
nie wiemy, czy to odszedł Orfeusz, czy tylko aktor-śpiewak zakończył swą pracę.
Zanim
przejdę do kwestii czystko muzycznych muszę spróbować zmierzyć się z pewnym
problemem. Chodzi mianowicie o prawo
realizatorów do swobodnego traktowania utworu, to jest o dokonywanie w nim cięć
według własnych potrzeb. Jeśli chodzi o uzupełnianie dzieła obcymi wtrętami
sprawa wydaje się jasna – tego robić się nie powinno. Wszelkie skróty też są
raczej niepożadane i źle widziane. Z drugiej strony w pewnych wypadkach
praktyka wykonawcza utrwaliła się już tak bardzo, że zdziwienie ogarnia nas na
przykład, kiedy w „Weselu Figara” słyszymy arię Marcelliny czy Don Basilia,
których zazwyczaj bywamy pozbawiani i nikt pretensji nie zgłasza. Może chodzi
po prostu o zachowanie umiaru … Piszę o tym, bo w omawianej produkcji obcięto
(nie wiem, kto odpowiada za tę decyzję: reżyser Ondrej Halvelka, dyrygent
Vaclav Luks czy może doradca artystyczny Bejun Mehta) trochę scen baletowych, a
mamy do czynienia z i tak znacznie w tym względzie skromniejszą od późniejszej, francuskiej wersją wiedeńską. Mnie
ten brak specjalnie nie dotyka, ale puryści pewnie będą się krzywić mając po
temu swe powody. W każdym razie, „Orfeusz i Eurydyka” z Krumlova zasługuje na
baczną uwagę także z przyczyn muzycznych. Collegium 1704 gra z werwą i
wyczuciem pod pewną ręką Luksa . Regula Mühlemann dysponuje pięknym głosem, ale
jej Amor, aczkolwiek wielce wdzięczny od strony wokalnej wydał mi się nieco
monotonny. Za to Eurydyka Evy Liebau to
dla mnie odkrycie, nie znałam tej śpiewaczki wcześniej a oczarowała mnie
zarówno kreacją głosową jak aktorską. Wyrównane brzmienie, nienaganna emisja,
pełny, bogaty sopran. O Bejunie Mehcie pisałam już kilkakrotnie – to falsecista
w moich uszach wyjątkowy. Jego głos niekoniecznie uwodzi urodą (chciaż
niektórym bardzo się podoba), nie ma w sobie słodyczy np. Jaroussky’ego. To raczej instrument bardziej metaliczny, w
momentach wielkiego napięcia emocjonalnego nabierający wręcz lekkiej
zgrzytliwości. Nie jestem pewna, czy
można go nazwać stylowo nieskazitelnym – ale kiedy jego bohater jest w
rozpaczy, ja razem z nim wędruję w tę otchłań.
Subskrybuj:
Posty (Atom)