środa, 27 sierpnia 2014

Simon Boccanegra w Rzymie



„Simon Boccanegra” to dziwny utwór, taki „ni pies, ni wydra”. Już nie standardowa opera numerowa, jeszcze nie rzecz rewolucyjna na miarę „Otella”. Premiera (1857) była spektakularną klęską, której Verdi nie zapomniał i nigdy się z nią nie pogodził. Do tego stopnia, że 24 lata po niej, po gruntownym przepracowaniu i sporych zmianach „Simon” powrócił na scenę. Mimo wszystko pozostał dziełem nierespektującym ówczesnych reguł gatunku a i dziś sprawia wrażenie mocno niekonsekwentnego. Fabuła jest pokrętna i żeby naprawdę zorientować się o co chodzi, trzeba by doskonale znać meandry włoskiej historii, bo najważniejszy wątek spiskowo-polityczny na niej się opiera. Postaci amantów są czysto pretekstowe – miłość musi być, muszą zaistnieć jakieś przeciwności, którym trzeba stawić czoła. Sopran i tenor mają co śpiewać, należą do nich jedyne dwa konwencjonalne numery w operze, ale aktorsko sobie nie poszaleją. Role najciekawsze dostały się dwóm barytonom i basowi – to wielka rzadkość. W związku z tym wszystkim decyzja Riccardo Mutiego, aby właśnie „Simonem Boccanegrą” rozpocząć verdiowski sezon jubileuszowy w Teatro dell'Opera di Roma była odważna, kontrowersyjna i nie do końca zrozumiała. Ale ostatecznie od kogo wymagać znajomości dziejów własnego kraju, jeśli nie od mieszkańców stolicy zjednoczonych Włoch? Zaś maestro Muti cieszy się u siebie kolosalnym szacunkiem, ma status wręcz półboski więc jego wybór uszanowano. Czy okazał się trafny, niech sądzą sami Włosi. Po zagranym z wielką werwą hymnie narodowym kurtyna odsłoniła tradycyjną scenografię autorstwa Dante Ferettiego , rozsądną pod każdym względem, ładną, nieprzeładowaną i funkcjonalną. Identycznymi przymiotnikami można by określić reżyserię Adriana Noble – każdy z bohaterów był na swoim miejscu, jego czynności wynikały z libretta, nikt nie musiał śpiewać z twarzą wciśniętą między deski sceny ani wisząc głową w dół. Przyznaję, że byłam z tego zadowolona. Zaufanie autorowi (zwłaszcza, jeśli jest nim Verdi) i wierna realizacja jego założeń bywa dziś zbyt często traktowana jak dziwactwo i pożałowania godny objaw braku kontaktu ze współczesnością. Bo cóż zrobi mityczny „nowy, młody widz” po takim spektaklu? Ano, pójdzie sobie i więcej nie wróci, zdaniem niektórych. Być może. Jeśli tak – trudno, jego strata. Ale może jednak przyjdzie, by się uczyć i powoli dojrzewać do opery, by móc zrozumieć i ocenić po swojemu  produkty regietheatru mając solidną podstawę w tradycyjnych przedstawieniach?  Nie generalizując zaś – produkcja rzymska jest zapewne nie nazbyt inspirująca, ale solidna i porządna. Mnie to w tym wypadku wystarczy. Bo chociaż od jakiegoś czasu mniej surowo traktuję reżyserskie harce i eksperymenty rzecz tak głęboko osadzoną w konkretnych warunkach historycznych wolę oglądać zrobioną po bożemu (właśnie próbowałam zmęczyć współczesną i kampową  „Lucrezię Borgię” z La Monnaie – nie dałam rady, tak okropna była). W tych warunkach śpiewacy mogli skupić się na swojej robocie i w większości na tym skorzystali. Rolę tytułową w ostatnich czasach zmonopolizował Placido Domingo i z jednej strony miło było usłyszeć w niej prawdziwego barytona, z drugiej jednak nieco mi brakowało wrodzonego autorytetu i klasy Placidissima . George Petean to bardzo dobry śpiewak, obdarzony dokładnie takim, dość wysokim barytonem na jaki partię przeznaczył Verdi, zaś fizycznie podobny do … Dominga. Ale rola jest trudna  - trzeba w niej pokazać młodego, energicznego mężczyznę, który świeżo porzucił niechlubne zajęcie pirata i właśnie przeżywa dramat miłosny oraz starego, doświadczonego i zmęczonego przez lata sprawowania władzy dożę, niezapominajacego jednak o uczuciach. Peteanowi trudno coś zarzucić zarówno w materii czysto muzycznej jak interpretacyjnej, może poza brakiem odrobinki tego, co Domingo ma w nadmiarze (i na czym czasem nadmiernie polega) – charyzmy. Dmitri Beloselsky był bardzo efektywnym Fiesco - ładny, dobrze prowadzony bas, doskonałe frazowanie i porządna gra (a łatwo nie było, bo artysta jest od swej postaci o ładnych kilkadziesiąt lat młodszy). Podobał mi się także Quinn Kelsey jako wredny Paolo – głos o pięknej, ciemnej, głębokiej barwie bardzo przypadł mi do gustu. Młodzi kochankowie byli konwencjonalni  - zgodnie z partyturą, ale wyglądali dokładnie tak jak powinni a co ważniejsze oboje popisali się od strony wokalnej. Maria Agresta zaczyna mnie trochę przerażać – mam nadzieję, że nie spotka jej los Cheryl Studer, bo śpiewa za dużo i wszystko co w ręce wpadnie. Jak długo jej sopran zniesie taką eksploatację, nie wiem, ale wiem, że szkoda by było go utracić. Francesco Meli po raz kolejny udowodnił, że Gabriele Adorno nie musi być tenorem dramatycznym, jego popisowa aria (i jedyny w tej operze przebój) wypadła wspaniale. I tylko częste, zalęknione spojrzenia w stronę dyrygenta świadczyły o tym, iż Meli nie czuje się z jakiś względów komfortowo. Chór, który jak to u Verdiego jest jednym z najważniejszych bohaterów wykonał postawione przed nim zadania wokalno-aktorskie nieźle, chociaż w kluczowym pierwszym akcie wkradło się trochę nierówności. Riccardo Muti był energiczny jak zawsze, aczkolwiek momentami tempa wydawały mi się troszkę za szybkie zaś orkiestra (też tylko troszkę) za głośna. Tym, których nie przeraża prostota i tradycyjność tej produkcji polecam ją szczerze – mimo drobnych mankamentów warto ją obejrzeć. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz