sobota, 9 sierpnia 2014

Don Giovanni w salzburskim hotelu

Reżyser zabierający się za „Don Giovanniego” musi sobie odpowiedzieć na jedno, podstawowe pytanie – czy ma to być komedia czy duszny, psychoanalityczny dramat. Kto chciałby podążyć drogą zgodną z autorskim zamysłem (są jeszcze tacy?) powinien raczej skierować się w stronę ucieszną, z niewielką domieszką dramy. Reszta może się w spokoju ducha powołać na autorytet Kierkegaarda i pchnąć bohaterów oraz widzów w mroczniejsze rejony. Ścieżek interpretacyjnych może być bez liku, ale podstawowe drogi są tylko dwie – właśnie takie. Od jakiegoś czasu staram się już nie zarzekać ani nie upierać, że słuszna może być tylko jedna z nich. Po tegorocznym, straszliwie smutnym „Don Giovannim” z ROH, który mi się podobał, z równą radością powitałam więc produkcję salzburską, której reżyser ewidentnie wybrał opcję przeciwną. Zrobił to w sposób ostentacyjny puszczając do publiczności oczka, co, jak słyszałam nie wszystkim przypadło do gustu. Ja bawiłam się zaskakująco dobrze.  Przede wszystkim pomysł umieszczenia akcji w luksusowym hotelu okazał się niezwykle nośny – bo rzeczywiście, jest to miejsce, gdzie bez zmian dekoracji można zgromadzić wszystkich bohaterów nie wchodząc przy tym w spór ze zdrowym rozsądkiem (doskonale wyjaśnia to na przykład ciągłe psucie Giovanniemu szyków przez Elvirę). Poza tym, w hotelu można urządzić wesele, stypę, czy też prywatną imprezkę. A, że w barze rezyduje przy okazji siła nieczysta w postaci klasycznie wyglądającego, rogatego diabełka hojnie lejącego gościom alkohol? Cóż, może zdarza się to częściej, niż nam się wydaje. Sven-Eric Bechtolf opowiedział nam historię uwodziciela wszechczasów wartko, logicznie i z wdziękiem. Zasadnicze wątpliwości dopadły mnie dopiero przy arii „Non mi dir, bell’idol mio”, którą Donna Anna kierowała do zupełnie innego adresata niż powinna. Śpiewała tuląc w objęciach popiersie tatusia, patrzyła mu miłośnie w oczy na koniec zaś  pocałowała w usta. Uczyniło to wprawdzie  dość logiczną obecność diabelskiej asysty towarzyszącej Komandorowi w finale, ale i tak potrzebne  ani smaczne nie było. W tym miejscu przypominiała mi się niegdysiejsza dyskusja na blogu p. Doroty Szwarcman. Wyraziłam tam wątpliwość, czy aby Komandor na pewno, mimo kwestii o niebiańskiej strawie przybywa z góry, czy też może z niższych rejonów  i co ewentualnie takiego uczynił, żeby się tam znaleźć. Upewniono mnie, że właściwa odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna. Miło mi było dziś się przekonać, że jednak nie tylko ja dopuszczam inną możliwość … Za to moment, w którym Giovanni odprowadzony gdzie trzeba przez piekielną świtę powstaje już po sekstecie staje się powoli klasyką. Podobała mi się bardzo sugestia najboleśniejszej kary dla rozpustnika – żegna się on figlarnie ze wszystkimi współbohaterami, ale oni go nie dostrzegają ,czyli - jest duchem. Ergo – nie ma ciała. Może sobie więc do woli biegać za pozornie chętną pokojówką, nic z tego nie będzie. A wszystko to razem skojarzyło mi się z piosenką Kabaretu Starszych Panów (mam taką teorię, że oni napisali piosenki o wszystkim) pt „To było tak” , która kończyła się słowami „lecz, choć tak bym chciał, nie dorówna już obcowaniu ciał - obcowanie dusz”. Ildebrando d’Arcangelo okazał się idealny do takiej, lekkiej i filuternej raczej niż mrocznej wersji postaci Don Giovanniego. Niezły aktorsko, obdarzony naturalnym wdziękiem, sprawny fizycznie, mógłby omamić więszość swych ofiar nie tyle testosteronem, co samym uśmiechem. Głosu jednak do tej partii nie ma – za ciemny, za mało giętki, bez świetnego legato, co zemściło się okrutnie w serenadzie,potem były kłopoty nawet w banalnym „Meta di voi”. Powrót do Leporella i Figaro byłby chyba dla d’Arcangelo zdrowszy. A w tym spektaklu miał u swojego boku współczesnego Leporella numer 1 – Lucę Pisaroniego, który dysponuje wszelkimi zaletami – ładnym, giętkim głosem, urokiem osobistym i talentem interpretacyjnym – ile ja już razy słyszałam i widziałam w jego wykonaniu arię katalogową i za każdym razem brzmiała nieco inaczej. Na Ottavia spuśćmy zasłonę miłosierdzia – był okropny (wokalnie, bo aktorsko dawał radę). Tomasz Konieczny potwierdził w pełni obawy, które miałam przed spektaklem: stworzył znakomitą rolę, ale jego bas-baryton nie ma tej zaświatowej, groźnej głębi, którą Komandor powinien sugerować. Alessio Arduini za to okazał się świetnym Masettem – młody, urodziwy, z pięknym barytonem. W tym sezonie śpiewa także Leporella i samego DG – zobaczymy, może za jakiś czas to będzie następca dla powoli rozstających się z tą rolą Mariusza Kwietnia i Petera Mattei. Panie w tym spektaklu wszystkie zadziwiająco dobrze się sprawdziły. Zdumienie moje dotyczy zwłaszcza Anett Fritsch, której sopran właściwie nie powinien sprostać partii Elviry. Oczywiście, niedostatki były słyszalne, oczywiście, to nie to, co Veronique Gens i chciałoby się nieco pełniejszego brzmienia, ale i tak dała sobie radę będąc przy tym ciekakawą postacią sceniczną (wszystko co o niej piszę nie dotyczy niestety mojej ukochanej arii „Mi tradi”, której nie usłyszałam – burza stanęła na drodze sygnału telewizyjnego zrywając na kilka minut transmisję). Podobne odczucia miałam w wypadku Lenneke Ruiten – też głos za delikatny na Annę, ale – podołała. Jak zwykle jestem głęboko wdzięczna każdej śpiewaczce, która nie pokonuje trudności i pułapek tej roli wrzaskiem, więc Ruiten  także zbudziła tym moją sympatię. Valentina Nafornita za to już bez zastrzeżeń oczarowała mnie swoją Zerliną – ładny głos we właściwym rozmiarze, dobry styl i co za temperament! Swoją zaś drogą desant rumuńskich artystek na światowe sceny operowe każe się poważnie zastanowić – oni tam muszą mieć nie tylko talenty, które rodzą się wszędzie, ale też znakomitych pedagogów. Wystarczy wymienić tylko trochę nazwisk: Elena Mosuc, Ruxandra Donose, Anita Hartig, Leontina Vaduva, Theodora Gheorghiu i wreszcie Diva Angela. Zestaw imponujący, a przecież to nie wszystkie! Na dodatek większość z tych pań to piękne kobiety, co oczywiście dotyczy również Nafornity.

Christoph Eschenbach jest dyrygentem doświadczonym, ale to samo w sobie o niczym nie świadczy i niczego nie gwarantuje. Pod jego batutą Wiener Philharomiker grali jednak jak natchnieni – z werwą, blaskiem, klasą nie gubiąc najmniejszego detalu. W sumie – udany wieczór.

















26 komentarzy:

  1. "Meta di voi" nie jest arią banalną. Wręcz przeciwnie-z trzech arii DG niewątpliwie najtrudniejszą ze względu na różnorodność artykulacji, dynamiki i ogólnie rzecz biorąc "wymagania interpretacyjnie". Serenada większe trudności sprawia głosom niższym- basom i bbarytonom. Liryczne barytony typu Kwietnia czy Mattei mają tu łatwiej. Z kolei tzw. szampańska na ogół lepiej udaje się głosom niższym, o większej zawartości rejestru piersiowego. Oczywiście, nie jest to stuprocentowa reguła- Siepiemu udawało się wszystko. Podobnie w jednym z ostatnich wpisów-uwaga o śpiewakach szkoły amerykańskiej, nadużywających do oporu siły głosu na wielkich scenach. A którzy to? Tucker, Peerce, Stevens, Horne, Sills , Ramey, Hampson, Blake, Osborne, a może Florez? To o czym Pani pisze, to akurat cecha specyficznych uwarunkowań fonacyjnych u śpiewaków koreańskich i to też nie u wszystkich- proszę posłuchać np. Sunhae Im. Może sobie Pani dowolnie cenzurować wpisy, ale proszę się nie dziwić, że tego typu "jedynie słuszne" i całkiem w dodatku nieprawdziwe uogólnienia wzbudzają niechęć. Zalecabym większą ostrożność, choć zdaję sobie sprawę, że w tym wypadku to niemożliwe. "naprawiacz głosów"

    OdpowiedzUsuń
  2. Proszę Pana ! Pan również, jak niektórzy poprzednicy używa argumentów ad personam - co zawsze jest smutne. Naprawdę, nikt Pana przecież nie zmusza do czytania bloga, jeśli styl i osoba autorki Panu nie odpowiada i wzbudza niechęć. Już przedstawiając się ewentualnym czytelnikom uprzedzam przecież, jakiej natury będą na nim wpisy. A także stwierdzam wyraźnie, że są to wyłącznie moje opinie. Mogę się mylić, ale nikogo to nie upoważnia do wymyślania mi. Takie komentarze będą usuwane. To przykre, że nie zauważa Pan, iż bez dwóch ostatnich zdań Pański komentarz byłby merytoryczną polemiką i jako taki zasługiwał na szacunek. Niestety ... Gwoli wyjaśnienia - miałam na myśli raczej amerykańską szkołę wokalną, której produktem są śpiewacy współcześni, też nie wszyscy oczywiście. Rzeczywiście tego nie doprecyzowałam. Juan Diego Florez zaczynał naukę w Limie i tam, zanim przeniósł się do USA uzyskał podstawy - zawsze najważniejsze. W polemikę na temat co jest trudniejsze dla kogo wdawać się nie będę - to zawsze kwestia osobistej oceny.
    Pozdrawiam i żegnam.

    OdpowiedzUsuń
  3. To jednak nie był wielki sukces. Ta produkcja nie przekonała mnie i myślę, że nie tylko mnie. Nie jest zła, ale też nie ma w niej nic takiego, co decyduje, że przedstawienie pamięta się długo ...

    PS. Droga Papageno, bierze Pani udział w dyskusjach u Doroty Szwarcman. Czy nie martwi Pani to, że w odróżnieniu od tamtego bloga,w którym prowadzi się rozmowy kulturalnie, swobodnie, dowcipnie, tak wielu czytelników irytuje się na styl w jakim prowadzi Pani te strony? Chyba to jednak daje do myślenia ...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pani Ewo! Ależ owszem, daje. W żadnym wypadku nie śmiałabym porównywać się do p. Doroty Szwarcman, ale o ile pamiętam, ona też miewa różnych rozmówców i niektórych zmuszona jest blokować. Przykro mi bardzo, że nie spełniam również Pani standardów, a jeszcze bardziej, że nie dostrzega Pani ile osobistych ataków przetrzymałam . Uważa Pani, że to jest w porządku? A przecież żadnemu z moich rozmówców nie imputowałam, że jest taki, owaki lub inny. Czy rzeczywiście nie można rozmawiać merytorycznie, nie zaczepiając kogoś po drugiej stronie?
    Z Pani oceną spektaklu z Salzburga właściwie się zgadzam. To nie był wielki sukces, ale dobrze jest cieszyć się również małymi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Może "Il Travatore" okaże się bardziej interesujący.

    PS. Nie lubię się kłócic, więc nie wchodzę w dyskusję o przetrzymywaniu i standardach :)

    OdpowiedzUsuń
  6. OK.
    Słuchałam wczoraj transmisji radiowej "Trubadura", ale poczekam na video, żeby mieć pełniejszy obraz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Papageno,

      "Trubadur' z Salzburga będzie retransmitowany 15 sierpnia br. o godz. 20. 15 w TV Arte Deutschland. Będzie to odtworzenie spektaklu z godz. 15. TV Arte France też retransmituje, ale nie wiem o której godzinie.
      Jola

      Usuń
    2. Tak, już czekam. Podobnie jak na "Kawalera" i "Fierrabrasa" . Na tego drugiego nawet bardziej, bo znam tylko jedną wersję (z Zurychu, z Kaufmannem"), a to piekna muzyka.

      Usuń
  7. Chciałbym zwrócić uwagę ze jest to blog „odbiorcy”, słuchacza, widza, a nie muzykologa czy nauczyciela śpiewu. Odbiorca nie musi znać się na operze od strony kuchni (wokalnej czy muzykologicznej), ale ma pełne prawo do wyrażania własnego zdania na temat tego, co widział i słyszał. Przecież te opery wystawia się dla odbiorcy i ma to wywołać u niego taką czy inną reakcję. A czy reaguje z większą czy mniejszą pewnością siebie, agresywnie czy flegmatycznie, to kwestia charakteru, temperamentu i paru innych rzeczy. Mnie osobiście czasem drażni nieco protekcjonalny ton Twoich, Papageno, wypowiedzi, ale to też kwestia mojego charakteru i moich preferencji. Generalnie, w moim odczuciu, jest to blog naprawdę świetnie pisany. Śledzę go od dawna (zdecydowanie wolę czytać niż pisać). Pozdrawiam i życzę blogowi długiego istnienia. Adam

    OdpowiedzUsuń
  8. Adamie, dziękuję. Rzeczywiście, taki mam temperament i jestem tego świadoma - dlatego w w częsci "o mnie" uprzedzam, że moje wypowiedzi bywają nazbyt kategoryczne i emocjonalne. Przyznaję się do tego. Ale, to ja - "pokornego cielęcia " ze mnie już nie będzie, nie ten wiek. CIeszę się ze wszystkich odbiorców, którzy mimo to są ze mną, i swoje zastrzeżenia wyrażają tak jak Ty -spokojnie i bez chęci dokuczenia. Dziękuję raz jeszcze Tobie i innym, którzy milczą.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ten blog śledzę od dawna i, zdaje się, że byłem jednym z pierwszych komentatorów. Zawsze mnie zastanawia dlaczego niektórzy Uczestnicy poświęcają sporo czasu i miejsca na sprawy związane z formą i temperamentem wypowiedzi Autorki podczas gdy można byłoby ten czas, jeżeli już, poświęcić na dyskusję ściśle merytoryczną, związaną z operą.
    Nie wiem też czy można tu mówić, że "tak wielu czytelników się irytuje", bo ja, mam wrażenie, że jest to ten sam anonimowy Czytelnik różnie się podpisujący. Ale Ok.
    Przywoływany blog Doroty Szwarcman jest przecież zupełnie inną platformą. Jest oficjalnym blogiem krytyczki muzycznej, firmowanym przez tygodnik, tematyka dotyczy przede wszystkim krajowego życia muzycznego, a wypowiada się wiele osób, które się po prostu znają w tzw. realu. Może więc to sprzyja pewnym standardom i temu, że jednak wielu dyskutantów nie pozwala sobie na personalne ataki.
    No i właśnie, Mili Państwo. Osobiste wycieczki są zawsze bezsensowne, bo blokują dyskusję, nikogo przez to nie zmienicie na swoją modłę i unieważniacie część swojej wypowiedzi, która mogłaby być inspirująca.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja generalnie i w moim odczuciu też mam wrażenie, że używa Pan dość często różnych nicków Panie Robercie, Alfredzie, Calafie, czy jak tam naprawdę Pan się nazywa. Problem nie polega na treści wypowiedzi Autorki , bo ma ona prawo pisać co chce. Problem polega na tym, że Pani Papagena każdą próbę merytorycznego sprostowania traktuje jako niewybredny atak ad personam. Właściwie to można tylko się zgadzać i kadzić, tak jak Pan to zawsze czyni, uważając taki styl za jedynie "merytoryczny". Niestety, wbrew Pana opinii nie jest to "prwatny blog", gdyż umieszczony został w jak najbardziej publicznej i ogólnodostępnej przestrzeni internetu.Trudno się dziwić, że niektórym leży na sercu to, co się publicznie pisze o operze i uważają za swój obowiązek czasem coś sprostować, lub wyrazić z gruntu odmienne zdanie. Pisać "prywatnie" możecie Państwo do siebie e maile. Na koniec mała historyjka. Dawno temu wracałem z wakacji autobusem PKS. Na jednym z przystanków wsiadł kompletnie pijany mężczyzna z żoną. Przeklinał i awanturował się. Gdy małżonka próbowała go uspokoić, jegomość oświadczył: "trzeba być przecież (słowo niecenzuralne) sobą". I to jest przykre, gdy osoba wykształcona i kulturalna, a na dodatek dorosła pisze: " ja się już nie zmienię, a jak się wam nie podoba, to nie czytajcie, albo milczcie". Pomimo wszystko Pana pozdrawiam Zwykły człowiek

    OdpowiedzUsuń
  11. Zwykły Człowieku, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek nosił imię "Alfred". Nie cierpię na rozdwojenie jaźni, jestem, póki co, przy zdrowych zmysłach. Pracuję, płacę podatki i słucham muzyki.
    Nick "Calaf" się pojawił w momencie gdy zacząłem sam prowadzić prywatnego Bloga.
    Myślę, że nie tylko nie rozumie Pan wypowiedzi Autorki, ale i moich. Pan wypowiada pewien zestaw merytorycznych uwag podlegających dyskusji po czym przystępuje Pan na "miłe zakończenie" do wypowiadania uwag ad personam. No, naprawdę, proszę łaskawie przeczytać swoje posty.
    Nie wiem po co ja się zresztą wdaję tutaj w takie rozmowy. Mam nadzieję, że to będzie po raz ostatni.
    Chętnie podyskutowałbym z "Naprawiaczem Głosów" o szkole koreańskiej czy amerykańskiej, ale, wiesz Pan, odchodzi zwyczajnie ochota na rozmowę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z mojej strony na pewno. Widzi Pan, ja nie wypowiadam " pewnego zestawu uwag podlegającego dyskusji", bo są to akurat uwagi wielkich wykonawców roli DG:Allena, Raimondiego, Rameya i paru innych i jako takie dyskusji nie podlegają. Tak więc-pudło, Zarozumiały Młody Człowieku! Rozumiem jednak, że najbezpieczniej tu pisać, o której nadają operę w telewizji.Nikogo nie "zainspirują" odpowiedzi tonem łaskawego majestatu. I bardzo proszę nie przypisywać mi wszystkich krytycznych postów na tym forum, co to to nie! Pana wiedza detektywistyczna jest, podejrzewam, tak samo amatorska, jak wiedza o szkole amerykańskiej czy koreańskiej i wcale nie miałbym ochoty o tym z Panem dyskutować.

      Usuń
    2. Mam 36 lat, gruntowne wyksztalcenie i jakieś osiągnięcia zawodowe już mam, doświadczenie życiowe posiadam, odpowiedzialność za innych nie jest mi obca wręcz jest codziennością. Ale dzięki, fajnie być wciąż "młodym człowiekiem". A w oczach Protekcjonalnego Człowieka, choćby w wirtualu, to jakby komplement. I, proszę wybaczyć, kompletnie mnie nie grzeje pański majestat.

      Usuń
  12. Bardzo mnie cieszą zarówno Pańskie gruntowne wykształcenie, jak i osiągnięcia zwodowe. To miłe, że tylko Pan je posiada. Ja mam jednak (niestety!) coś, czego Pan na razie nie ma- dwa razy więcej lat od Pana. I wcale mnie nie rusza, że traktuje mnie Pan jak idiotę, który nie rozumie Pańskich wypowiedzi. Rozumiem bowiem, że to Pan jest Calafem, który swą mądrością zadziwia świat i każdą zagadkę rozwiąże. Widzi Pan, nie ma sensu rozmawiać z Panem o szkole koreańskiej czy amerykańskiej ( o ile te określenia w ogóle mają sens), gdyż tylko by się Pan namądrzył i naobrażał mnie, a ja już z niejednego rzekomego tenora zrobiłem bas baryton, a z sopranu mezzosopran (lub na odwrót), i dopiero w tej postaci ci młodzi ludzie rozpoczęli właściwe kariery. Nie mam więc powodów do wstydu, a jeśli Pan uważa wieloletnią wiedzę starego dziadka za "protekcjonalność", to bardzo mi przykro. Posłużyłem się zresztą "zeznaniami" wybitnych praktyków, a widzę, że miał Pan ochotę z nimi też "podyskutować". I jeszcze raz apeluję o nieprzypisywanie mi wszelkich krytycznych uwag na tym forum, tak fajnie to naprawdę nie jest. Szkoda, że nie wyświetla się tu ip komputera, bo sprawa byłaby jasna. Nie zauważyłem zresztą, aby ktokolwiek używał wobec Autorki lub Pana jakichś określeń odprzymiotnikowych, lub słów uznawanych powszechnie za obraźliwe. Krytykowanie stylu pisarskiego, czy pokazywanie błędów merytorycznych, to nie są argumenty ad personam! Czyżby tylko Autorka miała prawo oceniać innych bezkompromisowo? Z geriatrycznym pozdrowieniem NG

    OdpowiedzUsuń
  13. Oczywiście osiągnięcia ZAWODOWE, bo zaraz Pan się strasznie obrazi.

    OdpowiedzUsuń
  14. Wie Pan, nie chodziło mi, żeby dyskutować ze sprawami oczywistymi lub dyskutować ze śpiewakami, których Pan przytacza. Dyskusja to przecież po prostu przyjemność konwersacji, w dyskusji strony się też mogą się zgodzić, dojść do wspólnych wniosków. Nic a priori nie zamierzam podważać. Problem w tym, że Pan od razu przyjął optykę Autorytetu, który rozdaje cezurki. Nie mam przesłanek, żeby kwestionować lub uznawać pański autorytet, bo nie wiem kim Pan jest. Tylko możemy się domyślać, że kimś związanym profesjonalnie z wokalistyką. Blog i rozmowa na nim to trochę inna przestrzeń niż klasa akademii gdzie konwencja "pouczania", występowanie z pozycji autorytetu, którego zalecenia się respektuje jest dopuszczalne, a nawet konieczne.
    Bardzo cenię, że jest Pan doświadczonym znawcą śpiewu i szkoda, że uwagi merytoryczne często obracane są w przytyki i chęć zdeprecjonowania rozmówcy.
    Mam nadzieję, że nie będziemy kryć urazy. Pozdrawiam serdecznie i z wyrazami szacunku należnego każdemu Rozmówcy niezależnie od miejsca i tematu.

    OdpowiedzUsuń
  15. Przepraszam, że odgrzewam stary kotlet, ale dopiero teraz odkryłam Pani bloga...
    "Miło mi było dziś się przekonać, że jednak nie tylko ja dopuszczam inną możliwość …"
    DLACZEGO I ZA CO??!

    OdpowiedzUsuń
  16. Czy te wielkie litery świadczą o szoku i niezgodzie? a się przy takiej interpretacji nie upieram, odnotowuję ją tylko jako jedną z tysięcy możliwych interpretacji. Zaś odpowiadając konkretnie na to pytanie - W inscenizacji z San Francisco była mocna sugestia, że DG jest porzuconym synem Komandora. Brzmi idiotycznie, ale zostało tam przeprowadzone logicznie i przekonująco, doskonale też zagrane. A ogólnie nasza wiedza o Komandorze jest bardzo skąpa - właściwie nic o nim jako człowieku nie wiemy. Znamy tylko pozycję społeczną i podejście do pojęcia honoru. To niedużo.

    OdpowiedzUsuń
  17. Tak, świadczą (tak się składa, że pod blogiem pani Szwarcman udzielałam się jako Anna, co chyba wiele tłumaczy). To "miło mi" po prostu zabrzmiało tak, jakby była Pani przekonana o tym, że Komandor powinien znaleźć się w piekle, na które zasłużył bardziej niż Don Giovanni.
    Podejście do pojęcia honoru... a miłość do córki nie? Jego interwencja może świadczyć o jednym i o drugim. A poza tym odwaga - Don Giovanni w końcu bezskutecznie stara się go zastraszyć.
    Z "porzuconych synów" chyba by już logiczniejszy był Masetto, jeśli obydwie role odtwarzałby ten sam śpiewak. Ale po co na siłę robić z Komandora postać moralnie odrażającą? Żeby wybielić Don Giovanniego?

    OdpowiedzUsuń
  18. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  19. Nie, nie o to mi chodziło - chodziło dokładnie o to, co napisałam, czyli o dopuszczenie takiej możliwości. Pamiętam Panią z tamtej dyskusji i pamiętam, że ma Pani do tematu emocjonalny stosunek. W inscenizacji, na którą się powołuję DG nie był ani trochę wybielany, wręcz przeciwnie, był postacią smoliście czarną. Tu opisywałam to szerzej - http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2013/06/postanowiem-byc-otrem-kwiecien-jako-don.html .
    Przy okazji : jedyną deklaracją, jaką mogę przy okazji DG złożyć, to ta, iż lubię, by bohaterem inscenizacji był DG (a nie zawsze tak bywa) bo to jest, mimo muzycznej niecharakterystyczności ciekawa postać. A londyński DG podobał się Pani? Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  20. Wracając jeszcze do tego, co o Komandorze można wywnioskować z tekstu libretta - chyba też ma spore znaczenie, jak sierotki zachowują się po tym, jak go zabrakło - najpierw zwracają się o pomoc do Don Giovanniego, a potem wspierają się na Donnie Elwirze (bo pomysł z maskami ewidentnie wygląda na jej). Czyli widać, że stracili oparcie - w sumie Signore! Ottavia z początku I aktu też można potraktować jako wyraz rozpaczliwej nadziei, że być może jest tylko ranny...
    Przyznam się, że trochę mi przeszło "kolekcjonowanie" Don Giovannich z obawy przed odjechanymi pomysłami reżyserów :(.

    OdpowiedzUsuń
  21. Rozumiem, jeśli się ma tak ustaloną opinię. Ale zawsze jest szansa na jakąś muzyczną ucztę, oczy można zamknąć.
    Co do libretta - jeśli ograniczamy się do tego, jak Da Ponte poprzykrawał tekst Bertatiego to o Komandorze wiemy jednak niewiele. Kiedy zaczynamy dopuszczać to, czego się tylko domyślamy - stajemy w tej samej pozycji co inni. U Bertatiego było o Komandorze znacznie więcej, bo ginął on dopiero w połowie opery.

    OdpowiedzUsuń
  22. U Bertatiego ginie tak samo jak u Da Pontego, przynajmniej jeśli chodzi o operę Gazzanigi:
    http://kareol.es/obras/donjuantenorio/acto1.htm
    W połowie ginie u Carnicera y Battle (piękny dobór nazwisk, swoją drogą), tylko kto tam był librecistą, różne źródła różnie podają...

    OdpowiedzUsuń