piątek, 15 sierpnia 2014

Leonora i jej trubadur w Salzburgu

Żyjemy w takich czasach, że obiegowe powiedzenie „wszystko już było” jest aktualne jak nigdy. Także dlatego, że wszechobecne i wszędobylskie media nie przepuszczą żadnemu wydarzeniu, relacjonują lub transmitują co się da. Nawet w kwestii opery jesteśmy przez nie rozpieszczani w stopniu jeszcze kilka lat temu trudnym do wyobrażenia. Powoduje to uczucie, zwłaszcza, jeśli  obserwuje się tę dziedzinę od jakiegoś czasu, że nic nie jest w stanie nas zaskoczyć, przynajmniej od strony inscenizacyjnej zaś każdy pomysł reżyserski skądś już znamy. Akceptacja tego stanu rzeczy dla jednych jest trudna (tempo życia oraz ilość atakujących nas zewsząd bodźców powoduje, że pożądamy wciąż nowych) dla innych nie („najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy”). Chęć połączenia zaktualizowanej wersji dzieła z z jego odsłoną tradycyjną daje czasem zaskakująco dobre rezultaty. Unika się wówczas zarzutu o hermetyczność i nieumiejętność mówienia współczesnym językiem  a jednocześnie można troszkę ugłaskać purystów. Istnieje tylko zasadnicze niebezpieczeństwo, że nikt nie będzie zadowolony, ale tym razem się udało.  Alvis Hermanis, reżyser i autor scenografii w tej produkcji powtarza z dobrodziejswem inwentarza  pomysł, który 3 lata temu uscenicznił Laurent Pelly realizujący w Paryżu “Giulio Cesare” (chciaż znając życie pewnie i on nie był pierwszy ani oryginalny), lecz robi to w sposób bardziej finezyjny niż poprzednik . Umieszcza mianowicie akcję w muzeum, zaś zaś osią fabuły czyni zatrudnioną w  owej instytucji kulturalnej  dziewczynę ulegającą swej marzycielskiej naturze. Na co dzień zakuta w służbowy mundurek  wyobraża sobie jakby to było być damą z obrazów, które otaczają ją w pracy i co też mogłoby się wydarzyć.  W tych wizjach mają też udział jej, normalnie zupełnie zwyczajni koledzy. Taki punkt wyjściowy daje pewne możliwości, głównie natury plastycznej – można użyć efektownych kostiumów z epoki obok bardziej zgrzebnych współczesnych ubrań. Za to odtwórcy głownych postaci muszą się uporać  z rolą w roli. Ale coż to za problem dla śpiewaków przyzwyczajonych na co dzień do tego, że ich bohaterowie dosyć często zmieniają tożsamość i udają kogoś innego. Poza tym, sytuacja usprawiedliwia ponadnormatywną gwałtowność emocji i pogmatwane libretto – wszak nie mamy do czynienia z prawdziwymi postaciami tylko ich wyobrażeniem. Przy tym niektóre drobne pomysły, będące konsekwencją ogólnej koncepcji wyjątkowo dobrze „Trubadurowi” służą. Na przykład Ferrando jako przewodnik opowiadający zwiedzającym jaka historia wpisana jest w pozornie będące tylko pięknym eksponatem obrazy. Także Azucenę poznajemy jako temperamentną pilotkę, co, całkiem nietypowo pozwala śpiewaczce być nieco filuterną – uśmiechnięta Azucena to prawdziwy rarytas! I tylko Manrico ma dla nas pozostać marzeniem, jako kochanek dzielny, namiętny i romantyczny – takich przecież już dziś nie ma, więc nie zobaczymy go we współczesnym stroju … Dostrzegłam w tej produkcji jeszcze jeden, interesujący szczegół – mocne podkreślenie faktu, że nasi kochankowie najchętniej pozostali by we władzy Tanatosa, nie zaś Amora. Rzeczywiście, w tekście wyjątkowo dużo mówi się o tęsknym oczekiwaniu śmierci, wyprzedzaniu w drodze do nieba, poświęcaniu życia itd. Nie ma sensu opisywać szczegółów, podejrzewam, że żaden operomaniak tego spektaklu nie przeoczył. Gdyby jednak tak się zdarzyło, na stronie Medici Tv ma być on dostępny bodajże do stycznia 2015. Na koniec części poświęconej samej produkcji słów kilka o czysto wizualnej jej stronie. Eva Dessecker, projektantka kostiumów miała sporo pracy, której rezultat jest efektowny. Jak dla mnie, troszkę tylko za dużo czerwieni męczącej wzrok i w takiej ilości neutralizującej znaczenie, jakie zazwyczaj przypisuje się tej barwie. Rozumiem jednak, że miał zaistnieć kontrast między namiętną purpurą z marzeń bohaterki a banalnym granatem, który zmuszona jest nosić w realnym świecie.Dzieląc się z Wami wrażeniami czysto muzycznymi zacznę od tego, co stanowi dla mnie największy kłopot. A raczej kto stanowi - oczywiście chodzi o Placido Domingo.Hrabia Luna to partia przeznaczona dla prawdziwego barytona verdiowskiego, co oznacza, że nawet tenor o barytonowej barwie nie może jej podołać, ale to wiedziałam wcześniej. Słuchając kilka dni temu „Trubadura” w radiu byłam skonsternowana i gotowa przysiąc, że moment w którym maestro powinien definitywnie pożegnać scenę nadszedł. Głos drży momentami tak mocno,  że trudno to tolerować. Co gorsza czasem oddechu nie wystarcza na wykończenie frazy i urywa się ona gwałtownie, kiedy powinna jeszcze brzmieć. Ale dziś  wrażenie miałam nieco odmienne. Słyszałam chwilami jak nadal piękną barwę ma ten tenor a zalet interpretacyjnych nawet czas nie jest w stanie Domingo odebrać. A zagrał on nieco innego Lunę niż to się zazwyczaj zdarza – to nie był konwencjonalny czarny charakter, tylko człowiek prawdziwie i namiętnie kochający ostatnią miłością swego życia. Furia i zazdrość były tak autentyczne, że prawie się przestraszyłam, czułość bezgraniczna. Mój francuski kolega-bloger (z Le Wanderer blog) napisał z kolei, że „Il balen” to było jedyne prawdziwe wyznanie miłosne w tym spektaklu. Tak więc Domingo pozostawił mnie w rozterce. Marie-Nicole Lemieux miała u mnie pewien kredyt zaufania, przepadam za jej kreacjami barokowymi (ulubiona to „Orlando furioso” Vivaldiego), cenię barwę, gęstość i ruchliwość głosu, uwielbiam temperament i poczucie humoru. Ale partia nieco przerasta artystkę, która nie ma wystarczającej mocy aby ją dobrze zaśpiewać, co owocuje masą wysilonych, krzykliwych dźwięków, które postaci źle służą. Lemieux jest jednak wytrawną aktorką, próbuje więc , z pewnym powodzeniem pokryć wokalne niedostatki aktorstwem. Kiedy się na nią patrzy przestaje się dostrzegać błędy – mamy przed sobą Azucenę.Wśród ewidentnych aktywów przedstawienia należy wymienić Ferranda wspaniale śpiewanego przez  Riccardo Zanellato. Niby nikt nie przychodzi na „Trubadura”, żeby posłuchać dobrego Ferranda, ale miło jest, kiedy spektakl znakomicie się zaczyna. A także wtedy, kiedy artyści wykonujący role drugoplanowe bez wyjątku są świetni – Diana Haller – Ines, Gerard Schneider – Ruiz, Raimundas Juzuitis – Stary Cygan. Podobnie sympatycznie czuje się zapewne każdy wielbiciel prawdziwie włoskiego, tenorowego brzmienia bez barytonowych domieszek słuchając Francesca Meli. Przyznam, że i ja, chociaż w zasadzie wolę ciemniejsze barwy tę przyjemność dzielę. Meli ma zalety nie do przeoczenia – jasny, pełen blasku ale metaliczny w brzmieniu głos, technikę, którą zaaprobowałby chyba (nic pewnego na tym świecie) surowy pedagog sztuki wokalnej i żarliwość, ciągle jeszcze młodzieńczą. Ta ostatnia cecha zgadza się w pełni z fizycznością artysty – chyba jeszcze nie widziałam tak chłopięcego Manrica. Oczywiście, słychać, że jest to rola dla niego pograniczna, ale Meli pozostaje po właściwej stronie tej granicy, chociaż jej blisko. W tym momencie przypomina mi się mroczny, udręczony, „barytonowy” Manrico Jonasa Kaufmanna – i cieszę się że są na scenie obaj. I nie chcę pomiędzy nimi wybierać. A Leonora ? Z dużą przyjemnością obserwuję rozwój kariery Netrebko, która porzuciła na razie role belcantowe (nie wiem, czy bezpowrotnie, podobno planuje Normę) i poświęca się głownie Verdiemu, a to kompozytor, który na tym etapie służy jej głosowi wspaniale. Wszyscy wiemy doskonale, jaki to instrument, nawet będąc nienajlepiej nastawionym do jego posiadaczki trudno mu odmówić bogactwa, urody, pełnego brzmienia. Kwestia posługiwania się nim jest może bardziej dyskusyjna, ja mam wrażenie, iż Netrebko i pod tym względem się rozwinęła. Koloratura jest troszkę mniej precyzyjna (co nie znaczy, że kiepska), ale jak pięknie jej sopran płynie nie rozlewając się przy tym ani nie rozmazując!  I z jaką biegłością posługuje się Netrebko pełnią skali – jej nie brak ani swobodnych górnych, ani dolnych dźwięków. I ile odcieni, świadomie i po mistrzowsku używanych ma ten głos! Stwierdzenie, że ktoś świetnie frazuje to podobno komplement banalny, jak twierdzi szanowana przeze mnie szczerze p. Dorota Kozińska ( znana niektórym jako Mus Triton) na łamach Muzyki w Mieście . Cóż, czasem nie da się być oryginalnym – Netrebko frazuje znakomicie. Najbardziej sporna, bo najbardziej osobista i zależna od gustów i potrzeb słuchającego jest interpretacja. Pod tym względem także  Anna Netrebko absolutnie chwyciła mnie za serce.  Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to ona była powodem, dla którego warto tego „Trubadura” obejrzeć, ba, warto nawet podjąć trud podróży i ponieść koszty, by być świadkiem tego wydarzenia. Uważam, że zasłużyła tą Leonorą na to, by z nikim jej nie porównywać. Może już sama być punktem odniesienia. Daniele Gatti także wydaje się ostatnio być w doskonałej formie, poprowadził całość z wielką energią i jednocześnie zachował pełną kontrolę nad wszystkim. Śpiewacy nie musieli w panice obserwować orkiestronu,  symbioza między nim a sceną była słyszalna. Poza tym, cóż za panowanie nad najmniejszymi detalami, jaka równowaga między elementami lirycznymi a dramatycznymi (tę w „Trudadurze” szczególnie łatwo zgubić). To chyba najlepszy pod tym względem „Trubadur” jakiego dotąd słyszałam.

PS. Debiut salzburski Artura Rucińskiego odbył się 18 sierpnia, podobno z dużym sukcesem - gratuluję! Podkreślano prawdziwie barytonową barwę i tessiturę głosu artysty oraz szczęśliwy fakt, iż Hrabia Luna wyglądał wreszcie na brata Manrica. A  oto Leonora na kolanach przed Hrabią Luna.

























3 komentarze:

  1. W ostatnich trzech spektaklach przed salzburską publicznością zadebiutuje Artur Ruciński zastępując Dominga. Nasz baryton poinfował o tym na portalu społecznościowym. Pzdr.Piotr

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście poinformował.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fantastycznie! Szkoda tylko, że chyba żadne radio nie będzie tego transmitować. Bardzo, bardzo się cieszę nareszcie pan Artur zaczyna dorabiać się pozycji, na jaką dawno zasłużył.Co cieszy szczególnie operomaniaczkę tak barytonocentryczną jak ja! Myslę, że dla widowni ta zamiana będzie korzystna.

    OdpowiedzUsuń