czwartek, 21 sierpnia 2014

"Traviata" z Glyndebourne

Festiwal w Glyndebourne narodził się z miłości – do sztuki operowej i do kobiety. Dziś, po Johnie Christie, właścicielu posiadłości i teatru oraz jego muzie i małżonce, sopranistce Audrey Mildmay a potem ich synu George kieruje nim trzecie pokolenie – wnuk Gus. Jak na razie Glyndebourne ma do swych szefów znacznie więcej szczęścia niż np. Bayreuth, też przedsięwzięcie rodzinne. Być może sielsko-anielskie otoczenie, wszystkie te łączki, owieczki i pyzate obłoczki na błękitnym niebie mają kojący wpływ na szefostwo, które nie napina się i nie ma w sobie tak bezwzględnej hucpy i pazerności jak kierujący obecnie Zielonym Wzgórzem potomkowie Wagnera. Brytyjski festiwal miał  od swoich początków nieco inny charakter – nie sprowadzano tam zagranicznych supergwiazd, skupiając się raczej na rodzimych talentach i uzdolnionej młodzieży spoza wyspy (chociaż były wyjątki). Polscy śpiewacy, przynajmniej w ostatnich latach pojawiają się na tej scenie rzadko – prawdziwym bywalcem był nieodżałowany Wojciech Drabowicz ( Hrabia Almaviva, Oniegin, Tomski, Komandor, Escamillo), potem latem 2000 Mariusz Kwiecień zaśpiewał tu bodajże czy nie swego pierwszego Hrabiego i wreszcie w 2007 zagościł Andrzej Dobber jako Banko. Tegoroczna edycja nie obyła się bez naszych, chciaż tylko w rolach comprimario. Przed jej rozpoczęciem, jak to zwykle bywa nikt nie wiedział, która z produkcji stanie się sukcesem, a która polegnie. Po niesmacznej awanturze  z „Kawalerem z różą” z utęsknieniem czekano na nową „Traviatę”, której w Glyndebourne nie było od ćwierć wieku. W ciągu ostatnich 9 miesięcy to już trzecia transmitowana w mediach i nie miałam szczególnej ochoty jej oglądać. Ponieważ jednak 2 poprzednie, z Mediolanu i Paryża nie były ani atrakcyjne od strony teatralnej, ani też śpiewane w sposób pozytywnie zapisujący się w pamięci jednak się zdecydowałam. Na szczęście! Nie przegapiłam czegoś, co kolega z IFL entuzjastycznie ogłosił narodzinami gwiazdy, ja zaś, nieco ostrożniej pojawieniem się naprawdę obiecującego talentu. Zacznę jednak od produkcji, bo ona także warta jest bacznej uwagi – w zasadzie skromna od strony scenograficznej (tylko gra barw na kurtynach wydzielających poszczególne miejsca akcji oraz nieoczekiwanie bogaty żyrandol oraz kilka rekwizytów), ale z pięknymi kostiumami -  momentami Violetta wyglądała, jakby zeszła z obrazu Alfonsa Muchy . Nieskomplikowaną fabułę Tom Cairns opowiedział nam bardzo prosto i bezpośrednio, nie udziwniając niczego, przesuwając za to delikatnie akcenty w pewnych miejscach. Podobało mi się to, jak pokazano bohaterkę w pierwszym akcie – to jeszcze nie dramatyczna heroina, to młoda dziewczyna, która ma oczywistą w tym wieku chęć zabawy. Cień śmierci dopiero zaczyna się nad nią pojawiać, Violetta jeszcze się uśmiecha w sposób naturalny i niewymuszony, jeszcze ma chęć na przekomarzanki z Anniną (bardziej przyjaciółką i opiekunką niż służącą). Dramat rozwinie się właściwie dopiero w akcie drugim. Cairns zwrócił też baczną uwagę na otoczenie swojej bohaterki, która nie jest w chorobie i odchodzeniu samotna  - odwiedza ją Flora, doktor Grenvil towarzyszy jej nie tylko jako lekarz, ale i przyjaciel. Tylko na ostatnią chwilę Violetta zostaje bez towarzystwa  - bo każdy umiera w samotności ? Takie ujęcie odbiera trochę całej historii jej aspekt melodramatyczny, ale główną postać czyni nam (przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie) jeszcze bliższą. I tylko potraktowanie Germonta seniora jako pragmatycznego cwaniaka nie bardzo potrafię zaakceptować, wolę go jako figurę monumentalną i groźną, a jednak zdolną do czułości. Przyznaję, jednak, że ten wizerunek papy Alfreda wynika z całości i jest możliwym wariantem bohatera.  Do koncepcji reżyserskiej idealnie dostosował się dyrygent Mark Elder – może to nie była najefektowniejsza czy najbardziej finezyjna „Traviata” jaką słyszałam, ale wszystko w niej było na swoim miejscu, zaś London Philharmonic Orchestra grała miękko i świetliście.  Pięknie wykonane zostały role drugoplanowe, na brawa zasłużyła szczególnie Magdalena Molendowska (znana doskonale chociażby z warszawskiej „Halki”) jako ciepła (także głosowo) Annina i Graeme Broadbent – Grenvil, ale także Hanna Hipp w roli Flory. Tassis Christoyannis jako Giorgio Germont zaprezentował sę jako śpiewak fachowy, lecz niezbyt ekscytujący, jego baryton nie zachwycił mnie barwą. W niewdzięcznej roli Alfreda amerykański tenor Michael Fabiano dokonał  rzeczy w moich uszach niebywałej, cenniejszej może nawet niż gdyby udało mu się zrealizować perfekcyjne wysokie C w cabaletcie. Mianowicie zabrzmiał  nie tylko żarliwie, ale też absolutnie szczerze, co jest niesłychanie trudne. W Glyndenbourne z nostalgią wspominany  bywa jego Książe Mantui, Alfredo od strony czystko technicznej nie osiągnął tego poziomu – troszkę zabrakło dźwięczności. Ale i tak Fabiano był świetnym Alfredem, chyba obok Charlesa Castronovo najlepszym, jakiego dziś mamy na scenie (oczywiście z tych, których znam). I tak wreszcie dotarłam do Venery Gimadievej, której pojawienie się cieszy mnie szczególnie  - ta młoda kobieta otrzymała od natury wszelkie dary niezbędne do wykreowania znakomitej Violetty. Oczywiście, to jeszcze nie jest kreacja całkowicie dojrzała i spełniona, ale myślę, że z czasem i następnymi występami w tej roli taką się stanie. Na razie mamy śpiewaczkę o pięknym, kryształowo czystym, ciepłym głosie używającą go z pełną świadomością tego, co robi. Przede wszystkim zaś znającą doskonale wartość piano i znakomicie się nim posługującą. Ozdobniki nie są olśniewające, ale bardzo przyzwoite. Poza tym miło posłuchać Violetty, a także na nią popatrzeć (Gimadieva jest  bardzo urodziwą damą o wielkich, pełnych wyrazu oczach), która nie stara się byc divą, ale próbuje z sukcesem przekazać zawarte w partyturze emocje bez efekciarstwa – prosto.
https://www.youtube.com/watch?v=ZRWBwHc9Gjw 
https://www.youtube.com/watch?v=vc1bjGTkKXA 
https://www.youtube.com/watch?v=xcT1Y96gnzI












7 komentarzy:

  1. Do polskich nazwisk na festiwalu w Glyndenbourne chciałbym dodać jeszcze Teresę Żylis Garę, która zaśpiewała Octaviana, u boku Monsy Caballe jako Marszałkowej. Wspominam też o tym, że stosunkowo niedawno ukazało się z tego piękne nagranie płytowe.
    Bardzo mi się podobała ta Violetta - właśnie operowanie kolorami, kształtami i światłem oraz akcentami psychologicznymi w "Traviacie" lubię najbardziej. Odwrotnie proporcjonalnie od włażenia w tkankę Verdiowskiego arcydzieła z brudnymi buciorami "nowego odczytania".
    Venere Gimandiewę bardzo lubię przede wszystkim za, póki co, brak zmanierowania, prostotę i szczerości interpretacji przekazywanej subtelnymi środkami wokalnymi. Pod tym względem przypomina mi w tym spektaklu Patrizię Ciofi z 2004 roku, z "Traviaty" w reż. Roberta Carsena w La Fenice.
    Fabiano bardzo mi się podobał wokalnie, ale jego mimika, aktorstwo - jak z kiczowatego melodramatu sprzed wielu lat. Możliwe, że z widowni odbierało się lepiej, ale te jego "wytrzeszcze" jak z kina niemego wywoływały śmiech i odwracały uwagę o spraw istotniejszych.
    Ale generalnie naprawdę bardzo dobra "Traviata" - także naprawdę świetnie dyrygowana. I faktycznie po spektaklach w Mediolanie i Paryżu - prawdziwa melomańska przyjemność.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ps. W drugim akapicie chodziło mi, oczywiście, o spektakl "Traviaty" a nie o Violettę:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki za przypomnienie p. Żylis-Gary. Nie miałam szczęścia słyszeć jej na żywo, ale sądząc po nagraniach to przepiękny głos i fantastyczna śpiewaczka.
    Pretensjonalność jest dla "Traviaty" zabójcza, tym bardziej cieszy ta produkcja z Glyndenbourne, gdzie ani w reżyserii, ani w wykonawstwie nie ma jej cienia. Zaś Fabiano - tak, zgadzam się, nie jest utalentowany aktorsko ani scenicznie atrakcyjny. Ale - ja mu to mogę wybaczyć, bo nie tylko słyszę jego sprawność wokalną, ale także czuję emocjonalną prawdę, którą bardzo niewielu lepszych od teatralnej strony Alfredów może się pochwalić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Tobą odnośnie Fabiano. Nie chciałbym, żeby ktoś zrozumiał, że ja go nie doceniam. Wręcz przeciwnie: jego śpiew był wzruszający. Rzadko się słyszy tak wrażliwego Alfreda.

      Usuń
  4. Wiążę spore nadzieje z jego Don Carlosem za 2 lata i straszliwie żałuję, że go nie usłyszę i nie zobaczę, bo to będzie w San Francisco. Żal dla mnie tym większy, że Posę zaśpiewa Mariusz Kwiecień. Oni mogą być świetni w duecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co za kapitalna wiadomość! Ale może się doczekamy jakiegoś nagrania wizualnego...A skoro jesteśmy w San Francisco - orientujesz się może jakie są losy tego DVD "Suor Angelica" z Ewą Podleś? Było swego czasu zapowiadane.

      Usuń
  5. Niestety, nic na ten temat nie słyszałam.
    Dosyć rzadko SFO upowszechnia swoje spektakle (albo też nieczęsto docierają do Europy). Ale z drugiej strony jeden z najlepszych "Don Giovannich" Kwietnia został zarejestrowany właśnie tam, więc może ... Czas pokaże. My, operomaniacy musimy być bardzo cierpliwi. Z wielką ciekawością czekam też na płytę MK, która ma zostać nagrana w listopadzie. Ciekawa jestem, czy Joyce DiDonato przyjedzie do Warszawy, żeby wspomóc kolegę w duetach, czy będą nagrywać osobno.

    OdpowiedzUsuń