wtorek, 18 listopada 2014

Christian Gerhaher i „Tannhäuser" w Wiener Staatsoper

Niezwykle rzadko zdarza się tak,  że spektakl jako całość przeciętny muzycznie i niedobry scenicznie zasługuje na ocalenie dzięki jednej, wspaniałej, wymykającej się wszelkim opisom kreacji wokalno-aktorskiej. Tak stało się 2 listopada na deskach Wiener Staatsoper, gdzie grano „Tannhäusera” pod batutą Petera Schneidera i w reżyserii Clausa Gutha. Zacznę od drugiego z panów aby mieć to jak najszybciej z głowy. Guth, znany z uprawiania na scenie domorosłej psychoanalizy pozostał wierny sobie (jaka szkoda, że nie Wagnerowi), ale najwyraźniej skończyły mu się już pomysły i jego przedstawienie wygląda jak ilustracja do krążącego po sieci katalogu najczęściej stosowanych chwytów regietheatru. Co my tu mamy? Ano, prawie wszystko – namolny, tani symbolizm (purpurowe i białe róże, jakże oryginalnie), dublowanie głównych postaci, obecną cały czas czerwoną kurtynę no i oczywiście szpital psychiatryczny. Do tego dochodzi przenicowanie ikonicznych fragmentów dzieła tak, aby były rozpoznawalne wyłącznie po muzyce – żadnych bachanaliów, wejście gości na Wartburg to wtargnięcie tłumu zakapturzonych i zamaskowanych postaci przez który biedna Elżbieta bez powodzenia usiłuje się przebić  (wszystko w kompletnych ciemnościach), zaś chór pielgrzymów to oczywiście nieszczęśni współpacjenci Tannhäusera odziani w koszule nocne i szlafroki. Oburzający brak solidnych akcentów antychrześcijańskich i antyklerykalnych stanowi jedyną niespodziankę  tego arcydzieła reżyserii. Przez większość czasu miałam wrażenie kompletnej pustki i jałowości w głowie Gutha, który przygotował coś tak rażąco banalnego i pozbawionego sensu. Przetrzymanie tego było tym trudniejsze, że dyrekcja muzyczna Petera Schneidera pozostawiała wiele do życzenia Już po pierwszych dźwiękach uwertury można się było zorientować, że dobrze nie będzie. Jej pulsująca konstrukcja jest bardzo specyficzna i powinna być jak najbardziej naturalna i płynna, powinna brzmieć – przepraszam za wytarte porównanie, ale jakoś nie potrafię tego ująć inaczej – jak jedno wielkie serce. Tu zaś mieliśmy do czynienia  z czymś sztucznym, mechanicznym i momentami wręcz hałaśliwym. Fakt, że instrumenty dęte mają w tej partyturze sporą rolę do spełnienia nie oznacza jeszcze, że przede wszystkim je powinniśmy słyszeć, zaś tak się działo konsekwentnie od początku do końca. Schneider nie wspomagał taż należycie śpiewaków przykrywając ich głosy zbyt głośną orkiestrą. Nie wiem, czy muzycy szanują tego dyrygenta, ale mnie to wyglądało na jeden ze słynnych sabotaży stosowanych podobno przez tę orkiestrę – „gramy tak jak on dyryguje”. Śpiewacy  w porządku, chociaż bez rewelacji – z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę. Kwangchul Youn dysponuje pięknym, autorytatywnym gdy trzeba basem, ale chyba nie znajduje się w optymalnej formie, bo przy każdym wzniesieniu  głosu popadał w nieprzyjemne vibrato. Iréne Theorin  ma opinię doskonałej specjalistki od Wagnera i Ryszarda Straussa, ale w tym wypadku moc  i precyzja intonacyjna nie wystarczy, Venus powinna mieć w głosie choć trochę kuszącej zmysłowości. Camilla Nylund zmonopolizowała w ostatnich latach rolę Elżbiety i dzieje się tak nie bez powodu – piękny, okrągły, świetlisty sopran, znakomite legato, solidna góra skali. Mam z nią tylko jeden problem – przy każdym spotkaniu z tą artystką w tej partii mam wrażenie pewnej obojętności i nieobecności (ale może to tylko ja). Bohater tytułowy (zauważyliście, że o nim jednym mówimy po nazwisku, choć przecież imię jest znane i pada w tekście wielokrotnie) został zagrany przez Roberta Deana Smitha z pełnym zaangażowaniem i oddaniem, ale tym razem nie wystarczyło środków. Smith dysponuje po prostu głosem zbyt lirycznym i jasnym  by mógł być wiarygodny wokalnie czy interpretacyjnie jako Tannhäuser. To raczej Lohengrin. W drugim akcie intonacyjne wpadki  (właściwie koguty) były zbyt liczne, aby przejść nad tym do porządku. Szkoda, bo Smith miał też niezłe momenty, ale całościowo wypadł blado. Smutek tym większy, że nie ma w tej chwili na światowych scenach żadnego Tannhäusera godnego tej roli, ostatnim był chyba Spas Wenkoff (Peter Seiffert ratował sytuację przez długi czas, ale dla mnie nigdy nie był naprawdę znakomity, a ponad to jest już starszym panem). Dlatego właśnie tak rozpaczliwie czekam na moment, w którym Jonas Kaufmann, który w monologu rzymskim jest sensacyjny zacznie tę partię śpiewać w całości. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Za to na Wolframa nie musimy już czekać. Jedna z najpiękniej napisanych postaci w literaturze operowej ma dziś kilku znakomitych wykonawców (Stephane Degout, Peter Mattei), ale na wiedeńskiej scenie Christian Gerhaher stworzył kreację absolutną, milową, wyciskającą z oczu prawdziwe łzy. Jego baryton nie ma ani wyjątkowo aksamitnej barwy, ani wielkiego rozmiaru – Gerhaher nie potrafi ani, przede wszystkim, nie chce „zabijać głosem”. On jest wielkim, prawdziwym  artystą i piszę to z całą odpowiedzialnością. A co takiego charakteryzuje? Przede wszystkim, poza nienaganną techniką absolutna prawda i prostota przekazu, wyzbyta całkowicie powierzchownego blasku i skupiona raczej na tym, co w środku. A jak Gerhaher przekazuje najsubtelniejsze emocje, jak różnicuje już nie barwy, ale odcienie, jak frazuje! Nie da się tego opisać tak, aby ominąć górnolotne wyrażenia,  obejrzyjcie to i posłuchajcie sami, wytrzymajcie reżyserię i dyrygowanie a szczególnie w trzecim akcie zrozumiecie dlaczego się ich nie wstydzę. Widownia Wiener Staatsoper, która niejedno już słyszała i widziała powitała Gerhahera ogłuszającym tumultem braw należnych autentycznemu, nie tylko tytularnemu maestro.
Obsada w zalinkowalinym trailerze jest częściowo inna, ale warto obejrzeć żeby zorientować się jaki to spektakl. No i jest króciutki fragment z Gerhaherem.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz