Niezwykle
rzadko zdarza się tak, że spektakl jako
całość przeciętny muzycznie i niedobry scenicznie zasługuje na ocalenie dzięki
jednej, wspaniałej, wymykającej się wszelkim opisom kreacji wokalno-aktorskiej.
Tak stało się 2 listopada na deskach Wiener Staatsoper, gdzie grano „Tannhäusera” pod batutą Petera Schneidera i w reżyserii Clausa
Gutha. Zacznę od drugiego z panów aby mieć to jak najszybciej z głowy. Guth,
znany z uprawiania na scenie domorosłej psychoanalizy pozostał wierny sobie
(jaka szkoda, że nie Wagnerowi), ale najwyraźniej skończyły mu się już pomysły
i jego przedstawienie wygląda jak ilustracja do krążącego po sieci katalogu
najczęściej stosowanych chwytów regietheatru. Co my tu mamy? Ano, prawie
wszystko – namolny, tani symbolizm (purpurowe i białe róże, jakże oryginalnie),
dublowanie głównych postaci, obecną cały czas czerwoną kurtynę no i oczywiście
szpital psychiatryczny. Do tego dochodzi przenicowanie ikonicznych fragmentów
dzieła tak, aby były rozpoznawalne wyłącznie po muzyce – żadnych bachanaliów,
wejście gości na Wartburg to wtargnięcie tłumu zakapturzonych i zamaskowanych
postaci przez który biedna Elżbieta bez powodzenia usiłuje się przebić (wszystko w kompletnych ciemnościach), zaś
chór pielgrzymów to oczywiście nieszczęśni współpacjenci Tannhäusera odziani w
koszule nocne i szlafroki. Oburzający brak solidnych akcentów
antychrześcijańskich i antyklerykalnych stanowi jedyną niespodziankę tego arcydzieła reżyserii. Przez większość
czasu miałam wrażenie kompletnej pustki i jałowości w głowie Gutha, który
przygotował coś tak rażąco banalnego i pozbawionego sensu. Przetrzymanie tego
było tym trudniejsze, że dyrekcja muzyczna Petera Schneidera pozostawiała wiele
do życzenia Już po pierwszych dźwiękach uwertury można się było zorientować, że
dobrze nie będzie. Jej pulsująca konstrukcja jest bardzo specyficzna i powinna
być jak najbardziej naturalna i płynna, powinna brzmieć – przepraszam za
wytarte porównanie, ale jakoś nie potrafię tego ująć inaczej – jak jedno
wielkie serce. Tu zaś mieliśmy do czynienia
z czymś sztucznym, mechanicznym i momentami wręcz hałaśliwym. Fakt, że
instrumenty dęte mają w tej partyturze sporą rolę do spełnienia nie oznacza
jeszcze, że przede wszystkim je powinniśmy słyszeć, zaś tak się działo
konsekwentnie od początku do końca. Schneider nie wspomagał taż należycie
śpiewaków przykrywając ich głosy zbyt głośną orkiestrą. Nie wiem, czy muzycy
szanują tego dyrygenta, ale mnie to wyglądało na jeden ze słynnych sabotaży
stosowanych podobno przez tę orkiestrę – „gramy tak jak on dyryguje”.
Śpiewacy w porządku, chociaż bez
rewelacji – z jednym wyjątkiem, o którym za chwilę. Kwangchul Youn dysponuje pięknym, autorytatywnym gdy trzeba basem, ale
chyba nie znajduje się w optymalnej formie, bo przy każdym wzniesieniu głosu popadał w nieprzyjemne vibrato. Iréne
Theorin ma opinię doskonałej
specjalistki od Wagnera i Ryszarda Straussa, ale w tym wypadku moc i precyzja intonacyjna nie wystarczy, Venus
powinna mieć w głosie choć trochę kuszącej zmysłowości. Camilla Nylund zmonopolizowała
w ostatnich latach rolę Elżbiety i dzieje się tak nie bez powodu – piękny,
okrągły, świetlisty sopran, znakomite legato, solidna góra skali. Mam z nią
tylko jeden problem – przy każdym spotkaniu z tą artystką w tej partii mam
wrażenie pewnej obojętności i nieobecności (ale może to tylko ja). Bohater
tytułowy (zauważyliście, że o nim jednym mówimy po nazwisku, choć przecież imię
jest znane i pada w tekście wielokrotnie) został zagrany przez Roberta Deana
Smitha z pełnym zaangażowaniem i oddaniem, ale tym razem nie wystarczyło
środków. Smith dysponuje po prostu głosem zbyt lirycznym i jasnym by mógł być wiarygodny wokalnie czy
interpretacyjnie jako Tannhäuser. To raczej Lohengrin. W drugim
akcie intonacyjne wpadki (właściwie
koguty) były zbyt liczne, aby przejść nad tym do porządku. Szkoda, bo Smith
miał też niezłe momenty, ale całościowo wypadł blado. Smutek tym większy, że
nie ma w tej chwili na światowych scenach żadnego Tannhäusera godnego tej roli,
ostatnim był chyba Spas Wenkoff (Peter Seiffert ratował sytuację przez długi
czas, ale dla mnie nigdy nie był naprawdę znakomity, a ponad to jest już
starszym panem). Dlatego właśnie tak rozpaczliwie czekam na moment, w którym
Jonas Kaufmann, który w monologu rzymskim jest sensacyjny zacznie tę partię
śpiewać w całości. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Za to na Wolframa nie
musimy już czekać. Jedna z najpiękniej napisanych postaci w literaturze
operowej ma dziś kilku znakomitych wykonawców (Stephane Degout, Peter Mattei),
ale na wiedeńskiej scenie Christian Gerhaher stworzył kreację absolutną,
milową, wyciskającą z oczu prawdziwe łzy. Jego baryton nie ma ani wyjątkowo
aksamitnej barwy, ani wielkiego rozmiaru – Gerhaher nie potrafi ani, przede
wszystkim, nie chce „zabijać głosem”. On jest wielkim, prawdziwym artystą i piszę to z całą odpowiedzialnością.
A co takiego charakteryzuje? Przede wszystkim, poza nienaganną techniką
absolutna prawda i prostota przekazu, wyzbyta całkowicie powierzchownego blasku
i skupiona raczej na tym, co w środku. A jak Gerhaher przekazuje
najsubtelniejsze emocje, jak różnicuje już nie barwy, ale odcienie, jak frazuje!
Nie da się tego opisać tak, aby ominąć górnolotne wyrażenia, obejrzyjcie to i posłuchajcie sami,
wytrzymajcie reżyserię i dyrygowanie a szczególnie w trzecim akcie zrozumiecie
dlaczego się ich nie wstydzę. Widownia Wiener Staatsoper, która niejedno już
słyszała i widziała powitała Gerhahera ogłuszającym tumultem braw należnych autentycznemu,
nie tylko tytularnemu maestro.
Obsada w zalinkowalinym trailerze jest częściowo inna, ale warto obejrzeć żeby zorientować się jaki to spektakl. No i jest króciutki fragment z Gerhaherem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz