wtorek, 4 listopada 2014

Powrót Dominga - "I Due Foscari" w ROH

Opera „I Due Foscari” (polski tytuł ”Dwaj Foskariusze” brzmi kulawo ze względu na niepotrzebne tłumaczenie nazwisk), owoc czasów przez samego Verdiego zwanych latami galer cierpi na niedostatki widoczne jak na dłoni od pierwszego z nią zetknięcia. Winne jest przede wszystkim libretto Francesco Marii Piavego, któremu nic nie pomógł oryginał literacki pióra samego Byrona. Mianowicie „…nudno. Nic się nie dzieje”, jak w polskim filmie. Przez niespełna dwie godziny pozbawieni jesteśmy niemal zupełnie akcji, bo obserwujemy tylko skutki tego co już się dokonało w bliskiej lub dalszej przeszłości. Na dodatek nie dostajemy nawet tego, co nauczony być może tym doświadczeniem Verdi zrobił w „Trubadurze” czyli arii wprowadzającej nas w całą historię. Pozostaje zaufać streszczeniu w programie lub książce. Drugi problem stanowi ponury nastrój całego dzieła, który ani na jotę nie zmienia się nawet na krótki moment, razem z trójką protagonistów pogrążeni jesteśmy w permanentnym nieszczęściu, którego końcem może być tylko tragedia. Czarny charakter, dramatu praprzyczyna zaś bardzo niewiele ma do zaśpiewania i powodów uporczywego dążenia do zagłady rodu Foscarich nam nie wyjaśni – jest i knuje, tyle musi widzowi wystarczyć. Z tym wszystkim musi sobie poradzić realizator scenicznej wersji opery. Thaddeus Strassberger, autor produkcji importowanej przez ROH z Los Angeles a powstałej dla szefa tamtejszego teatru, Placida Domingo nie podołał, ale trudno mieć o to do niego pretensję - tak heroicznemu zadaniu nie sprostał by nikt. Szkoda jednak, że uległ powszechnej u współczesnych reżyserów obsesji antyreligijnej i umieścił w spektaklu sceny nie tylko niepotrzebne, ale też trywialnie banalne, jak na przykład zmuszanie Jacopo do przyjęcia komunii i jego związane z tym świętokradztwo. Nie muszę dodawać, że w libretcie nie ma o tym mowy. Poza tym razi ostentacyjny brutalizm niektórych obrazów, zwłaszcza w akcie drugim, więziennym, kiedy zmuszeni jesteśmy obserwować tortury, jakim poddawani są towarzysze niewoli Jacopo. Aby rzecz całą zamknąć mocnym akcentem Strassberger wymyślił sobie jeszcze szaleństwo, któremu ulega Lucrezia i próbuje utopić swego najstarszego syna. Czy skutecznie – tego się już na szczęście nie dowiemy. Od strony plastycznej przedstawienie może budzić tyleż zachwytu (pięknie pokazano, w odcieniach sepii arię doży i jego duet z synową) co wątpliwości. Zwłaszcza ilość przebieranek pogrążonej w rozpaczy małżonki jest zastanawiająca. Ale na szczęście pozostaje muzyka, a ta, nawet jeśli jak na Verdiego nie najwyższego sortu może słuchaczowi dostarczyć mnóstwo radości (pod warunkiem, że nie oczekuje on arcydzieła na miarę „Otella” czy „Falstaffa”). Dla kogoś, kto nie miał okazji zetknąć się z „I Due Foscari” przedtem pewnym zaskoczeniem mogą być związane z głównymi postaciami lejtmotywy, które  Verdi zastosował już na tak wczesnym etapie swojej kompozytorskiej drogi. Z niebywałym znawstwem i entuzjazmem opowiada o tym Antonio Pappano.https://www.youtube.com/watch?v=5XM4P4dD71M Poza tym, jakby nie patrzeć dla trojga bohaterów mistrz napisał bogate i piękne, nawet jeśli nadmiernie jednorodne w nastroju role. Zwłaszcza tenor, często po macoszemu traktowany przez Verdiego nie powinien się skarżyć. Dla mnie spektakl ROH był od strony muzyczno-wykonawczej dużą radością, przede wszystkim ze względu na konstatację, iż doniesienia o wokalnej śmierci Placida Domingo okazały się jednak nieuprawnione. Oczywiście po katastrofie w partii hrabiego Luny trudno było się nie bać , ale tym razem stary lew zaryczał znowu. Nie stworzył kreacji nieskazitelnej i można mu wytknąć błędy, ale dla nas, wielbicieli zmartwionych, że to koniec i więcej już tego głosu w pełni jego mocy i urody słuchać nie będziemy było to doświadczenie krzepiące. Chwilami, czasem długimi tenor (zdecydowanie) Dominga brzmiał prawie jak 20 lat temu, z niespodziewaną mocą i urodą, nie było głośnego, spazmatycznego oddychania, za to umiejętność czułego dopieszczania  długiej frazy pozostała na miejscu. Zasadnicza różnica z fatalnym „Trubadurem” polega jednak na właściwej dla artysty roli (w sensie interpretacyjnym). Domingo nigdy nie miał przekonania do czarnych charakterów i nie potrafił ich bronić. Z tego właśnie powodu w latach siedemdziesiątych odmówił Karajanowi występów jako Don Giovanni, za co potem cesarz mścił się na nim przez niewiarygodnie długi czas. Gdy jednak postać odpowiada Placidissimo, gdy ma on do niej serce i przekonanie mało kto, a dziś raczej nikt  (może ewentualnie Kaufmann) potrafi mu dorównać. W takich warunkach włącza się legendarna charyzma Dominga i nie można od niego oczu oderwać, taki jest prawdziwy, tak  potrafi wzruszyć i pociągnąć za sobą całą widownię. Jak bardzo trzeba kochać to, co się robi, aby po ponad 60-ciu latach uprawiania swego zawodu osiągać czasami taki poziom szczerości i wywołać u publiczności takie emocje … Tylko pozazdrościć! Jako złamany nieszczęściem ojciec znalazł Domingo idealnego partnera w osobie Francesca Meli, dla którego także partia Jacopo jest właściwsza niż Manrico. Według mnie w takim repertuarze Meli jest dziś najlepszy na świecie (oczywiście mam świadomość, że nie wszyscy się ze mną zgodzą). Lubię ten dźwięczny, ciepły głos , odpowiada mi jego włoska barwa (bardzo na światowych scenach potrzebna) ale przede wszystkim ważne jest to, jak Meli śpiewa – szeroko, otwarcie, miękko, z pełną świadomością każdego dźwięku i frazy. A także własnych ograniczeń, co powoduje, że nie krzyczy i nie nadwyręża głosu.To cieszy, bo zadaje kłam tezie o powszechnym kryzysie wokalnym, przynajmniej w tej kategorii głosowej (tenorów cięższego kalibru rzeczywiście brak). Natomiast Maria Agresta trochę mnie przeraża, bo od pewnego czasu zaczynam mieć nieodparte wrażenie, iż ta bardzo dobra i utalentowana śpiewaczka podąża wprost ku samozagładzie. Jak na osobę krótko będącą na scenie repertuar wykonuje olbrzymi, dzieje się u niej za dużo i za szybko. Szkoda byłoby nadwyrężyć głos tak wcześnie, a ku temu prowadzi tego rodzaju postępowanie. Mam nadzieję, że kraczę i moje czarnowidztwo nie ma racji bytu, bo Agresta jest bardzo wartościową sopranistką, zwłaszcza w we wczesno-średnim Verdim. Jej czysto techniczne umiejętności mogą zaimponować, brak mi w niej tylko czegoś własnego, osobistego, tylko jej właściwego. Antonio Pappano nie bez powodu cieszy się opinią najlepszego specjalisty od Verdiego i u niego także, jak u Dominga absolutna i wszechogarniająca miłość do tej muzyki, ale także do muzyków i śpiewaków jest oczywista i słyszalna. Jak na średniej jakości operę i taką sobie produkcję  jej wykonawcy dostarczyli mi mnóstwo nieoczekiwanej przyjemności!













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz