Opera „I
Due Foscari” (polski tytuł ”Dwaj Foskariusze” brzmi kulawo ze względu na
niepotrzebne tłumaczenie nazwisk), owoc czasów przez samego Verdiego zwanych
latami galer cierpi na niedostatki widoczne jak na dłoni od pierwszego z nią
zetknięcia. Winne jest przede wszystkim libretto Francesco Marii Piavego,
któremu nic nie pomógł oryginał literacki pióra samego Byrona. Mianowicie
„…nudno. Nic się nie dzieje”, jak w polskim filmie. Przez niespełna dwie
godziny pozbawieni jesteśmy niemal zupełnie akcji, bo obserwujemy tylko skutki
tego co już się dokonało w bliskiej lub dalszej przeszłości. Na dodatek nie
dostajemy nawet tego, co nauczony być może tym doświadczeniem Verdi zrobił w
„Trubadurze” czyli arii wprowadzającej nas w całą historię. Pozostaje zaufać streszczeniu
w programie lub książce. Drugi problem stanowi ponury nastrój całego dzieła,
który ani na jotę nie zmienia się nawet na krótki moment, razem z trójką
protagonistów pogrążeni jesteśmy w permanentnym nieszczęściu, którego końcem
może być tylko tragedia. Czarny charakter, dramatu praprzyczyna zaś bardzo
niewiele ma do zaśpiewania i powodów uporczywego dążenia do zagłady rodu
Foscarich nam nie wyjaśni – jest i knuje, tyle musi widzowi wystarczyć. Z tym
wszystkim musi sobie poradzić realizator scenicznej wersji opery. Thaddeus
Strassberger, autor produkcji importowanej przez ROH z Los Angeles a powstałej
dla szefa tamtejszego teatru, Placida Domingo nie podołał, ale trudno mieć o to
do niego pretensję - tak heroicznemu zadaniu nie sprostał by nikt. Szkoda
jednak, że uległ powszechnej u współczesnych reżyserów obsesji antyreligijnej i
umieścił w spektaklu sceny nie tylko niepotrzebne, ale też trywialnie banalne,
jak na przykład zmuszanie Jacopo do przyjęcia komunii i jego związane z tym
świętokradztwo. Nie muszę dodawać, że w libretcie nie ma o tym mowy. Poza tym
razi ostentacyjny brutalizm niektórych obrazów, zwłaszcza w akcie drugim,
więziennym, kiedy zmuszeni jesteśmy obserwować tortury, jakim poddawani są
towarzysze niewoli Jacopo. Aby rzecz całą zamknąć mocnym akcentem Strassberger
wymyślił sobie jeszcze szaleństwo, któremu ulega Lucrezia i próbuje utopić
swego najstarszego syna. Czy skutecznie – tego się już na szczęście nie
dowiemy. Od strony plastycznej przedstawienie może budzić tyleż zachwytu (pięknie
pokazano, w odcieniach sepii arię doży i jego duet z synową) co wątpliwości.
Zwłaszcza ilość przebieranek pogrążonej w rozpaczy małżonki jest
zastanawiająca. Ale na szczęście pozostaje muzyka, a ta, nawet jeśli jak na
Verdiego nie najwyższego sortu może słuchaczowi dostarczyć mnóstwo radości (pod
warunkiem, że nie oczekuje on arcydzieła na miarę „Otella” czy „Falstaffa”).
Dla kogoś, kto nie miał okazji zetknąć się z „I Due Foscari” przedtem pewnym
zaskoczeniem mogą być związane z głównymi postaciami lejtmotywy, które Verdi zastosował już na tak wczesnym etapie
swojej kompozytorskiej drogi. Z niebywałym znawstwem i entuzjazmem opowiada o
tym Antonio Pappano.https://www.youtube.com/watch?v=5XM4P4dD71M Poza tym, jakby nie patrzeć dla trojga bohaterów mistrz
napisał bogate i piękne, nawet jeśli nadmiernie jednorodne w nastroju role.
Zwłaszcza tenor, często po macoszemu traktowany przez Verdiego nie powinien się
skarżyć. Dla mnie spektakl ROH był od strony muzyczno-wykonawczej dużą
radością, przede wszystkim ze względu na konstatację, iż doniesienia o wokalnej
śmierci Placida Domingo okazały się jednak nieuprawnione. Oczywiście po
katastrofie w partii hrabiego Luny trudno było się nie bać , ale tym razem
stary lew zaryczał znowu. Nie stworzył kreacji nieskazitelnej i można mu
wytknąć błędy, ale dla nas, wielbicieli zmartwionych, że to koniec i więcej już
tego głosu w pełni jego mocy i urody słuchać nie będziemy było to doświadczenie
krzepiące. Chwilami, czasem długimi tenor (zdecydowanie) Dominga brzmiał prawie
jak 20 lat temu, z niespodziewaną mocą i urodą, nie było głośnego,
spazmatycznego oddychania, za to umiejętność czułego dopieszczania długiej frazy pozostała na miejscu.
Zasadnicza różnica z fatalnym „Trubadurem” polega jednak na właściwej dla
artysty roli (w sensie interpretacyjnym). Domingo nigdy nie miał przekonania do
czarnych charakterów i nie potrafił ich bronić. Z tego właśnie powodu w latach
siedemdziesiątych odmówił Karajanowi występów jako Don Giovanni, za co potem
cesarz mścił się na nim przez niewiarygodnie długi czas. Gdy jednak postać
odpowiada Placidissimo, gdy ma on do niej serce i przekonanie mało kto, a dziś
raczej nikt (może ewentualnie Kaufmann)
potrafi mu dorównać. W takich warunkach włącza się legendarna charyzma Dominga
i nie można od niego oczu oderwać, taki jest prawdziwy, tak potrafi wzruszyć i pociągnąć za sobą całą
widownię. Jak bardzo trzeba kochać to, co się robi, aby po ponad 60-ciu latach
uprawiania swego zawodu osiągać czasami taki poziom szczerości i wywołać u
publiczności takie emocje … Tylko pozazdrościć! Jako złamany nieszczęściem
ojciec znalazł Domingo idealnego partnera w osobie Francesca Meli, dla którego
także partia Jacopo jest właściwsza niż Manrico. Według mnie w takim
repertuarze Meli jest dziś najlepszy na świecie (oczywiście mam świadomość, że
nie wszyscy się ze mną zgodzą). Lubię ten dźwięczny, ciepły głos , odpowiada mi
jego włoska barwa (bardzo na światowych scenach potrzebna) ale przede wszystkim
ważne jest to, jak Meli śpiewa – szeroko, otwarcie, miękko, z pełną
świadomością każdego dźwięku i frazy. A także własnych ograniczeń, co powoduje,
że nie krzyczy i nie nadwyręża głosu.To cieszy, bo zadaje kłam tezie o
powszechnym kryzysie wokalnym, przynajmniej w tej kategorii głosowej (tenorów
cięższego kalibru rzeczywiście brak). Natomiast Maria Agresta trochę mnie
przeraża, bo od pewnego czasu zaczynam mieć nieodparte wrażenie, iż ta bardzo
dobra i utalentowana śpiewaczka podąża wprost ku samozagładzie. Jak na osobę
krótko będącą na scenie repertuar wykonuje olbrzymi, dzieje się u niej za dużo
i za szybko. Szkoda byłoby nadwyrężyć głos tak wcześnie, a ku temu prowadzi
tego rodzaju postępowanie. Mam nadzieję, że kraczę i moje czarnowidztwo nie ma
racji bytu, bo Agresta jest bardzo wartościową sopranistką, zwłaszcza w we
wczesno-średnim Verdim. Jej czysto techniczne umiejętności mogą zaimponować,
brak mi w niej tylko czegoś własnego, osobistego, tylko jej właściwego. Antonio
Pappano nie bez powodu cieszy się opinią najlepszego specjalisty od Verdiego i
u niego także, jak u Dominga absolutna i wszechogarniająca miłość do tej
muzyki, ale także do muzyków i śpiewaków jest oczywista i słyszalna. Jak na
średniej jakości operę i taką sobie produkcję
jej wykonawcy dostarczyli mi mnóstwo nieoczekiwanej przyjemności!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz