Kiedy
ktoś mnie pyta o ulubioną operę Mozarta odpowiedź jest, obawiam się,
standardowa – „Don Giovanni”. Poza tym oczywiście dwa pozostałe dzieła duetu
Mozart – Da Ponte oraz „Idomeneo”. Przy ostatnim pojawia się już zazwyczaj małe
zdziwienie – a czemuż to nie „Uprowadzenie z seraju”? Ano, dlatego, że słynna
diagnoza cesarza Józefa II „za dużo nut, panie Mozart” wydaje mi się w tym
wypadku zaskakująco trafna i mimo wielu muzycznych uroków opera ta nigdy nie
zdobyła mojego serca. Natomiast „Idomeneo” owszem i to pomimo oczywistych niedostatków libretta.
Nie trzeba zaglądać do mądrych ksiąg, żeby je wypunktować, zaś najważniejszy
błąd logiczny jest na tyle poważny, iż
rzuca się w oczy natychmiast – to ów zafrasowany tata, który chcąc uchronić
syna przed wściekłością Neptuna wysyła potomka … na morską wyprawę. Absurd ów wziął się z gmerania przy
oryginalnym tekście Antoine Dancheta, w którym król i jego następca byli rywalami
do uczuć Ilii, tym samym gest władcy zyskiwał uzasadnienie, choć nie
usprawiedliwienie. Ksiądz Giambatista Varesco, który rzecz adaptował chciał
jednak uczynić monarchę postacią pozytywną, zaś taka nie mogła narażać potomka
na pewną śmierć z powodu zwykłej żądzy. Druga niezręczność to lieto fine ,
którego oczywiście w pierwowzorze nie było. Gdyby jednak przymknąć oczy na te
problematyczne rozwiązania zostaje historia całkiem interesująca, nie tylko
osadzona w czasach antycznych, ale także wykazująca pewne pokrewieństwo z
antyczną tragedią ( zwłaszcza w zakresie skazania nieszczęsnych bohaterów na
bycie igraszką w rękach bogów – czytaj nieubłaganego przeznaczenia). Partytura
zaś jest cudowna piękna i pozbawiona wszelkich dłużyzn. Pewnie dlatego
„Idomeneo” pozostaje moją muzyczną miłością od pierwszego usłyszenia. Każde jego nowe nagranie, a przede wszystkim
każdy nowy spektakl to dla mnie atrakcja i rzecz nie do przeoczenia. Jeśli więc
płyta z zapisem zeszłorocznego spektaklu
Theater Am der Wien odleżała się u mnie trochę, to z powodu daleko posuniętej
nieufności nie tyle do samego reżysera co do tej konkretnej inscenizacji.
Miałam rację i jej nie miałam – o ile produkcja jest z tych kontrowersyjnych, o
tyle od strony czystko muzycznej to rozkosz niebywała. Koncepcję sceniczną
Damiano Michieletto nietrudno odczytać i zrozumieć, ale akceptacja jej napotyka
na mój wewnętrzny opór. Oczywiście, „Idomeneo” nie musi być pokazywany łagodnie
i abstrakcyjnie, bądź wręcz salonowo, jak to się często robi. Czy jednak
przypomnienie, że w fabule zawarte mamy straszliwe ludzkie dramaty wymaga
nagromadzenia tylu efekciarskich tricków rodem z filmowego horroru? Ta metoda,
konsekwentnie stosowana przez reżysera od pierwszych sekund do ostatnich po
pewnym czasie zaczyna się stawać okrutnie (dosłownie) męcząca. Cóż my tu bowiem
dostajemy? Ciężarną Ilię, Trojan niedwuznacznie przypominających czasy
Holocaustu, pole bitwy usypane z ziemi i zasłane butami poległych, postaci, z
których krew wręcz się leje. Nie dziwię się, że Michieletto chciał podkreślić
iż Elletra nie jest pierwszą lepszą kobietą noszącą to imię, ale TĄ Elektrą,
reprezentantką straszliwego rodu Atrydów przybyłą na Kretę po potwornych
przeżyciach w Mykenach. Tylko czy trzeba jej fundować naturalistyczną scenę
szaleństwa (nieszczęsna ściąga z siebie
szatki i perukę obnażając prawie łysą czaszkę z kosmykami rzadkich włosów i
smarując się obficie błotem) zakończona śmiercią? I nic tu nie zmienia fakt, że
zostało to fenomenalnie wykonane przez Marlis Petersen i stanowiło rzadko w
operze oglądane aktorskie tour de force. W finale zaś na scenie umiera Idomeneo natychmiastowo
przysypywany ziemią a Ilia w tym samym
momencie odbywa poród wykorzystując Arbace jako dodatkowego akuszera, bo
Idamante, który też stara się jak może troszkę jest rozkojarzony po
własnoręcznym pogrzebaniu rodzica. Zwłokami Elletry nikt się nie interesuje …
Szkoda, że Michieletto zafundował nam tego typu jazdę po bandzie, bo sam pomysł
zbliżenia tej opery do prawdziwej tragedii antycznej mógł się obronić, gdyby
został nieco finezyjniej zrealizowany. Na
szczęście jednak muzyczna strona przedstawienia z powodzeniem mogła każdemu
wynagrodzić wizualne rozbuchanie. Rene Jacobs wydobył z partytury dokładnie to,
czego z libretta nie potrafił uznający jedynie najwyższe nuty emocji reżyser –
nie tylko barwy, ale też odcienie, nie tylko dramatyzm ale też lirykę.
Freiburger Barockorchester okazała się zaś doskonałym instrumentem pod jego
ręką. Równie entuzjastyczne słowa należą się Arnold Schoenberg Chor i wszystkim
właściwie śpiewakom. W roli tytułowej Richard Croft prześlizgiwał się wprawdzie
nieco po koloraturowych pasażach „Fuor del mar”, ale są one po prostu zabójcze,
zaś tenor wykazał się rzadko spotykaną klasą, elegancją i szczerością przekazu.
Wspominana już Marlis Petersen, poza aktorstwem scenicznym zafundowała nam
fenomenalną interpretację wokalną – każdy dźwięk na miejscu, a ile mrożącej
krew w żyłach furii w głosie! Gaëlle
Arquez była świetnym Idamantem – dość jasny, zaokrąglony, miękki mezzosopran
jest do Mozarta stworzony, a przy tym była odpowiednio czuła i chłopięca (komuś
z recenzentów przypominała nawet idealnego mężczyznę z mangi). Sophie
Karthäuser z woli reżysera musiała stać się Ilią mniej słodką i rozczulającą
niż zwykle bywa i miała odrobinkę kłopotów z górnymi dźwiękami, ale i tak
pozostawiła bardzo dobre wrażenie. Ostatnie komplementy należą się Julianowi
Behrowi za jego świetnie zaśpiewanego i wzruszająco zagranego Arbace. Behr
pewnie za chwilę będzie (lub też już jest) doskonałym Fernandem, Taminem czy
Ottaviem. Jeśli tylko są Państwo w stanie zaakceptować drastyczne obrazy przed
oczami, serdecznie tego „Idomemea” polecam. Muzycznie jest on lepszy nawet od obsadzonego
samymi gwiazdami spektaklu z Salzburga, który przecież był świetny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz