poniedziałek, 1 grudnia 2014

"Ernani" w jaskini hazardu

Z czym kojarzy się Wam Monaco? Najoczywistsza asocjacja to milionerzy i hazard, może jeszcze najurodziwsza i najstarsza bez przerwy panująca dynastia w Europie. A jednak to niemal najmniejsze (większe tylko od Watykanu) państwo świata liczące sobie zaledwie 30500 mieszkańców jest prężnym ośrodkiem kulturalnym, co zawdzięcza w dużej części  księżniczce Caroline. To ona z żelazną konsekwencją wspiera swoimi znajomościami (przyjaźni się z Placidem Domingo i Ruggero Raimondim) , patronatem i finansami sztuki plastyczne, muzykę i literaturę. „Les Ballets de Monte Carlo” powołała od zera prawie 30 lat temu i dziś jest to jeden z najbardziej znanych zespołów tanecznych na kontynencie. Ale  - Monte Carlo ma także operę, o której niezbyt często słychać w  mediach. Trudno właściwie powiedzieć dlaczego, bo śpiewają tam znani i poważani artyści. W każdym razie, na spektakl z tamtejszego teatru natknęłam się po raz pierwszy. Podczas oglądania zaskoczyła mnie reakcja tamtejszej publiczności, a właściwie jej brak – żadnych owacji po konkretnych numerach, brawa dozwolone po zakończeniu aktu. Odbierano  przedstawienie w takim skupieniu, jakby to był „Parsifal” w Bayreuth. A dawano „Ernaniego”. Wczesne dzieło Verdiego ma swoje słabości, ale dramaturgiczna zwartość  i niepowstrzymana inwencja melodyczna maestra czynią je wartym upolowania na scenie (jeśli zostało dobrze wykonane). Nie jest to łatwe zadanie z dwóch względów – wystawia się tę operę niezbyt często, a jeszcze rzadziej dobrze. W lutym 2012 transmitowano ją z Met, ale spektakl pozostawił mieszane uczucia. Najlepiej wspominam sędziwą (1982) produkcję z La Scali – nie była może szczególnie inspirująca od strony teatralnej, ale za to świetnie śpiewana (Domingo, Freni, Bruson, Ghiaurow), wydano ją nawet na płytach. Partytura „Ernaniego” zawiera cztery doskonałe, pozwalające się popisać role, w tym dwie szczególnie atrakcyjne, które dostały się niższym głosom męskim. Verdiemu nie zdarzało się prawie traktować partii sopranowej na zasadzie „amantka musi być”, tu mamy wyjątek potwierdzający regułę. Nieoceniony Piotr Kamiński nazywa Elvirę brutalnie „luksusowym meblem wokalnym”. Z Ernanim sytuacja jest już bardziej typowa dla Verdiego, bo w przeciwieństwie do publiczności nie hołubił on tenorów i często odfajkowywał obowiązkową arię dla amanta na samym początku, aby potem mieć z nim już spokój, przynamniej pod względem popisowego numeru. W literaturze operowej nagminnie zdarza się, że nie tylko najciekawsza, ale i największa rola dostaje się komuś zupełnie innemu niż bohater tytułowy. „Ernani” to właśnie taki przypadek, rzecz właściwie powinna  nazywać się … „Don Carlo”, jako, że tak  brzmi zitalianizowana forma imienia cesarza Karola V Habsburga. W czasie akcji tej opery (spotkamy go także w innych) bohater jest jeszcze królem i obiega trochę od schematu podłego barytona. Nie w kwestii uczuć, niestety, bowiem obiekt jego afektu wybiera, nie wiedzieć czemu tenora. Ale jako monarcha decyduje się być łaskawym i nie on staje na drodze do szczęścia kochanków. Najważniejsze jednak, że król ma do zaśpiewania aż trzy arie (wszyscy pozostali protagoniści po jednej) udziału w ensemblach nie licząc. Rolę tę w Monte Carlo wykonał Ludovic Tézier i wobec tego stała się ona główną atrakcją wieczoru. Swoją drogą u początku kariery czasami bardzo trudno jest przewidzieć jak się rozwinie czyjś głos. Kto dziesięć lat temu przypuszczał , że Tézier już niedługo będzie  jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) barytonów verdiowskich, że jego piękny baryton nabierze mocy nic nie tracąc na aksamitności brzmienia? Dobrą szkołę belcantową słychać w jego interpretacji nadal, stąd się wszak bierze umiejętność wzorcowego frazowania, wspaniałe legato, idealna kontrola oddechowa. Poza tym wyraźna jest także usilna praca nad aktorstwem, dzisiejszy Tézier to nie ten sam kawałek drewna co kiedyś. W każdym razie jako Carlo zachwycił mnie nie mniej niż kiedyś Renato Bruson, a mojej strony to komplement największy. Dużym, pozytywnym  zaskoczeniem okazał się dla mnie także występ Alexandra Vinogradova  w partii Silvy. Śpiewak ma dopiero 36 lat co oznacza, że był (o ironio) najmłodszy w obsadzie a jak na basa jest w wieku szczenięcym. Jak dotąd specjalizował się w Mozarcie i Rossinim, dopiero od niedawna zaczął próbować cięższego repertuaru. Silva w jego wykonaniu to najlepszy dowód na to, że ma szansę kontynuować tradycję typowych słowiańskich basów tak doskonale sprawdzających się w repertuarze … włoskim. Oczywiście go głos będzie się z czasem jeszcze pogłębiał i nabierał  tych cenionych przez publiczność najniższych, wibrujących tonów. Vinogradov, którego ledwo widać spod peruki i doklejonego, imponującego zarostu (konia z rzędem temu, kto by go po tym scenicznym doświadczeniu rozpoznał na ulicy) znakomicie też dał sobie radę z interpretacją aktorską. Czego nie można powiedzieć o Ramonie Vargasie, ale on nigdy nie był „zwierzęciem scenicznym”. Jego tenor z wiekiem stracił nieco na blasku i brzmiał trochę sucho, zwłaszcza w arii, ale później było już tylko lepiej. Jedyną słabą stroną obsady wokalnej okazała się Svetla Vassileva, która, jako piękna kobieta wyglądała wspaniale, ale, to co wydobywało się z jej gardła nie zasługuje na żadne ciepłe słowa. W arii i cabaletcie była to po prostu katastrofa – tylu błędów intonacyjnych wykrzyczanych wysilonym, skrzypiącym głosem dawno nie słyszałam. Stosowane przez nią dziwaczne podjazdy dźwiękowe przypominały mi żywo wyczyny wokalne Vesseliny Kasarovej w „Alcinie”. Podobno  Vassileva nie czuła się dobrze, ale tej sytuacji lepiej chyba zrezygnować z występu niż narażać siebie na taki wysiłek a publiczność na jego wątpliwe wyniki. Maestro Daniele Callegari wykazał się wielką werwą w  prowadzeniu orkiestry – nie było może dopieszczania detali, ale rezultat finalny naprawdę mógł się podobać. Na koniec kilka słów o samej inscenizacji, krzepiąco prostej i tradycyjnej. Jean-Louis Grinda nie silił się na rewolucyjne pomysły, za co mu chwała. Miałam jednak wrażenie, że cały ciężar odpowiedzialności spadł na barki projektantki bogatych, pięknych kostiumów Teresy Acone i Laurenta Castaingta, który światłem namalował nam szereg wspaniałych obrazów, których nie powstydziłby się żaden caravaggionista. Przy okazji udowodnił, że nawet jeżeli na scenie zasadniczo jest ciemno, można sprawić, żeby widz mógł widzieć wszystko, co widzieć powinien. Isabelle Partiot-Pieri nie napracowała się przy scenografii, ciekawym elementem dodanym było wielka połać lustrzana pozwalająca obserwować postaci także z lotu ptaka.
Moje pierwsze zetknięcie z Opera de Monte Carlo okazało się w sumie udane. Z niecierpliwością zaś czekam na kolejne kreacje verdiowskie Ludovica Téziera i Alexandra  Vinogradova, gdziekolwiek zostaną zaprezentowane.

Tym razem zdjęć będzie wyjątkowo dużo, popatrzcie na te obrazy i mistrzowski sposób oswietlenia.A na koniec – tak wyglada wnętrze Opéra de Monte-Carlo
















2 komentarze:

  1. Aż nabrałam ochoty na ten spektakl, tak go pysznie opisałaś! Zdjęcia piękne i bardzo w stylu Caravaggia, który Pan Oświetleniowiec musiał mieć w głowie projektując światło dla Ernani. Piękne są też kostiumy, co w czasach wszechpanującego regietheater, gdzie bohaterowie Verdiego muszą koniecznie opowiadać o problemach współczesnego świata we współczesnych ubraniach, jest jak kąpiel w źródlanej wodzie. Może to świadczy, że publiczność w Monte Carlo jest nienowoczesna, ale lepsza ta nienowoczesność niż awangarda na siłę. A Ludovic Tezier jest na pewno najlepszym barytonem verdiowskim i coraz lepszym aktorem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Serdecznie ten spektakl polecam, Ostatnio oglądałam też "Bal maskowy" sprzed 7 lat, z Paryża. Akcję tam przeniesiono trochę bliżej współczesności, ale żadnych eksperymentów nie było. Tezier przepięknie zaśpiewał "Eri tu", wszystkie emocje były i w głosie, i na twarzy ( a dużo Verdi ich w tej arii zapisał), znakomity był też głosowo Marcello Alvarez, dobry Oscar - Camilla Tilling, niezła Ulrica - Manistina. Tylko Angela Brown, potraktowała Amelię jednostronnie, za mocno, bez najmniejszych niuansów.

    OdpowiedzUsuń