Święta z Mozartem na Champs Élysées
Zastanawiałam
się nad treścią posta, który ma być opublikowany tuż przed Wigilią i trochę
ugrzęzłam. Są opery tematycznie związane z Bożym Narodzeniem, a właściwie z
jego świętowaniem, ale niezbyt popularne
(np. „Noc wigilijna” Rimskiego-Korsakowa, „Trzewiczki” Czajkowskiego czy „Amal
i nocni goście” Menottiego). Co innego w balecie, tam od razu narzuca się temat
– „Dziadek do orzechów”. Tyle, że taniec klasyczny to nie moja bajka, nawet jeśli
tak barwna i piękna jak ta historia. Ale w przedświąteczny czwartek Arte transmitowało z Théâtre des Champs
Élysées „Łaskawość Tytusa” i poczułam, że świętowanie z Mozartem jest jak
najbardziej wskazane - więc dziś o tym
właśnie wydarzeniu. Ostatnia opera Mozarta od pewnego czasu cieszy się sporą
popularnością i bywa dosyć często wystawiana. W tym roku mieliśmy już premierę
nowej produkcji w Monachium, ale, jak to się tam zdarza rzecz okazała się dość
dziwacznie zainscenizowana. W Paryżu to zadanie powierzono Denisowi
Podalydèsowi, popularnemu we Francji aktorowi (ma etat w Comédie-Française) od niedawna próbującemu swych sił
w reżyserii. Jak dotąd całe jego doświadczenie operowe to „Napój miłosny”,
który inscenizował także na scenie Champs Élysées. Nawyki nabyte w teatrze dramatycznym
niekoniecznie muszą się sprawdzać w muzycznym, czego dowodem zupełnie zbędny
wstęp, jakim Podalydès postanowił rzecz uwznioślić. Fragment piątego aktu „Bereniki” (w
którym bohaterka żegna się z Tytusem) Racine’a został bardzo ładnie podany
przez aktorkę Leslie Manu, tylko – po co? Chyba tylko po to, by ze sceny mogły
paść słowa narodowego klasyka w narodowym języku, taki akademicki wtręt. A że
wystawianej właśnie operze do niczego to nie było potrzebne, a nawet zakłóciło
uwerturę – tym gorzej dla opery. Szkoda, bo ogólnie reżyser poradził sobie
nieźle a o to w wypadku tego utworu wcale nie jest łatwo ze względu na
zdumiewającą postać tytułowego bohatera. Jak dotąd nie udało mi się zobaczyć go
przekonująco zagranego, i nie dziwota – librecista uczynił go bowiem poczciwym
idiotą, na dodatek straszliwie kochliwym. Zanim jednak przejdę do łaskawego,
acz nieszczególnie lotnego Tytusa trochę uwag ogólnych. Żaden szanujący się
reżyser (nawet początkujący) operowy nie zostawi dziś akcji w czasach, w
których została ona przez autorów umieszczona. Bywa to na ogół bałamutnie
uzasadniane przybliżaniem postaci współczesnemu odbiorcy, zwłaszcza młodemu. Na
czym to przybliżenie polega – nie bardzo rozumiem, bo przecież kostium z lat
trzydziestych dwudziestego wieku nadal pozostaje kostiumem, a mitycznemu młodemu
widzowi jest zapewne gruntownie obojętne czy cesarz nosi tunikę czy formalny
garnitur – jedno i drugie musi mu się wydawać równie dalekie. Fakt, że
powszechność takiej metody wielu z nas na nią zobojętniła i udając się na
„Łaskawość Tytusa” oczekujemy wszystkiego, tylko nie antycznego Rzymu. Daje to
pole do popisu scenografowi i projektantowi kostiumów, chociaż tym razem
Christian Lacroix sobie nie poszalał. Z sześciu postaci cztery to mężczyźni noszący
ubrania zgodne z regułami obowiązującymi w ich klasie. Lacroix nie miał też
dość fantazji i umiejętności, żeby ciekawiej odziać trudną figurę Kariny
Gauvin. Trudno. Bardziej przeszkadzała mi reżyserska potrzeba dopełnienia tego,
co w tekście zostało już powiedziane wystarczająco wyraźnie. Stąd wzięła się na
scenie spora ilość niemych postaci nieprzewidzianych librettem, jak na przykład
rodzice (chyba) Vitellii pocieszający ją i uspakajający bez powodzenia ataki
furii. Możliwe, że w ten sposób Podalydès próbował umieścić tę bohaterkę w
jakimś kontekście, ale moim zdaniem to się nie sprawdziło powodując tylko
nadmiar ruchu i bałagan na scenie. Ponarzekawszy sobie nieco mogę jednak
podsumować całość pozytywnie – mimo wyliczonych minusów ta inscenizacja może
się podobać, związki między bohaterami pokazano czytelnie i sensownie. Od
strony muzycznej przeżyłam miłe zaskoczenie, bo moje dotychczasowe spotkania z
fetowanym powszechnie Jérémie Rhorerem i jego zespołem Le Cercle de l’Harmonie
nie należały do szczególnie udanych. Tym razem jednak mogę dołączyć do chóru
usatysfakcjonowanych słuchaczy - bardzo
mi się podobała energia, którą muzycy i ich szef potrafili połączyć z liryzmem
i subtelnością. Wszystkie grupy instrumentów w absolutnej – nomen omen-
harmonii ze sobą nawzajem i ze śpiewakami – o to chodzi! Najciekawszą kreacją
wokalną popisała się Karina Gauvin, posiadaczka bardzo charakterystycznego,
natychmiast rozpoznawalnego instrumentu, którym operuje z dużą swobodą i
elastycznością. Miała pewne problemy na obu krańcach skali, ale partia Vitellii
napisana jest pod tym względem w sposób niesłychanie wymagający, Gauvin
zaimponowała mi także pod względem wyrazowym – dama o rubensowskich kształtach
z powodzeniem stworzyła wrażenie obcowania z rozwścieczoną kocicą zdolną także
do uroczego mruczenia, gdy to sprzyja jej interesom. Znalazła świetną partnerkę
w Kate Lindsey, androgynicznej, dramatycznej, momentami wręcz przejmującej. Tu
także nie obyło się bez błędów, zwłaszcza w końcówce „Parto, parto” , ale
ogólne wrażenie pozostawiła dobre (mimo, iż jej mezzosopran nie wydaje mi
się nazbyt atrakcyjny) . Kurt Streit
nadal wie, jak się śpiewa Mozarta, głos ma jasny i otwarty, ale czas zostawił
na nim dość mocny ślad, co powoduje kłopoty z koloraturą i okazjonalne
zaostrzenia brzmienia. Julie Boulianne była idealnym Anniem – miodowy, miękko
lejący się głos, ciepło, urok – z pewnością będę czekać na jej kolejne role.
Bardzo dobra okazała się też Servilia Julie Fuchs, która zwróciła moją uwagę na
ubiegłorocznych Operaliach. Nie zawiodła mnie, śpiewa nie tylko ładnie, ale też
z dużą intonacyjną precyzją, ozdobniki są swobodne, ogólnie – duża kultura
wykonawcza. Podobał mi się także Robert Gleadow w epizodycznej roli Publia, do
tego atrakcyjnego głosu mam słabość już od kilku lat. Ogólnie – dobry finał takiego
sobie operowego roku!
https://www.youtube.com/watch?v=7ITNqRkJOR0
Na koniec
wszystkim wpadającym na tę stronę regularnie i tym, co tylko czasami życzę
Świąt w tonacji dur i w takim tempie, jakie lubicie – od andante do
prestissimo. A Nowy Rok niech nam wszystkim przyniesie moc pozytywnych wrażeń
muzycznych, no i oczywiście takie warunki wokół, abyśmy mogli się nimi
rozkoszować do woli!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz