środa, 24 grudnia 2014

Święta z Mozartem na Champs Élysées

Zastanawiałam się nad treścią posta, który ma być opublikowany tuż przed Wigilią i trochę ugrzęzłam. Są opery tematycznie związane z Bożym Narodzeniem, a właściwie z jego  świętowaniem, ale niezbyt popularne (np. „Noc wigilijna” Rimskiego-Korsakowa, „Trzewiczki” Czajkowskiego czy „Amal i nocni goście” Menottiego). Co innego w balecie, tam od razu narzuca się temat – „Dziadek do orzechów”. Tyle, że taniec klasyczny to nie moja bajka, nawet jeśli tak barwna i piękna jak ta historia. Ale w przedświąteczny czwartek  Arte transmitowało z Théâtre des Champs Élysées „Łaskawość Tytusa” i poczułam, że świętowanie z Mozartem jest jak najbardziej wskazane  - więc dziś o tym właśnie wydarzeniu. Ostatnia opera Mozarta od pewnego czasu cieszy się sporą popularnością i bywa dosyć często wystawiana. W tym roku mieliśmy już premierę nowej produkcji w Monachium, ale, jak to się tam zdarza rzecz okazała się dość dziwacznie zainscenizowana. W Paryżu to zadanie  powierzono Denisowi Podalydèsowi, popularnemu we Francji aktorowi (ma etat w  Comédie-Française)  od niedawna próbującemu swych sił w reżyserii. Jak dotąd całe jego doświadczenie operowe to „Napój miłosny”, który inscenizował także na scenie Champs Élysées.  Nawyki nabyte w teatrze dramatycznym niekoniecznie muszą się sprawdzać w muzycznym, czego dowodem zupełnie zbędny wstęp, jakim  Podalydès postanowił rzecz uwznioślić. Fragment piątego aktu „Bereniki” (w którym bohaterka żegna się z Tytusem) Racine’a został bardzo ładnie podany przez aktorkę Leslie Manu, tylko – po co? Chyba tylko po to, by ze sceny mogły paść słowa narodowego klasyka w narodowym języku, taki akademicki wtręt. A że wystawianej właśnie operze do niczego to nie było potrzebne, a nawet zakłóciło uwerturę – tym gorzej dla opery. Szkoda, bo ogólnie reżyser poradził sobie nieźle a o to w wypadku tego utworu wcale nie jest łatwo ze względu na zdumiewającą postać tytułowego bohatera. Jak dotąd nie udało mi się zobaczyć go przekonująco zagranego, i nie dziwota – librecista uczynił go bowiem poczciwym idiotą, na dodatek straszliwie kochliwym. Zanim jednak przejdę do łaskawego, acz nieszczególnie lotnego Tytusa trochę uwag ogólnych. Żaden szanujący się reżyser (nawet początkujący) operowy nie zostawi dziś akcji w czasach, w których została ona przez autorów umieszczona. Bywa to na ogół bałamutnie uzasadniane przybliżaniem postaci współczesnemu odbiorcy, zwłaszcza młodemu. Na czym to przybliżenie polega – nie bardzo rozumiem, bo przecież kostium z lat trzydziestych dwudziestego wieku nadal pozostaje kostiumem, a mitycznemu młodemu widzowi jest zapewne gruntownie obojętne czy cesarz nosi tunikę czy formalny garnitur – jedno i drugie musi mu się wydawać równie dalekie. Fakt, że powszechność takiej metody wielu z nas na nią zobojętniła i udając się na „Łaskawość Tytusa” oczekujemy wszystkiego, tylko nie antycznego Rzymu. Daje to pole do popisu scenografowi i projektantowi kostiumów, chociaż tym razem Christian Lacroix sobie nie poszalał. Z sześciu postaci cztery to mężczyźni noszący ubrania zgodne z regułami obowiązującymi w ich klasie. Lacroix nie miał też dość fantazji i umiejętności, żeby ciekawiej odziać trudną figurę Kariny Gauvin. Trudno. Bardziej przeszkadzała mi reżyserska potrzeba dopełnienia tego, co w tekście zostało już powiedziane wystarczająco wyraźnie. Stąd wzięła się na scenie spora ilość niemych postaci nieprzewidzianych librettem, jak na przykład rodzice (chyba) Vitellii pocieszający ją i uspakajający bez powodzenia ataki furii. Możliwe, że w ten sposób Podalydès próbował umieścić tę bohaterkę w jakimś kontekście, ale moim zdaniem to się nie sprawdziło powodując tylko nadmiar ruchu i bałagan na scenie. Ponarzekawszy sobie nieco mogę jednak podsumować całość pozytywnie – mimo wyliczonych minusów ta inscenizacja może się podobać, związki między bohaterami pokazano czytelnie i sensownie. Od strony muzycznej przeżyłam miłe zaskoczenie, bo moje dotychczasowe spotkania z fetowanym powszechnie Jérémie Rhorerem i jego zespołem Le Cercle de l’Harmonie nie należały do szczególnie udanych. Tym razem jednak mogę dołączyć do chóru usatysfakcjonowanych słuchaczy  - bardzo mi się podobała energia, którą muzycy i ich szef potrafili połączyć z liryzmem i subtelnością. Wszystkie grupy instrumentów w absolutnej – nomen omen- harmonii ze sobą nawzajem i ze śpiewakami – o to chodzi! Najciekawszą kreacją wokalną popisała się Karina Gauvin, posiadaczka bardzo charakterystycznego, natychmiast rozpoznawalnego instrumentu, którym operuje z dużą swobodą i elastycznością. Miała pewne problemy na obu krańcach skali, ale partia Vitellii napisana jest pod tym względem w sposób niesłychanie wymagający, Gauvin zaimponowała mi także pod względem wyrazowym – dama o rubensowskich kształtach z powodzeniem stworzyła wrażenie obcowania z rozwścieczoną kocicą zdolną także do uroczego mruczenia, gdy to sprzyja jej interesom. Znalazła świetną partnerkę w Kate Lindsey, androgynicznej, dramatycznej, momentami wręcz przejmującej. Tu także nie obyło się bez błędów, zwłaszcza w końcówce „Parto, parto” , ale ogólne wrażenie pozostawiła dobre (mimo, iż jej mezzosopran nie wydaje mi się  nazbyt atrakcyjny) . Kurt Streit nadal wie, jak się śpiewa Mozarta, głos ma jasny i otwarty, ale czas zostawił na nim dość mocny ślad, co powoduje kłopoty z koloraturą i okazjonalne zaostrzenia brzmienia. Julie Boulianne była idealnym Anniem – miodowy, miękko lejący się głos, ciepło, urok – z pewnością będę czekać na jej kolejne role. Bardzo dobra okazała się też Servilia Julie Fuchs, która zwróciła moją uwagę na ubiegłorocznych Operaliach. Nie zawiodła mnie, śpiewa nie tylko ładnie, ale też z dużą intonacyjną precyzją, ozdobniki są swobodne, ogólnie – duża kultura wykonawcza. Podobał mi się także Robert Gleadow w epizodycznej roli Publia, do tego atrakcyjnego głosu mam słabość już od kilku lat. Ogólnie – dobry finał takiego sobie operowego roku!
https://www.youtube.com/watch?v=7ITNqRkJOR0

Na koniec wszystkim wpadającym na tę stronę regularnie i tym, co tylko czasami życzę Świąt w tonacji dur i w takim tempie, jakie lubicie – od andante do prestissimo. A Nowy Rok niech nam wszystkim przyniesie moc pozytywnych wrażeń muzycznych, no i oczywiście takie warunki wokół, abyśmy mogli się nimi rozkoszować do woli!













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz