czwartek, 8 stycznia 2015

Orfeusz była kobietą!



„Orfeusz i Eurydyka” Glucka jest drugą po „Don Giovannim” w moim życiu operą specjalną – kocham ją i nawet, jeżeli już na papierze spektakl zapowiada się tak sobie, nie ma mowy, nie odpuszczam. Widziałam w związku z tym naprawdę dużo jej wersji. Ponieważ już za życia Glucka (i oczywiście później również)  bywała przerabiana przez niego samego a przy tym także przez innych siadając na widowni lub włączając płytę nigdy w stu procentach nie jest  się pewnym niczego – jak to w wypadku utworów istniejących w różnych edycjach często bywa realizatorzy dość często dokonują kolejnej – własnej. Do tego dochodzi jeszcze zamieszanie z transpozycjami roli głównej na różne głosy – jako Orfeusza można spotkać kontralt (nieczęsto, bo to  rarytas), mezzosopran, sopran , falsecistę, tenora, barytona. Nie znam chyba tylko przypadku śpiewania tej partii przez basa, ale nie wątpię, że i takie były. Dziwne w czasach ideologii gender jest to, że w imię swoiście pojętego realizmu seksualnego reżyserzy (bo to oni decydują dziś o obsadzie – o tempora, o mores!) wolą mieć na scenie mężczyznę, co wyklucza z gry moje ukochane kontralty. Niektórzy posuwają się jeszcze dalej – widziałam barytona w roli Amore, przechrzczonej na tę okazję na Przewodnika. We właśnie obejrzanej przeze mnie produkcji pokazanej w lipcu 2011 na festiwalu w Peraladzie,a właściwie na tamtejszym zamku reżyser postanowił zlekceważyć reguły wszelkie (jeśli założyć, że takie jeszcze są). Nie ma się co dziwić, bo był nim Carlus Padrissa, członek szalejącej po teatrach całego świata grupy Fura dels Baus. Czym się ich spektakle charakteryzują opisywać nie ma sensu, każdy z Was zetknął się z nimi jeśli nie na żywo (na przykład w warszawskim TWON na „Trojanach”), to w telewizji lub na płytach. W każdym razie włączając płytę z „Orfeuszem i Eurydyką” byłam mocno ciekawa jaki też pomysł miał  Padrissa na okiełznanie ewidentnej, bujnej kobiecości Anity Rachvelishvili. Nie miał najwyraźniej żadnego, więc postanowił ją podkreślić i wyeksponować, z czego płynie prosty wniosek – Orfeusz była kobietą, co żadnego mieszkańca kraju nad Wisłą z wiadomych przyczyn dziwić nie powinno.  Nie jest to żaden problem, ale typowe dla Padrissy skupienie się na widowiskowości i kompletne zlekceważenie postaci, a wręcz potraktowanie ich  instrumentalnie to już grube nadużycie. Co mi po tym, że na scenie/ekranie wszystko miga, obrazy przewijają się przed oczami z niesłychaną szybkością  (projekcje David Cid), jesteśmy to w płomienistym, gorącym Hadesie, to na dnie oceanu (czy to może Styx?) bądź w innych, abstrakcyjnych środowiskach, kiedy w natłoku wrażeń gubi się cały sens ? Niektóre z tych obrazów są bardzo atrakcyjne i efektowne, ale próba nadania im zbyt wielu znaczeń powoduje zagubienie się jakiegokolwiek. Najgorsze jednak wydało mi się jednak całkowite lekceważenie warunków pracy śpiewaczek graniczące z bezczelnością. Jak można skupić się na osiągnięciu właściwego efektu wokalnego i wyrazowego, kiedy się wisi na linach na dużej wysokości czy też jest zmuszonym do wykonania swej pierwszej arii wspinając się jednocześnie na szczyt wąskiej, wysokiej platformy? Na tym szczycie Orfeusz spędziła trochę czasu, miotana wiatrami ale dla bezpieczeństwa nadal zaopatrzona w szelki. Zaś słowa wspinaczka nie użyłam przypadkowo, bo nieszczęsna musiała szukać stopami i dłońmi otworów w stojącej na sztorc platformie. Podejrzewam, iż wykorzystano w ten sposób młody wiek artystki i jej brak możliwości dyskusji z kolejnym wszechpotężnym demiurgiem sceny. Anita Rachvelishvili miała niespełna 27 lat i choć było to już półtora roku po jej sukcesie w mediolańskiej „Carmen” jeszcze gwiazdą zostać nie zdążyła. Skutkiem zaś opisanych wyżej nieszczęść nie miała szansy na stworzenie kreacji scenicznej.  Muszę przyznać, że chociaż bardzo lubię Rachvelishvili jej mięsisty, muskularny mezzosopran, instrument niewątpliwie urodziwy nie wydaje mi się właściwy do partii Orfeusza. Śpiewaczka była dzielna,  w trudnych warunkach zachowała intonacyjną precyzję , ale stylowym śpiewaniem trudno to nazwać. Maite Alberola i Auxiliadora Toledano były poprawne jako Euridice i Amore, ale tylko tyle. Parę słów muszę też poświęcić orkiestrze bandArt, bo jest to zespół szczególny – ruchomy skład muzyków z kilkunastu krajów skrzykuje się co czas jakiś, próbuje, gra i … wszyscy wracają do stałych zajęć. Szczegółem odróżniającym ich od innych jest jednak fakt, że pracują bez dyrygenta, mają tylko kierownika muzycznego czuwającego nad całością interpretacji, ostatnio rolę tę pełni skrzypek Gordan Nikolic. W tym konkretnym przedstawieniu los instrumentalistów był nie do pozazdroszczenia – nie tylko umieszczeni zostali na scenie, ale też mieli na sobie kostiumy nienachalnej urody (niektórych o pełniejszej figurze wręcz ośmieszające) i mocną charakteryzację (twarze pomalowane w pasy) ale też części z nich przydzielono coś w rodzaju zadań tanecznych. W tych warunkach trudno o precyzję, zgranie i dopieszczanie szczegółów, pozostaje więc cieszyć się młodzieńczą werwą i radością grania wykazywaną przez bandArt.
Na koniec mały dodatek do relacji. W ostatnich dniach miałam także okazję cieszyć się recitalem Anity Rachvelishvili danym w moskiewskiej filharmonii w ramach cyklu „Gwiazdy światowej opery”. To naprawdę była radość – artystka zaprezentowała się od najlepszej strony i w repertuarze właściwym dla swego głosu. Podziwiałam też jej odwagę –  niewiele śpiewaczek zdecydowałoby się wyjść na scenę i rozpocząć od arii a capella  (z „Carskiej narzeczonej”) i to jak wykonanej! Poza tym moją uwagę zwrócił pięknie, zmysłowo zaśpiewany fragment „Sapho” Gounoda.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz