piątek, 16 stycznia 2015

"Poławiacze pereł" w Neapolu

Operowa moda zmienia się błyskawicznie jak każda inna i to, co jeszcze niedawno uważaliśmy za ekscytujące i atrakcyjne dziś często postrzegamy jako w najlepszym razie nudne, w gorszym zaś wręcz zawstydzające. Upodobanie do egzotycznych miejsc akcji, wyraźne zwłaszcza w dziewiętnastym wieku utrzymało się wprawdzie nieco dłużej i jakoś znosiło równoległość werystycznej zgrzebności, ale druga połowa dwudziestego stulecia już tę modę zmarginalizowała  zarówno w twórczości, jak w zwyczajach inscenizacyjnych. Egzotykę dobiły narodziny teatru reżyserskiego, bo ten, jak wiadomo preferuje burość, brzydotę i ciasne przestrzenie i nawet „Aidę” potrafi pozbawić koni i słoni zaś biedny chór upchnąć w kanale orkiestry albo za sceną.  Miało to zapewne jakiś wpływ na liczbę wystawień niektórych dzieł, wymagających bezwstydnie kiczowatego entourage’u a jednocześnie nienależących do żelaznego repertuaru. Warunki tej kategorii spełnia doskonale (niestety!) opera kompozytora straszliwie pechowego, jakim bez wątpienia był Georges Bizet. Żył krótko, nie dotrwał nawet do 37-ych urodzin zaś zmarł na atak serca dobity podobno kiepskim przyjęciem „Carmen”. Jego twórczość operowa nie cieszyła za życia autora szczególnym powodzeniem (ówczesna publiczność wolała Meyebeera) a i dziś, poza spostponowaną niegdyś opowieścią o namiętnej Cygance trudno złowić któreś dzieło na największych scenach świata. W miejscach nieco mniej prestiżowych od czasu do czasu pojawiają się „Poławiacze pereł”, ale, ku mojej radości widać symptomy zmiany na lepsze, przynajmniej w wypadku tego konkretnego dzieła. Dwa lata temu kilka odsłon wersji koncertowej pokazano w Madrycie, właśnie zakończyła się prezentacja pełnospektaklowej serii przedstawień w Wiedniu zaś w sezonie nadchodzącym „Poławiacze” znajdą się w repertuarze Met. Nie wiadomo jeszcze dokładnie, kiedy to nastąpi (szczegółowe plany Met ogłosi zapewne jak zawsze w ostatnich dniach lutego), można jednak podejrzewać, że raczej w roku 2016, w niecałe 100 lat po nowojorskiej prapremierze (listopad 1916) całości z udziałem Carusa (edycję skróconą pokazywano tam już wcześniej). Można się spodziewać, że Peter Gelb zechce dołączyć to wydarzenie do planu transmisji, nie będziemy więc skazani na nieliczne już dostępne na DVD (aż 2) i w sieci rejestracje. Na razie jednak, przy okazji spektaklu zapisanego w neapolitańskim Teatro San Carlo w październiku 2012 zastanówmy się nad tym, dlaczego, jeśli czas i fundusze nie pozwalają Ci na szaleństwa wyjazdowe, zapewne nie zobaczysz „Poławiaczy pereł” w teatrze blisko domu (chyba, że jesteś z Wrocławia). Pierwszy argument jaki się narzuca siłą prostoty i przyzwyczajenia to kiepskie libretto. Tego rodzaju oskarżenie rzucane bywa zazwyczaj łatwo, ale prawdziwe okazuje się rzadziej, niż można przypuszczać. Przyjrzyjmy się zatem historii opowiedzianej przez Eugène Cormona, Michela Carré. Rzecz traktuje o miłości i zdradzie, niejako więc automatycznie jesteśmy skłonni stwierdzić – banał. Rzeczywiście, za to relacje między bohaterami nie są jednak całkiem typowe  - mamy tu przecież występną parę kochanków, z których każde bez większego kłopotu łamie swe przysięgi dane to przyjacielowi, to – jeszcze gorzej – niebu. Przy okazji oboje wymagają poświęcenia i ofiary od człowieka, któremu ich miłość zrujnowała życie, zaś on jej dokonuje przy okazji niszcząc społeczność, której miał być przywódcą. Gdy nasi amanci -  sopran i tenor -  nikną w oddali śpiewając o swym wzajemnym uczuciu na scenie pozostaje baryton rozpamiętując swój marny los a w tle dogasają ruiny wioski. To nie jest taka całkiem oczywista fabuła. Bizet ubrał ją w piękną, delikatną, koronkową muzykę, z ducha bardzo francuską  - sporo słodyczy równoważonej jednak przez tę zwiewność, ale pod powierzchnią czai się dramat. Przez półtora wieku- tyle już z niewielkim naddatkiem minęło od prapremiery w 1863 roku – w powszechnej świadomości utrwaliły się dwa fragmenty partytury – romans Nadira  i jego duet z Zurgą. Zwłaszcza aria tenorowa zbłądziła pod strzechy i bywała przerabiana na różne sposoby, czasem doprawdy zdumiewające, jako, że jej melodyjność skusiła do zmierzenia się z nią nawet … Dave’a Gilmoura. W mojej pamięci utkwił także fragment serialu „Strachy”, w którym pokazano w sposób i śmieszny i straszny jak też mógłby ją zainscenizować prowincjonalny kabaret z czasów międzywojnia. Urok "Je crois entendre encore" jest tyleż niewątpliwy, co podstępny i zwodniczy, bo to „numer” okrutnie trudny do porządnego chociażby zaśpiewania, o prawdziwie dobrym nie mówiąc. Zawiera zasadniczo dwie pułapki, jedną o charakterze technicznym, drugą zaś wyrazowym. Po pierwsze napisał ją Bizet niezwykle wysoko i śpiewakom bardzo trudno używać w niej piersiowego wysokiego rejestru i zazwyczaj kończy się falsetem. Po drugie zaś, jak pisze Piotr Kamiński to muzyka, która nie powinna dotykać ziemi, rozmarzona, obłoczna – nie da się jej popisowo wykrzyczeć. Za najlepszego wykonawcę romancy uważany jest do dziś Alain Vanzo, zaś współcześnie (i to już moja prywatna opinia) najpiękniej śpiewa ją Michael Spyres. Drugi przebój „Poławiaczy” to duet Zurgi i Nadira znany z niezliczonej ilości nagrań, przez pokolenia  barytonów i tenorów używany jako poręczny numer koncertowy. Niezmiernie żałuję, że na tę listę hitów nie załapały się świetna aria Zurgi,  aria Leili bądź ich duet, zasługują na to. W każdym razie w linkach znajdą Państwo kilka wymienionych wyżej ciekawostek interpretacyjnych. A teraz chciałabym uwadze państwa polecić konkretny spektakl, o którym już napomknęłam. Produkcja, którą podpisał Fabio Sparvoli miała premierę w Trieście i przewędrowała w różnych obsadach niemal całe Włochy. Przedstawienie to dziwnie proste, z perfekcyjnie zgodnym obrazem i słowem,  kolorowe, ale mimo bogatych kostiumów (Aleksandra Torella) jakimś cudem nieprzeładowane. Scenografia nawiązuje nie tyle do samego Cejlonu (czyli dzisiejszej Sri Lanki), co do całego regionu Azji Południowo-Wschodniej, w akcie trzecim nieodparcie przywodząc na myśl Ta Prohm, jedną z najbardziej znanych świątyń Angkoru. Także tancerki przypominają tamtejsze wizerunki boskich apsar zaś pomalowani na niebiesko tancerze z kolei buddyjskich strażników. Spartoli, nie mając do dyspozycji śpiewaków szczególnie utalentowanych w kierunku aktorskim potrafił jednak ich wesprzeć, ułatwić zadanie nie piętrząc przed nimi niepotrzebnych trudności w konsekwencji tworząc całość wiarygodną i koherentną. Patrizia Ciofi, jak zwykle nieco, jak na mój gust nadekspresyjna scenicznie, wokalnie (co nie jest niespodzianką) była zachwycającą Leilą. Dmitry Korchak nie dorównał jej klasą, chociaż Nadira wykonuje często, spisał się przyzwoicie (trudności romancy trochę go przerosły). Podobał mi się Roberto Tagliavini jako podły Nourabad, to ładny, chociaż niewielki rozmiarem głos basowy. Natomiast  niezmiernie zaskoczył mnie wcześniej mi nieznany baryton Dario Solari – cóż za piękna barwa, jak znakomita technika, doskonałe legato! Solari pochodzi z Urugwaju, ale, niestety jak dotąd nie osiągnął popularności, którą niekoniecznie zasłużenie cieszy się pewien jego przystojny rodak, mający szczęście przez jakiś czas dzielić życie z uwielbianą divą. Może jest jeszcze jakaś szansa, będę karierze Solariego się przyglądać i szczerze kibicować. Weteran Gabriele Ferro poprowadził orkiestrę Teatro San Carlo pewną, chociaż odrobinkę (ale tylko tyle) przyciężką ręką.

Gdyby ktoś chciał wiedzieć, czego możemy się spodziewać w 2016 w Met, jako pierwszy umieściłam link do nagrania „Au fond du temple saint” w wykonaniu Matthew Polenzaniego i Mariusza Kwietnia – to oni będą Nadirem  (na zmianę z Vittorio Grigolo) i Zurgą. Jest to wyimek z dość ciekawej płyty „A Nigt at the Opera” wydanej w 2004 roku przez Naxos. Zarejestrowano na niej głosy absolwentów Lindemann Young Artist Development Program przy Met. Kariera stała się udziałem tylko tych dwóch panów wykonujących duet z „Poławiaczy pereł”.







8 komentarzy:

  1. Jeżeli taka Ciofi nie jest "utalentowana w kierunku aktorskim" to się zastanawiam która obecnie śpiewaczka jest? Pomijam tu kryterium urody, bo wiem, że dla niektórych ładna buzia i zgrabne nogi równa się wielka akorka. O predyspozycjach aktorskich tej śpiewaczki wystarczy się przekonać oglądając dwie utrwalone na dvd produkcje: "Traviate" w rez. Roberta Carsena w La Fenice i "Don Pasquale" w Genewie.
    Ja, szczerze mówiąc, częściej mam do niej zarzuty natury wokalnej (choć nigdy stylistycznej i interpretacyjnej) niż aktorskiej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kwestia odbioru, mnie strasznie jej nadmierna ekspresja razi, robi wrażenie egzaltacji (też chodzi tylko o wizję). Która śpiewaczka jest utalentowana aktorsko? Sięgając do repertuarowej szufladki Ciofi - Aleksandra Kurzak (celowo nie piszę o paniach, które nazywasz - w sensie pejoratywnym - "śpiewającymi aktorkami". Jej warszawska Lucia była pod tym względem najlepszą, jaką mi się zdarzyło widzieć na scenie.Innych przykładów też by się trochę znalazło, mam wymieniać? Nie zgadzam się z tym argumentem o ładnej buzi - on działa obosiecznie. Niektórzy ( nie podejrzewam Cię o taką intencję) używają go jako broni przeciwko nielubianym śpiewaczkom, obecnie głównie przeciwko Netrebko, ale oczywiście nie tylko.

    OdpowiedzUsuń
  3. O A. Kurzak trudno mi się wypowiadać, bo ona chyba nie ma nagrań wizualnych, a w teatrze zwykle widziałem ją w znacznym oddaleniu więc mogę tylko mówić o aktorstwie wokalnym i pod tym względem jej warszawska Lucia bardzo mi się podobała.
    Oczywiście, kwestia odbioru. Jednakże w występach Ciofi egzaltacji nie słyszę i nie dostrzegam za to wiele egzaltacji widzę i słyszę u niektórych jej koleżanek. Ale ok. Rozumiem, że czasem to jej "produkowanie" lub "przeszukiwanie" dźwięku może razić.
    Jeśli idzie o "ładną buzię" to sądzę właśnie dokładnie to, co Ty. Uroda wszakże nie wyklucza aktorstwa i odwrotnie. Możliwe, że zostałem zle zrozumiany :)
    I mogę wymienić też wiele utalentowanych aktorsko śpiewaczek - tylko, że pewnie gdzieś się nie zgadzamy w szeroko rozumianych kategoriach estetycznych. Ale to pewnie na osobną dyskusję :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z nagrań wizualnych z Kurzak jest chyba tylko madryckie "Wesele Figara" (Nathan Gunn jako Figaro) z 2011. Rzeczywiście mało, ale jej Susanna - pyszności. Ja akurat przy Lucii miałam to szczęście, że byłam blisko. Ostatnio słyszałam ją (tylko z radia, niestety) jako Giuliettę w Bellinim, obok Garancy. Podobała mi się .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Papageno, to nie Kurzak była z Garanczą, ale Surina. Kurzak była początkowo zapowiadana, ale nie wystąpiła w koncertowym wykonaniu w Genewie.

      Usuń
    2. Wiem, że były problemy zdrowotne, ale w takim razie coś jest nie tak z moim słuchem, bo to brzmiało bardzo jak Kurzak.

      Usuń
  5. Aleksandra Kurzak - wyszło DVD, 5 stycznia 2015 Rigoletto z Zurych z 2014 roku. http://www.amazon.co.uk/Verdi-Rigoletto-Aleksandra-Mastroni-Philharmonia/dp/B00Q6YLPX0

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję bardzo za wiadomość i cieszę się z tego!

    OdpowiedzUsuń