Operowa
moda zmienia się błyskawicznie jak każda inna i to, co jeszcze niedawno
uważaliśmy za ekscytujące i atrakcyjne dziś często postrzegamy jako w
najlepszym razie nudne, w gorszym zaś wręcz zawstydzające. Upodobanie do
egzotycznych miejsc akcji, wyraźne zwłaszcza w dziewiętnastym wieku utrzymało
się wprawdzie nieco dłużej i jakoś znosiło równoległość werystycznej
zgrzebności, ale druga połowa dwudziestego stulecia już tę modę
zmarginalizowała zarówno w twórczości,
jak w zwyczajach inscenizacyjnych. Egzotykę dobiły narodziny teatru
reżyserskiego, bo ten, jak wiadomo preferuje burość, brzydotę i ciasne
przestrzenie i nawet „Aidę” potrafi pozbawić koni i słoni zaś biedny chór
upchnąć w kanale orkiestry albo za sceną.
Miało to zapewne jakiś wpływ na liczbę wystawień niektórych dzieł,
wymagających bezwstydnie kiczowatego entourage’u a jednocześnie nienależących
do żelaznego repertuaru. Warunki tej kategorii spełnia doskonale (niestety!)
opera kompozytora straszliwie pechowego, jakim bez wątpienia był Georges Bizet.
Żył krótko, nie dotrwał nawet do 37-ych urodzin zaś zmarł na atak serca dobity
podobno kiepskim przyjęciem „Carmen”. Jego twórczość operowa nie cieszyła za
życia autora szczególnym powodzeniem (ówczesna publiczność wolała Meyebeera) a
i dziś, poza spostponowaną niegdyś opowieścią o namiętnej Cygance trudno złowić
któreś dzieło na największych scenach świata. W miejscach nieco mniej
prestiżowych od czasu do czasu pojawiają się „Poławiacze pereł”, ale, ku mojej
radości widać symptomy zmiany na lepsze, przynajmniej w wypadku tego
konkretnego dzieła. Dwa lata temu kilka odsłon wersji koncertowej pokazano w
Madrycie, właśnie zakończyła się prezentacja pełnospektaklowej serii przedstawień
w Wiedniu zaś w sezonie nadchodzącym „Poławiacze” znajdą się w repertuarze Met.
Nie wiadomo jeszcze dokładnie, kiedy to nastąpi (szczegółowe plany Met ogłosi
zapewne jak zawsze w ostatnich dniach lutego), można jednak podejrzewać, że
raczej w roku 2016, w niecałe 100 lat po nowojorskiej prapremierze (listopad
1916) całości z udziałem Carusa (edycję skróconą pokazywano tam już wcześniej).
Można się spodziewać, że Peter Gelb zechce dołączyć to wydarzenie do planu
transmisji, nie będziemy więc skazani na nieliczne już dostępne na DVD (aż 2) i
w sieci rejestracje. Na razie jednak, przy okazji spektaklu zapisanego w
neapolitańskim Teatro San Carlo w październiku 2012 zastanówmy się nad tym,
dlaczego, jeśli czas i fundusze nie pozwalają Ci na szaleństwa wyjazdowe,
zapewne nie zobaczysz „Poławiaczy pereł” w teatrze blisko domu (chyba, że
jesteś z Wrocławia). Pierwszy argument jaki się narzuca siłą prostoty i
przyzwyczajenia to kiepskie libretto. Tego rodzaju oskarżenie rzucane bywa
zazwyczaj łatwo, ale prawdziwe okazuje się rzadziej, niż można przypuszczać.
Przyjrzyjmy się zatem historii opowiedzianej przez Eugène
Cormona, Michela Carré. Rzecz traktuje o miłości i zdradzie,
niejako więc automatycznie jesteśmy skłonni stwierdzić – banał. Rzeczywiście,
za to relacje między bohaterami nie są jednak całkiem typowe - mamy tu przecież występną parę kochanków, z
których każde bez większego kłopotu łamie swe przysięgi dane to przyjacielowi,
to – jeszcze gorzej – niebu. Przy okazji oboje wymagają poświęcenia i ofiary od
człowieka, któremu ich miłość zrujnowała życie, zaś on jej dokonuje przy okazji
niszcząc społeczność, której miał być przywódcą. Gdy nasi amanci - sopran i tenor - nikną w oddali śpiewając o swym wzajemnym
uczuciu na scenie pozostaje baryton rozpamiętując swój marny los a w tle
dogasają ruiny wioski. To nie jest taka całkiem oczywista fabuła. Bizet ubrał
ją w piękną, delikatną, koronkową muzykę, z ducha bardzo francuską - sporo słodyczy równoważonej jednak przez tę
zwiewność, ale pod powierzchnią czai się dramat. Przez półtora wieku- tyle już
z niewielkim naddatkiem minęło od prapremiery w 1863 roku – w powszechnej
świadomości utrwaliły się dwa fragmenty partytury – romans Nadira i jego duet z Zurgą. Zwłaszcza aria tenorowa
zbłądziła pod strzechy i bywała przerabiana na różne sposoby, czasem doprawdy
zdumiewające, jako, że jej melodyjność skusiła do zmierzenia się z nią nawet …
Dave’a Gilmoura. W mojej pamięci utkwił także fragment serialu „Strachy”, w
którym pokazano w sposób i śmieszny i straszny jak też mógłby ją zainscenizować
prowincjonalny kabaret z czasów międzywojnia. Urok "Je crois entendre encore" jest tyleż
niewątpliwy, co podstępny i zwodniczy, bo to „numer” okrutnie trudny do
porządnego chociażby zaśpiewania, o prawdziwie dobrym nie mówiąc. Zawiera
zasadniczo dwie pułapki, jedną o charakterze technicznym, drugą zaś wyrazowym.
Po pierwsze napisał ją Bizet niezwykle wysoko i śpiewakom bardzo trudno używać
w niej piersiowego wysokiego rejestru i zazwyczaj kończy się falsetem. Po
drugie zaś, jak pisze Piotr Kamiński to muzyka, która nie powinna dotykać
ziemi, rozmarzona, obłoczna – nie da się jej popisowo wykrzyczeć. Za
najlepszego wykonawcę romancy uważany jest do dziś Alain Vanzo, zaś
współcześnie (i to już moja prywatna opinia) najpiękniej śpiewa ją Michael
Spyres. Drugi przebój „Poławiaczy” to duet Zurgi i Nadira znany z niezliczonej
ilości nagrań, przez pokolenia barytonów
i tenorów używany jako poręczny numer koncertowy. Niezmiernie żałuję, że na tę
listę hitów nie załapały się świetna aria Zurgi, aria Leili bądź ich duet, zasługują na to. W
każdym razie w linkach znajdą Państwo kilka wymienionych wyżej ciekawostek
interpretacyjnych. A teraz chciałabym uwadze państwa polecić konkretny
spektakl, o którym już napomknęłam. Produkcja, którą podpisał Fabio Sparvoli
miała premierę w Trieście i przewędrowała w różnych obsadach niemal całe
Włochy. Przedstawienie to dziwnie proste, z perfekcyjnie zgodnym obrazem i
słowem, kolorowe, ale mimo bogatych
kostiumów (Aleksandra Torella) jakimś cudem nieprzeładowane. Scenografia
nawiązuje nie tyle do samego Cejlonu (czyli dzisiejszej Sri Lanki), co do
całego regionu Azji Południowo-Wschodniej, w akcie trzecim nieodparcie
przywodząc na myśl Ta Prohm, jedną z najbardziej znanych świątyń Angkoru. Także
tancerki przypominają tamtejsze wizerunki boskich apsar zaś pomalowani na
niebiesko tancerze z kolei buddyjskich strażników. Spartoli, nie mając do
dyspozycji śpiewaków szczególnie utalentowanych w kierunku aktorskim potrafił
jednak ich wesprzeć, ułatwić zadanie nie piętrząc przed nimi niepotrzebnych
trudności w konsekwencji tworząc całość wiarygodną i koherentną. Patrizia
Ciofi, jak zwykle nieco, jak na mój gust nadekspresyjna scenicznie, wokalnie (co
nie jest niespodzianką) była zachwycającą Leilą. Dmitry Korchak nie dorównał
jej klasą, chociaż Nadira wykonuje często, spisał się przyzwoicie (trudności
romancy trochę go przerosły). Podobał mi się Roberto Tagliavini jako podły
Nourabad, to ładny, chociaż niewielki rozmiarem głos basowy. Natomiast niezmiernie zaskoczył mnie wcześniej mi
nieznany baryton Dario Solari – cóż za piękna barwa, jak znakomita technika,
doskonałe legato! Solari pochodzi z Urugwaju, ale, niestety jak dotąd nie
osiągnął popularności, którą niekoniecznie zasłużenie cieszy się pewien jego
przystojny rodak, mający szczęście przez jakiś czas dzielić życie z uwielbianą
divą. Może jest jeszcze jakaś szansa, będę karierze Solariego się przyglądać i
szczerze kibicować. Weteran Gabriele Ferro poprowadził orkiestrę Teatro San
Carlo pewną, chociaż odrobinkę (ale tylko tyle) przyciężką ręką.
piątek, 16 stycznia 2015
"Poławiacze pereł" w Neapolu
Gdyby ktoś chciał wiedzieć, czego możemy się spodziewać
w 2016 w Met, jako pierwszy umieściłam link do nagrania „Au fond du temple
saint” w wykonaniu Matthew Polenzaniego i Mariusza Kwietnia – to oni będą Nadirem
(na zmianę z Vittorio Grigolo) i Zurgą.
Jest to wyimek z dość ciekawej płyty „A Nigt at the Opera” wydanej w 2004 roku
przez Naxos. Zarejestrowano na niej głosy absolwentów Lindemann
Young Artist Development Program przy Met. Kariera stała się udziałem tylko
tych dwóch panów wykonujących duet z „Poławiaczy pereł”.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jeżeli taka Ciofi nie jest "utalentowana w kierunku aktorskim" to się zastanawiam która obecnie śpiewaczka jest? Pomijam tu kryterium urody, bo wiem, że dla niektórych ładna buzia i zgrabne nogi równa się wielka akorka. O predyspozycjach aktorskich tej śpiewaczki wystarczy się przekonać oglądając dwie utrwalone na dvd produkcje: "Traviate" w rez. Roberta Carsena w La Fenice i "Don Pasquale" w Genewie.
OdpowiedzUsuńJa, szczerze mówiąc, częściej mam do niej zarzuty natury wokalnej (choć nigdy stylistycznej i interpretacyjnej) niż aktorskiej.
Kwestia odbioru, mnie strasznie jej nadmierna ekspresja razi, robi wrażenie egzaltacji (też chodzi tylko o wizję). Która śpiewaczka jest utalentowana aktorsko? Sięgając do repertuarowej szufladki Ciofi - Aleksandra Kurzak (celowo nie piszę o paniach, które nazywasz - w sensie pejoratywnym - "śpiewającymi aktorkami". Jej warszawska Lucia była pod tym względem najlepszą, jaką mi się zdarzyło widzieć na scenie.Innych przykładów też by się trochę znalazło, mam wymieniać? Nie zgadzam się z tym argumentem o ładnej buzi - on działa obosiecznie. Niektórzy ( nie podejrzewam Cię o taką intencję) używają go jako broni przeciwko nielubianym śpiewaczkom, obecnie głównie przeciwko Netrebko, ale oczywiście nie tylko.
OdpowiedzUsuńO A. Kurzak trudno mi się wypowiadać, bo ona chyba nie ma nagrań wizualnych, a w teatrze zwykle widziałem ją w znacznym oddaleniu więc mogę tylko mówić o aktorstwie wokalnym i pod tym względem jej warszawska Lucia bardzo mi się podobała.
OdpowiedzUsuńOczywiście, kwestia odbioru. Jednakże w występach Ciofi egzaltacji nie słyszę i nie dostrzegam za to wiele egzaltacji widzę i słyszę u niektórych jej koleżanek. Ale ok. Rozumiem, że czasem to jej "produkowanie" lub "przeszukiwanie" dźwięku może razić.
Jeśli idzie o "ładną buzię" to sądzę właśnie dokładnie to, co Ty. Uroda wszakże nie wyklucza aktorstwa i odwrotnie. Możliwe, że zostałem zle zrozumiany :)
I mogę wymienić też wiele utalentowanych aktorsko śpiewaczek - tylko, że pewnie gdzieś się nie zgadzamy w szeroko rozumianych kategoriach estetycznych. Ale to pewnie na osobną dyskusję :)
Z nagrań wizualnych z Kurzak jest chyba tylko madryckie "Wesele Figara" (Nathan Gunn jako Figaro) z 2011. Rzeczywiście mało, ale jej Susanna - pyszności. Ja akurat przy Lucii miałam to szczęście, że byłam blisko. Ostatnio słyszałam ją (tylko z radia, niestety) jako Giuliettę w Bellinim, obok Garancy. Podobała mi się .
OdpowiedzUsuńPapageno, to nie Kurzak była z Garanczą, ale Surina. Kurzak była początkowo zapowiadana, ale nie wystąpiła w koncertowym wykonaniu w Genewie.
UsuńWiem, że były problemy zdrowotne, ale w takim razie coś jest nie tak z moim słuchem, bo to brzmiało bardzo jak Kurzak.
UsuńAleksandra Kurzak - wyszło DVD, 5 stycznia 2015 Rigoletto z Zurych z 2014 roku. http://www.amazon.co.uk/Verdi-Rigoletto-Aleksandra-Mastroni-Philharmonia/dp/B00Q6YLPX0
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za wiadomość i cieszę się z tego!
OdpowiedzUsuń