środa, 18 lutego 2015

Aleksandra Kurzak i Ewa Podleś w "Córce pułku"

Opowiadałam już Wam kiedyś o jednej z pierwszych płyt operowych, która wpadła w moje ręce i została ze mną na długo, właściwie jest do dziś. Był to wydany przez Hungaroton licencyjny album Luciano Pavarottiego zatytułowany skromnie „King of high C’s”. Tam właśnie usłyszałam arię Tonia z „Córki pułku” i obawiam się, że ta interpretacja tkwi w mojej podświadomości nadal, wdrukowana w nią jako wzorzec bezwzględny i niedościgły. Dopiero później poznałam całą operę i przekonałam się, że popisowy numer tenorowy, aczkolwiek niesłychanie efektowny ma w tej partyturze sporą konkurencję. „Córka pułku” to jeden z największych klejnotów w dziejach gatunku, dzieło skrzące się humorem, pełne porywających melodii, słoneczne i urocze. Wystawiając je wystarczy tylko tego nie zepsuć. Laurent Pelly, mający wyjątkowo dobrą rękę  do komedii nie zepsuł z pewnością. Rezultat jego pracy można było podziwiać już w 2007 roku, kiedy to przygotowany przez niego spektakl miał premierę w londyńskiej ROH z Natalie Dessay i Juanem Diego Florezem w rolach głównych. Jak to dzisiaj bywa ta wersja była koprodukcją i do dziś jest pokazywana nie tylko w miejscu swych narodzin, ale także na innych europejskich scenach. Właśnie dotarł do mnie zapis spektaklu, który odbył się późną jesienią 2014 w Madrycie. Był on o tyle dla nas ciekawy, że w rolach matki i córki wystąpiły polskie gwiazdy: Ewa Podleś i Aleksandra Kurzak. Zacznijmy jednak od samej produkcji, a to bardzo dobry początek -  jest ona dokładnie taka, jak powinna: lekka, radosna, nie nazbyt salonowa i wykoncypowana ale i nie wulgarna. Chantal Thomas miała  świetny pomysł na scenografię do pierwszego, obozowego aktu – wszystko odbywa się na wielkiej, pogniecionej i tworzącej w związku z tym góry i doliny mapie. Mamy też niezbędne rekwizyty: deskę do prasowania, żelazko i sznury pełne suszącej się męskiej bielizny – żebyśmy sobie nie pomyśleli, że życie młodej markietanki płynęło bezwysiłkowo. Właśnie przy prasowaniu stosów koszul mundurowych należących do „tatusiów” poznajemy Marie i wystarczy rzut oka na temperamentne dziewczę, żebyśmy wiedzieli, że zabawa będzie przednia. Nie chodzi wcale o „chłopacki” kostium i charakteryzację, ale o mimikę, sposób poruszania się, o każdy, najdrobniejszy dopracowany w szczegółach gest. Jest to zapewne szczęśliwy rezultat współpracy reżysera i śpiewaczki. Aleksandra Kurzak wykonuje swą rolę już od dość dawna, debiutowała nią jeszcze w czasach swej kilkuletniej współpracy z Hamburgische Staatsoper  na początku kariery (czerwiec 2006). Nic dziwnego, że się z Marie nie chce rozstać, bo to partia jak na nią skrojona – na jej głos, komediowy talent i urok osobisty. Dziewczę jest odważne, energiczne, wiedzące  czego chce, ale też świadome, że czegoś w jej życiu brakuje. Brawurowej kreacji aktorskiej towarzyszy sztuka wokalna na świetnym poziomie, mnie najbardziej ujęła aria, w której bohaterka żegna się z pułkiem, tatusiami i ukochanym – „Il faut partir”, pięknie, miękko, melancholijnie zaśpiewana. Rola tajemniczej mamusi Marie, Markizy de Birkenfeld składa się głównie z dialogów mówionych i nie pozwala zbyt długo podziwiać przepastnego kontraltu Ewy Podleś (to, co pozwala jest oczywiście przedniej klasy), ale dostarcza możliwości obserwowania wrodzonego talentu komicznego Maestry, a to już coś. Przy tym ma się wrażenie, iż obie panie doskonale się rozumieją i uzupełniają, że są to pokrewne temperamenty. Cóż, matka i córka … Jako Tonio wystąpił Javier Camarena i trzeba mu poświęcić dłuższy akapit, bo jego głos ma pewną osobliwą i rzadką właściwość – im tonacja wznosi się wyżej, tym lepiej i pewniej brzmi. Wszystkie wysokie C, jakie swemu tenorowi zaprojektował Donizetti nie sprawiają mu najmniejszych problemów, są wykonane w sposób swobodny i otwarty. Camarena tworzy również sympatyczną postać sceniczną, mimo, iż ani urody Floreza, ani kolosalnego wdzięku Pavarottiego nie posiada. Szkoda tylko, iż  urok górnych dźwięków przesłonił madryckiej publiczności wszystkich innych wykonawców i reagowała na nich raczej sennie szalejąc tylko po arii Tonia. Na co oczywiście Camarena najmniejszego wpływu nie miał, więc zarzut to nie pod jego adresem. Partia Sulpice’a spoczęła w fachowym gardle Pietro Spagnolego i  wykonana została tak właśnie – fachowo. Warto dodać, że maleńką rólkę aktorską nieznośnej Diuszesy von Krakentorp powierzono Angeli Molinie, popularnej niegdyś nie tylko w Hiszpanii aktorce Bunuela i wywiązała się ona z niej bez zarzutu. Podobnie jak doświadczony mistrz batuty Bruno Campanella i orkiestra Teatro Real.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz