Opowiadałam
już Wam kiedyś o jednej z pierwszych płyt operowych, która wpadła w moje ręce i
została ze mną na długo, właściwie jest do dziś. Był to wydany przez Hungaroton
licencyjny album Luciano Pavarottiego zatytułowany skromnie „King of high C’s”.
Tam właśnie usłyszałam arię Tonia z „Córki pułku” i obawiam się, że ta
interpretacja tkwi w mojej podświadomości nadal, wdrukowana w nią jako wzorzec
bezwzględny i niedościgły. Dopiero później poznałam całą operę i przekonałam
się, że popisowy numer tenorowy, aczkolwiek niesłychanie efektowny ma w tej
partyturze sporą konkurencję. „Córka pułku” to jeden z największych klejnotów w
dziejach gatunku, dzieło skrzące się humorem, pełne porywających melodii,
słoneczne i urocze. Wystawiając je wystarczy tylko tego nie zepsuć. Laurent
Pelly, mający wyjątkowo dobrą rękę do
komedii nie zepsuł z pewnością. Rezultat jego pracy można było podziwiać już w
2007 roku, kiedy to przygotowany przez niego spektakl miał premierę w
londyńskiej ROH z Natalie Dessay i Juanem Diego Florezem w rolach głównych. Jak
to dzisiaj bywa ta wersja była koprodukcją i do dziś jest pokazywana nie tylko
w miejscu swych narodzin, ale także na innych europejskich scenach. Właśnie
dotarł do mnie zapis spektaklu, który odbył się późną jesienią 2014 w Madrycie.
Był on o tyle dla nas ciekawy, że w rolach matki i córki wystąpiły polskie
gwiazdy: Ewa Podleś i Aleksandra Kurzak. Zacznijmy jednak od samej produkcji, a
to bardzo dobry początek - jest ona
dokładnie taka, jak powinna: lekka, radosna, nie nazbyt salonowa i
wykoncypowana ale i nie wulgarna. Chantal Thomas miała świetny pomysł na scenografię do pierwszego,
obozowego aktu – wszystko odbywa się na wielkiej, pogniecionej i tworzącej w
związku z tym góry i doliny mapie. Mamy też niezbędne rekwizyty: deskę do
prasowania, żelazko i sznury pełne suszącej się męskiej bielizny – żebyśmy
sobie nie pomyśleli, że życie młodej markietanki płynęło bezwysiłkowo. Właśnie
przy prasowaniu stosów koszul mundurowych należących do „tatusiów” poznajemy
Marie i wystarczy rzut oka na temperamentne dziewczę, żebyśmy wiedzieli, że
zabawa będzie przednia. Nie chodzi wcale o „chłopacki” kostium i
charakteryzację, ale o mimikę, sposób poruszania się, o każdy, najdrobniejszy
dopracowany w szczegółach gest. Jest to zapewne szczęśliwy rezultat współpracy
reżysera i śpiewaczki. Aleksandra Kurzak wykonuje swą rolę już od dość dawna,
debiutowała nią jeszcze w czasach swej kilkuletniej współpracy z Hamburgische
Staatsoper na początku kariery (czerwiec
2006). Nic dziwnego, że się z Marie nie chce rozstać, bo to partia jak na nią
skrojona – na jej głos, komediowy talent i urok osobisty. Dziewczę jest
odważne, energiczne, wiedzące czego
chce, ale też świadome, że czegoś w jej życiu brakuje. Brawurowej kreacji
aktorskiej towarzyszy sztuka wokalna na świetnym poziomie, mnie najbardziej
ujęła aria, w której bohaterka żegna się z pułkiem, tatusiami i ukochanym – „Il
faut partir”, pięknie, miękko, melancholijnie zaśpiewana. Rola tajemniczej
mamusi Marie, Markizy de Birkenfeld składa się głównie z dialogów mówionych i
nie pozwala zbyt długo podziwiać przepastnego kontraltu Ewy Podleś (to, co
pozwala jest oczywiście przedniej klasy), ale dostarcza możliwości obserwowania
wrodzonego talentu komicznego Maestry, a to już coś. Przy tym ma się wrażenie,
iż obie panie doskonale się rozumieją i uzupełniają, że są to pokrewne temperamenty.
Cóż, matka i córka … Jako Tonio wystąpił Javier Camarena i trzeba mu poświęcić
dłuższy akapit, bo jego głos ma pewną osobliwą i rzadką właściwość – im tonacja
wznosi się wyżej, tym lepiej i pewniej brzmi. Wszystkie wysokie C, jakie swemu
tenorowi zaprojektował Donizetti nie sprawiają mu najmniejszych problemów, są
wykonane w sposób swobodny i otwarty. Camarena tworzy również sympatyczną
postać sceniczną, mimo, iż ani urody Floreza, ani kolosalnego wdzięku
Pavarottiego nie posiada. Szkoda tylko, iż
urok górnych dźwięków przesłonił madryckiej publiczności wszystkich
innych wykonawców i reagowała na nich raczej sennie szalejąc tylko po arii
Tonia. Na co oczywiście Camarena najmniejszego wpływu nie miał, więc zarzut to
nie pod jego adresem. Partia Sulpice’a spoczęła w fachowym gardle Pietro
Spagnolego i wykonana została tak
właśnie – fachowo. Warto dodać, że maleńką rólkę aktorską nieznośnej Diuszesy
von Krakentorp powierzono Angeli Molinie, popularnej niegdyś nie tylko w
Hiszpanii aktorce Bunuela i wywiązała się ona z niej bez zarzutu. Podobnie jak
doświadczony mistrz batuty Bruno Campanella i orkiestra Teatro Real.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz