André
Chénier, rewolucjonista, filozof i
raczej kiepski poeta (kombinacja sama w sobie przerażająca i wewnętrznie
sprzeczna) zginął na gilotynie nie doczekawszy się nawet trzydziestych drugich
urodzin. Jego postać i krótkie życie okazały się bardziej niż twórczość
inspirujące dla innych artystów – powstała sztuka teatralna, kilka portretów i
rzeźb, które starały się uczynić go przynajmniej fizycznie atrakcyjniejszym,
niż w istocie był. W świadomości szerszej publiczności utrwaliła zaś Chéniera
dopiero opera powstała niemal sto lat po jego ostatecznym spotkaniu z gilotyną.
Dzieje tego utworu są same w sobie materiałem na interesującą opowieść o tym,
jak to początkujący kompozytor dzięki
przyjaciołom mógł kontynuować pracę nad swym opus magnum. A chwilę wcześniej
wydawało się, że Umberto Giordano szybciej umrze z głodu, niż ukończy swe
dzieło, bo słynny wydawca Sonzogno nie był zadowolony z postępów pracy i
zamierzał cofnąć mu i tak niewielkie stypendium. Sytuację uratował majętny i
utytułowany kompozytor, Alberto Franchetti , który podarował ubogiemu koledze
prawa do libretta autorstwa wziętego Luigiego Illicy i namówił Sonzogna do
kontynuowania działalności sponsorskiej. A że mecenas nie był zbyt szczodry,
nieszczęsnemu Giordano wystarczyło pieniędzy na wynajęcie dosyć osobliwego
locum, w którym pracował i mieszkał. Mieściło się ono w … zakładzie
pogrzebowym. Wyobraźnia podpowiada tu mroczne obrazy, przy których poddasze z
„Cyganerii” to luksus. W każdym razie finałowy duet „Andrei Chéniera” , w
którym kochankowie tak z ekstatyczną radością witają śmierć, mającą ich na
zawsze połączyć wydaje się w tych warunkach bardziej zrozumiały. Kiedy opera w
końcu była gotowa omal nie zrezygnowano z planowanej premiery w La Scali – ze względu na
kontrowersyjny temat. Wszystko, co rewolucją trąci wydawało się wówczas (nie
bez powodu) mocno podejrzane. Interweniował wtedy Pietro Mascagni, który dzięki
niespodziewanemu spotkaniu z Giordanem uniknął śmierci lub kalectwa (nie wsiadł
do tramwaju, co sekundy później roztrzaskał się na florenckich murach). Kiedy
wydawało się już, że wszystko jest na najlepszej drodze, los postanowił wtrącić
się jeszcze raz – bodajże na dziesięć dni przed premierą zabrakło głównego
tenora. Paniczne poszukiwania zakończyły się podpisaniem kontraktu z młodym
(25-letnim) śpiewakiem, który nie był debiutantem (miał za sobą takie role jak
Des Grieux u Pucciniego, Faust czy Lohengrin), ale też nie miał pozycji we
włoskim światku operowym. Nazywał się Giuseppe Borgatti i w latach późniejszych
zrobił wielką karierę, która zaczęła się właśnie od „Andrei Chéniera”. Był
uważany za najlepszego tenora wagnerowskiego, jaki urodził się we Włoszech.
Poza tym stanowił żywy dowód na to, że piękni tenorzy są zjawiskiem rzadkim,
ale nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Któż mógłby w dzisiejszych czasach
lepiej tę linię wokalno-osobowościową kontynuować niż Jonas Kaufmann? Wracając
jednak do prapremiery, okazała się ona oszałamiającym sukcesem. Doceniono
zarówno partyturę jak libretto. Nie ma się czemu dziwić, oba te składniki są
niepośledniej wartości. Mamy do czynienia z trzema świetnie napisanymi partiami głównymi – każdy z protagonistów dostał do zaśpiewania dużo i w sporej
rozpiętości uczuciowej. Oprócz głównych jest jeszcze sporo postaci
drugoplanowych, ciekawy materiał dla chóru i znakomita instrumentacja – czego
więcej chcieć? Otóż są tacy, co chcą. Jakoś całkiem niedawno zetknęłam się z
opinią, że „Andrea Chénier” to przyjemność wstydliwa i campowa. Nie muszę
dodawać, że całkiem się z tym nie zgadzam, chyba, że całą operę jako gatunek uznać za coś w tym
rodzaju. Z bohaterów, jak to się często zdarza najbardziej interesujący jest
baryton - Carlo Gérard, nie tyle typ (daleko od Scarpii, z którym bywa
kojarzony), ile pełnokrwisty charakter. Chénier także nie jest tylko amantem zaś Maddalena na naszych oczach z
rozkapryszonego i niedojrzałego dziewczęcia staje się sponiewieraną przez
życie, dorosłą wreszcie kobietą. Jeśli
ta opera ma tyle zalet, dlaczego wystawiana bywa niezbyt często, chociaż
nigdy nie została zepchnięta w czeluść niepamięci? Przyczyny są dwie, obie
niebagatelne. Po pierwsze – rola tytułowa. Stawia ona tenorowi bardzo poważne
wymagania głosowe, interpretacyjne i kondycyjne
- cztery akty, w każdym do zaśpiewania mnóstwo i to w krańcowo różnych nastrojach
– prawdziwa udręka i ekstaza. Wbrew jeremiadom o kryzysie wokalnym problem ze
znalezieniem właściwego Chéniera nie jest specjalnością naszych czasów, zawsze
istniał. Jeśli nawet śpiewak dawał sobie radę z czysto techniczną stroną
partii, z aktorstwem bywał kłopot. Na tej roli potknął się nawet Luciano
Pavarotti i to wcale nie z powodu swej tuszy. Za najlepszego Chéniera uchodzi
chyba nadal Franco Corelli zaś obok niego Placido Domingo. Po drugie – koszty.
To jest dzieło wymagające: 15 ról, z czego 3 główne, całkiem sporo
drugoplanowych i kilka epizodów. Oprócz tego duży chór, tancerze oraz im więcej
statystów, tym lepiej. A wszystkich ich trzeba ubrać w bogate kostiumy z epoki,
ucharakteryzować (proszę sobie wyobrazić chociażby pracę pracowni perukarskiej),
wyposażyć we właściwe rekwizyty. Scenografia
również do tanich nie może należeć – co akt to zmiana otoczenia, zaś „Andrea Chénier”
z oczywistych przyczyn bardzo opornie poddaje się próbom przeniesienia w
bardziej obskurne środowisko (nie słyszałam na przykład o umieszczeniu akcji w
pewnym bliskim nam geograficznie kraju i w czasach całkiem innej rewolucji – a
może taka próba była?). Do tego dochodzą gaże dla tych tłumów zaangażowanych w gigantyczne
przedsięwzięcie artystów, płace pracowników technicznych inne koszty stałe . To
wszystko powoduje, że na wystawienie opery Giordana mogą sobie pozwolić tylko
najbogatsze teatry, a i to nie bez trudności - zwłaszcza w okresie powszechnego
cięcia wydatków, ekstremalnie operze nieprzyjaznym. Dlatego właśnie ogłoszenie
przez ROH zamiaru pokazania tego dzieła
spotkało się powszechną radością i dużymi nadziejami wśród melomanów, bo obsada
i nazwisko reżysera obiecywały wiele. Czy te oczekiwania się spełniły? Ano, jak
zwykle, ocena zależy od patrzącego i słuchającego. Decyzja powierzenia
reżyserii sir Davidowi McVicarowi wydała mi się ze wszech miar słuszna. Jak
mało kto potrafi on kostiumowe widowiska przyprawić po swojemu nie naruszając
przy tym delikatnej struktury dzieła. Tym razem zrezygnował nawet z
przyprawiania, inscenizacja mogła spokojnie powstać wiele lat temu – rzecz
została zrealizowana „po literze”. Nie
jest to w żadnym razie zarzut, miło czasem obejrzeć coś, co wygląda jak powinno
i nie kryje w sobie żadnych szokujących niespodzianek. Podobnie ze
scenografią (Robert Jones) i
kostiumami - Jenny Tiramani próbowała
nimi nadać postaciom nie tylko wizerunek z epoki, ale także delikatnie je
zindywidualizować. Patrzyło się na to
wszystko komfortowo i w poczuciu bezpeczeństwa. A jak się słuchało? Dyrekcja
ROH powinna codziennie dziękować
Najwyższemu za Antonia Pappano.
Nie mam już najmniejszych watpliwości, że w repertuarze włoskim brak mu nie
tylko rywali współczesnych, ale też i niewielu ma w przeszłości. Sir Tony jak to zazwyczaj bywa zapanował nad
całością materii muzycznej perfekcyjnie, nie gubiąc niczego – ani zalet
instrumentacji, ani cudownej kantyleny. Poza tym maestro kocha i szanuje swoich
śpiewaków, więc wspomaga ich jak mało który dyrygent. Można i trzeba jeszcze
dodać, że przede wszystkim kocha muzykę i to, z jaką energią i pasją tę miłość
przekazuje chociażby w filmikach prezentowanych w przerwach transmisji warte
jest zachwytu. Jakie to inne i
dalekie od cukierkowych i sztucznych
rozmówek z Met … Z wykonawców ról
drugoplanowych wyróżniłabym dwie panie: Denyce Graves jako Bersi i przede
wszystkim zasłużoną Elenę Zilio w krótkiej, ale wstrząsającej scenie ze Starą
Madelon. Željko Lučić, jak
ostatnio często bywa sprawił mi kłopot – głos piękny, ciepły, wykonawstwo fachowe,
ale niedostatki mocy i krótka góra słyszalne aż nadto wyraźnie. W pierwszym i
drugim akcie trudności były oczywiste, na trzeci i najważniejszy Lučić spiął się i
popisowa aria, jedna z najwspanialszych w całej barytonowej literaturze –
„Nemico della patria” wypadła doskonale. Eva-Maria Westbroek nie ma głosu szczególnie atrakcyjnego, ale
włada nim bardzo swobodnie. Ma też tę zaletę, że kiedy śpiewa, wierzy się jej
postaci. Partia Maddaleny wymaga pewnej
odwagi ze względu na pamięć słynnego monologu z filmu „Filadelfia”, w którym
bohater wyjaśnia na czym polega wyjątkowość arii „La mamma morta” w
interpretacji Callas. Westbroek
zaśpiewała po swojemu, i dobrze, próby naśladownictwa, zwłaszcza takiego
wzorca zazwyczaj kończą się boleśnie. Andrea Chénier to rola niezmiernie trudna
– w każdym z czterech aktów do wykonania duża aria, w tym trzy z marszu, bez
możliwości rozgrzania głosu. Niemałe są wymagania interpretacyjne, bo trzeba
się wykazać poetycką delikatnością i heroizmem jednocześnie, uwiarygodnić też
osobliwy pęd do śmierci wykazywany przez bohatera od początku (pewnie to ślad miejsca narodzin tej opery). W tym względzie Chénier jest może nie bliźniakiem, ale na pewno kuzynem Werthera. Jonas Kaufmann uwiarygodnił swego bohatera wspaniale. Jak dotąd uważam Chéniera za jego najlepszą włoską rolę
– głos pełen blasku, otwarta góra, mało nielubianego gardłowego brzmienia,
falsetu nie było wcale. To, że niejako przy okazji Kaufmann wygląda jak żywe
wcielenie wyobrażeń o romantycznym poecie (nawet w oświeceniowym kostiumie)
jest przy kreacji wokalnej tylko miłym bonusem.
www.youtube.com/watch?v=aXjTtOJm27M
www.youtube.com/watch?v=aXjTtOJm27M
Giuseppe Borgatti |
Świetnie się czytało, dziękuję.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję że nie przyjdzie długo czekać na DVD.
Całość pod www.youtube.com/watch?v=aXjTtOJm27M
UsuńA żeby to było wiadomo co i dlaczego ROH postanawia wydać oficjalnie...
Usuń"Manon Lescaut: chyba już raczej nie będzie (nie żałuję), za to zapowiada się na kiedyś tam DVD z "Królem Rogerem", chociaż transmisji nie planują. Za to przy większości terminów spektakli Szymanowskiego jest informacja, że będą filmowane - co mnie bardzo cieszy, chociaż do Londynu się wybieram.
Dzięki za link, umieszczę pod postem. Kiedy publikowałam, jeszcze go nie było.
UsuńPapageno:) Pozwolę sobie troszkę nie na temat, ale w kontekście Royal Opera House w Londynie. Z tego co piszesz wnioskuję, że udajesz się tam na ,,Króla Rogera". Być może zarezerwowałaś już bilet lub z wcześniejszych doświadczeń wiesz jak funkcjonuje tam rezerwacja/zakup biletów. Ja tam jeszcze nie byłem, ale planuję niedługo i właśnie jestem na etapie zbierania informacji. Z tego co się dowiedziałem (i po części na sucho wstępnie przetestowałem), w momencie otwarcia możliwości rezerwacji biletów na następny okres trzeba zarezerwować sobie konkretne miejsce na interesujący nas spektakl a potem (z racji, że jestem spoza UK) odebrać bilet bezpośrednio w kasie ROH (nawet w dniu przedstawienia). Tylko, że nie jestem pewien czy faktycznej zapłaty dokonuje się już w momencie rezerwacji (jest przekierowanie do płatności kartą) czy tylko następuje wówczas jakby rejestracja w systemie mojej karty lub zabezpieczenie tylko środków na niej a dokonuję płatności dopiero na miejscu (w ROH) przy odbiorze biletu (przy okazji podając dane rezerwacji)?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie! Rafał
Rafale, płaci się natychmiastowo, niestety. A przy odbiorze biletów musisz mieć przy sobie tę kartę, którą płaciłeś - jako identyfikację. Trochę przedpotopowy jest ten system, ale tak działa wiele dużych domów operowych. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńA czy oglądała Pani to przedstawienie w ROH, czy w kinie? Próbowałam znaleźć jakieś miejsce w Polsce, gdzie można by było zobaczyć to przedstawienie, ale nie udało mi się.
OdpowiedzUsuńOglądałam w domu, na ekranie telewizora z dobrym dźwiękiem. W Polsce już niestety nikt przedstawień ROH nie transmituje. Do niedawna czyniło to Kieleckie Centrum Kultury, ale mimo, że chwalili się dobrą frekwencją - zrezygnowali. Ograniczenia czasowo-finansowe powodują, że mogę pojechać do Londynu tylko raz w sezonie. W tym, mimo iż ku mojemu zdumieniu na "Cheniera" bilety można było kupić bez większego kłopotu wybór był dla mnie oczywisty - "Król Roger".
UsuńROH intensywnie poszukuje w Polsce partnera o zasięgu ogólnokrajowym, jest zatem nadzieja, że w nadchodzącym sezonie będzie można oglądać transmisje w kilku miastach, nie tak jak w ubiegłym sezonie tylko w Kielcach. Jola
UsuńŚwietna wiadomość, dziękuję za nią!
UsuńMyślałam, że nie wykazałam się bystrością :) Obejrzałam na ekranie komputera (szkoda, że ROH nie zdecydowało się na transmisje livestream - zapłaciłabym i miałabym czyste sumienie).
OdpowiedzUsuńDla mnie ogólnie jest wielką tajemnicą jak w różnych teatrach wybierane są spektakle transmitowane w kinach i sieci. Żałuje na przykład, że Met stchórzywszy prze "Klinghoferem" zastąpiło go zgranym do bólu spektaklem "Cyrulika sewilskiego" zamiast pokazać "Lady Malbet mceńskiego powiatu". Teraz czekam na "Holendra" z ROH no i oczywiście jutrzejszą "Lucię" z BSO. Bawarczycy są hojni - nie trzeba płacić a sumienie czyste. Zgodnie z polskim prawem można poza tym ściągnąć i obejrzeć u siebie - nie wolno tylko rozsyłać w świat, czyli używać torrentów.
OdpowiedzUsuń"Lucię" może też obejrzę. Słuchałam już, bo była transmisja premiery, ale szczerze powiedziawszy śpiewanie było takie od Sasa do Lasa - brakowało spoistości stylistycznej.
OdpowiedzUsuńA co to jest takiego "spoistość stylistyczna" , bo chętnie bym ja maluczki został uświadomiony. "Śpiewanie od Sasa do Lasa" to już jednak bardziej mi coś mówi.
OdpowiedzUsuńChodziło mi o to, że P. Breslik, śpiewał swoją partię Edgarda jakby był Nemorinem z "Napoju miłosnego" a Diana Damrau Lucię jakby była Madame Curie z opery Elżbiety Sikory. Tak to słyszałam w radiu.
OdpowiedzUsuńTo prawda. Damrau ma wszystkie niezbędne dźwięki, ale nie wie, co to jest belcanto. Breslik wie, ale nie ma wszystkich dźwięków. Jenis brzmi jak ciemny tenor (barwą, nie intelektem :). Ale - wyglądało to bardzo dobrze, bo Wysocka poszła za tym, co umie jej solistka, a nie usiłowała jej wcisnąć we własne założenia. Poza tym Petrenko świetny, no i chór BSO jak zawsze na najwyższym poziomie. Jako spektakl rzecz udana, nawet bardzo.
Usuń