wtorek, 10 lutego 2015

"Demon" w filharmonii



Jest maksyma przypisywana różnym nacjom brzmiąca mniej więcej tak – „uważaj o co prosisz, bo może ci to zostać dane”. Wielu z nas zapewne przekonało się o głębokiej słuszności tego ostrzeżenia na własnej skórze. Mnie to spotkało (nie po raz pierwszy) w ostatnich dniach, przy okazji oglądania transmisji z Filharmonii Moskiewskiej. Jakieś półtora roku temu, pisząc o litewskiej realizacji „Demona” Antoniego Rubinsteina marzyłam o usłyszeniu w tytułowej roli Dimitra Hvorostovskiego. Jak się Państwo domyślają ten postulat właśnie się zrealizował, tyle, że w sposób nieco inny niż skłonna bym była przypuszczać.  Ale po kolei. Prezentowano tzw. wersję semi-staged (w filharmonii trudno o pełnospektaklową), co wiąże się z obecnością orkiestry na scenie, ograniczoną w związku z tym bardzo przestrzenią akcji, brakiem scenografii. Zazwyczaj mamy tylko jakieś jej niewielkie elementy i kilka rekwizytów, kostiumy także są półprywatne, brak charakteryzacji. W Moskwie do zadania podeszli ambitnie i ta wersja teoretycznie semi-staged okazała się bogatsza i ciekawsza niż niejedno przedstawienie w teatrze. W ciasnym  pasie na przedzie sceny i na proscenium  nie dało się wykreować wszystkich miejsc akcji, o których mowa w libretcie  (a są to np. obóz wojskowy w górach, książęcy dwór czy też klasztor żeński). Stworzono więc środowisko abstrakcyjne z kilkoma przykuwającymi uwagę rekwizytami w postaci rozświetlonych kul ziemskich i rozrzuconych białych poduszek. Wykorzystano także balkon, w pełnej zgodności z tekstem. Właściwą atmosferę pomagały stworzyć projekcje video wykonane techniką komputerowego mappingu.  Cały ten bez wątpienia atrakcyjny entourage nie miałby jednak większego znaczenia, gdyby nie precyzyjna i trafna koncepcja reżyserska oraz znakomite umiejętności interpretatorskie śpiewaków. Widz nieznający wcześniej dzieła nie mógłby się wprawdzie domyślić, że w tym akurat momencie Sinodal spada z konia ściągnięty z niego magiczną mocą Demona, ale nie miałby żadnych wątpliwości, że młody amant traci właśnie życie za jego sprawą. Wykonawstwo muzyczne okazało się podobnie wysokiej klasy, ale zacząć muszę od kilku deklaracji związanych z niewątpliwym bohaterem wieczoru. O Dmitrim Hvorostovskym pisałam już wielokrotnie przy okazji różnych jego ról. Mówiąc najkrócej mam w związku z nim odczucia ambiwalentne, mało tego, dosyć krańcowe. Ten artysta potrafi mnie zachwycić i zniesmaczyć jak niewielu innych. W swojej ojczyźnie jest chyba największą śpiewaczą gwiazdą, a Rosjanie są narodem muzykalnym. Podejrzewam, iż w razie konieczności oddaliby ze 3 Anny Netrebko za jednego Dimę. Kochają go namiętnie i on to wie. Czasem, słuchając jego wspaniałego, smolistej barwy głosu to uczucie dzielę, ale zdarza się też, że ogarnia mnie irytacja. Mam niemal wszystkie jego płyty – te wspaniałe (a jest ich sporo) i te okropne (też trochę , jak np. „Passione di Napoli” czy, o zgrozo „Arie antiche”). Jako widz na którego osobista charyzma artysty nie działa z najwyższą trudnością znoszę jego narcyzm. Mam wrażenie, że kiedy Hvorostovsky wchodzi na scenę, oczekuje (i często dostaje) skupienia się uwagi wyłącznie na nim, obojętne, kto i w jakim kontekście mu towarzyszy. On chce zdominować scenę i do tego dąży.  „Demon” wydaje się wobec tego znakomitą rolą dla niego, zwłaszcza, że najprawdopodobniej moskiewski spektakl został wystawiony przede wszystkim z jego powodu. Ale oglądając go nabierałam coraz silniejszego przekonania, że coś nie zadziałało. Wyglądało to tak, jakby Hvorostovski do przecież niesłychanie efektownej postaci tytułowej nie miał przekonania, jakby mechanicznie wykonywał polecenia reżysera . Od strony wokalnej też nie było różowo. Wydaje mi się, że nadszedł moment przez niektórych przewidywany od dawna – śpiewak zaczyna płacić za lata siłowego wypychania dźwięku, swoistego mocowania się z własnym głosem. Każda wycieczka poza bezpieczny rejon przepięknej średnicy kończyła się brzydko brzmiącym drżeniem i napięciem. Straszna szkoda, bo przecież były tego wieczoru długie fragmenty, zwłaszcza w trzecim akcie, kiedy słuchanie Hvorostovskiego stanowiło czystą przyjemność. Jak nikt potrafi on przecież prowadzić specyficzną, rosyjską kantylenę a dzięki krystalicznej dykcji każde słowo jest zrozumiałe i tekst dociera do słuchacza w pełnej krasie. A to jest tekst nie byle jaki, bo samego Lermontowa. Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby nie zareagować na słowa Demona „jestem tym, którego nikt nie kocha, chciałbym czynić dobro, ale czynię zło, a mimo to klęczę u twoich stóp i proszę – kochaj mnie”. Nic dziwnego, że Tamara w końcu ulega błaganiu wyśpiewanemu niebywałej urody barytonem. Rolę kuszonej przez piekielnego kochanka dziewczyny objęła Asmik Grigorian i ona okazała się dla mnie wokalną bohaterką spektaklu. Sopran to pozornie z delikatnego rodzaju srebrzystych i dzwoneczkowych, ale w razie potrzeby ujawniający zaskakujące zasoby mocy. Pięknie poza tym wcieliła się w postać niewinnej, pełnej nadziei młodej kobiety na której drodze staje udręczony upadły anioł (wciąż nosi na szyi krzyżyk!). Tę utraconą anielskość Demona podkreślono jeszcze poprzez obsadę partii niebiańskiego wysłannika dobra, ocalającego Tamarę przed piekłem. W oryginale rolę tę powinna wykonywać mezzosopranistka, na scenie mieliśmy jednak kontratenora, młodego mężczyznę o diabolicznej urodzie (trudno to określić inaczej). W ten sposób obaj stanowili awers i rewers tej samej siły, które się uzupełniają i nie istnieją bez siebie nawzajem. Vadim  Volkov dysponuje przy tym niezwykle ciekawą i atrakcyjną barwą głosu rzeczywiście bardzo bliską żeńskiemu mezzosopranowi. A ponieważ piszę to ja,  słuchaczka dość odporna na uroki rejestru falsetowego – można mi  zaufać. Kolejnym wykonawcą wartym wymienienia okazał się Igor Morozov, tenor o jasnym, słowiańskim kolorycie. Bez problemu pokonał trudności swojej wielkiej sceny i arii w drugim akcie zaopatrując jeszcze Księcia Gudala w żarliwość i szczerość. Żeby oddać śpiewakom sprawiedliwość, należy wymienić dosłownie wszystkich wykonawców  - wszyscy bowiem byli naprawdę świetni : Alexander Tsymbaluk, Dmitry Skorikov, Larisa Kostyuk i Vasily Yefimov.  Podobał mi się także sposób prowadzenia orkiestry przez Mikhaila Tatarnikova, muzyka miała zarówno wewnętrzną energię jak i płynność.
P.S. Z tym krzyżykiem noszonym przez Demona sprawa jest tajemnicza. Na zdjęciach z późniejszych spektakli na szyi Hvorostovskiego wisi już zupełnie inny emblemat. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy krzyż był elementem celowym, z którego zrezygnowano (bo w tym kontekście kontrowersyjny). Nie bardzo wierzę, że Dmitri Hvorostovsky, który prywatnie go nosi zapomniał zdjąć przed wejściem na scenę.
Na koniec małe pytanie – popatrzcie na Demona – nie kojarzy się Wam z pewnym znanym doskonale z fantastyki bohaterem? Geralt jak żywy, tylko nieco starszy i bardziej krępy … Zresztą sprawdźcie sami!







 

3 komentarze:

  1. ... a ja oddałabym nawet pięć Anuszek N. za jednego Dimę !

    OdpowiedzUsuń
  2. w kwestii ozdoby na szyi demona, moim zdaniem to był sztylet lub miecz z "pofalowanym" ostrzem.

    OdpowiedzUsuń
  3. zgadzam sie to nie byl krzyżyk!
    https://www.youtube.com/watch?v=-5NSi2OE76E
    mozna sprawdzic:)))

    OdpowiedzUsuń