Jest
maksyma przypisywana różnym nacjom brzmiąca mniej więcej tak – „uważaj o co
prosisz, bo może ci to zostać dane”. Wielu z nas zapewne przekonało się o
głębokiej słuszności tego ostrzeżenia na własnej skórze. Mnie to spotkało (nie
po raz pierwszy) w ostatnich dniach, przy okazji oglądania transmisji z
Filharmonii Moskiewskiej. Jakieś półtora roku temu, pisząc o litewskiej
realizacji „Demona” Antoniego Rubinsteina marzyłam o usłyszeniu w tytułowej
roli Dimitra Hvorostovskiego. Jak się Państwo domyślają ten postulat właśnie
się zrealizował, tyle, że w sposób nieco inny niż skłonna bym była
przypuszczać. Ale po kolei. Prezentowano
tzw. wersję semi-staged (w filharmonii trudno o pełnospektaklową), co wiąże się
z obecnością orkiestry na scenie, ograniczoną w związku z tym bardzo
przestrzenią akcji, brakiem scenografii. Zazwyczaj mamy tylko jakieś jej
niewielkie elementy i kilka rekwizytów, kostiumy także są półprywatne, brak
charakteryzacji. W Moskwie do zadania podeszli ambitnie i ta wersja
teoretycznie semi-staged okazała się bogatsza i ciekawsza niż niejedno
przedstawienie w teatrze. W ciasnym
pasie na przedzie sceny i na proscenium
nie dało się wykreować wszystkich miejsc akcji, o których mowa w
libretcie (a są to np. obóz wojskowy w
górach, książęcy dwór czy też klasztor żeński). Stworzono więc środowisko
abstrakcyjne z kilkoma przykuwającymi uwagę rekwizytami w postaci
rozświetlonych kul ziemskich i rozrzuconych białych poduszek. Wykorzystano
także balkon, w pełnej zgodności z tekstem. Właściwą atmosferę pomagały
stworzyć projekcje video wykonane techniką komputerowego mappingu. Cały ten bez wątpienia atrakcyjny entourage
nie miałby jednak większego znaczenia, gdyby nie precyzyjna i trafna koncepcja
reżyserska oraz znakomite umiejętności interpretatorskie śpiewaków. Widz
nieznający wcześniej dzieła nie mógłby się wprawdzie domyślić, że w tym akurat
momencie Sinodal spada z konia ściągnięty z niego magiczną mocą Demona, ale nie
miałby żadnych wątpliwości, że młody amant traci właśnie życie za jego sprawą.
Wykonawstwo muzyczne okazało się podobnie wysokiej klasy, ale zacząć muszę od
kilku deklaracji związanych z niewątpliwym bohaterem wieczoru. O Dmitrim
Hvorostovskym pisałam już wielokrotnie przy okazji różnych jego ról. Mówiąc
najkrócej mam w związku z nim odczucia ambiwalentne, mało tego, dosyć krańcowe.
Ten artysta potrafi mnie zachwycić i zniesmaczyć jak niewielu innych. W swojej
ojczyźnie jest chyba największą śpiewaczą gwiazdą, a Rosjanie są narodem
muzykalnym. Podejrzewam, iż w razie konieczności oddaliby ze 3 Anny Netrebko za
jednego Dimę. Kochają go namiętnie i on to wie. Czasem, słuchając jego
wspaniałego, smolistej barwy głosu to uczucie dzielę, ale zdarza się też, że
ogarnia mnie irytacja. Mam niemal wszystkie jego płyty – te wspaniałe (a jest ich
sporo) i te okropne (też trochę , jak np. „Passione di Napoli” czy, o zgrozo
„Arie antiche”). Jako widz na którego osobista charyzma artysty nie działa z
najwyższą trudnością znoszę jego narcyzm. Mam wrażenie, że kiedy Hvorostovsky
wchodzi na scenę, oczekuje (i często dostaje) skupienia się uwagi wyłącznie na
nim, obojętne, kto i w jakim kontekście mu towarzyszy. On chce zdominować scenę
i do tego dąży. „Demon” wydaje się wobec
tego znakomitą rolą dla niego, zwłaszcza, że najprawdopodobniej moskiewski spektakl
został wystawiony przede wszystkim z jego powodu. Ale oglądając go nabierałam
coraz silniejszego przekonania, że coś nie zadziałało. Wyglądało to tak, jakby
Hvorostovski do przecież niesłychanie efektownej postaci tytułowej nie miał
przekonania, jakby mechanicznie wykonywał polecenia reżysera . Od strony
wokalnej też nie było różowo. Wydaje mi się, że nadszedł moment przez
niektórych przewidywany od dawna – śpiewak zaczyna płacić za lata siłowego
wypychania dźwięku, swoistego mocowania się z własnym głosem. Każda wycieczka
poza bezpieczny rejon przepięknej średnicy kończyła się brzydko brzmiącym
drżeniem i napięciem. Straszna szkoda, bo przecież były tego wieczoru długie
fragmenty, zwłaszcza w trzecim akcie, kiedy słuchanie Hvorostovskiego stanowiło
czystą przyjemność. Jak nikt potrafi on przecież prowadzić specyficzną,
rosyjską kantylenę a dzięki krystalicznej dykcji każde słowo jest zrozumiałe i
tekst dociera do słuchacza w pełnej krasie. A to jest tekst nie byle jaki, bo
samego Lermontowa. Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby nie zareagować na
słowa Demona „jestem tym, którego nikt nie kocha, chciałbym czynić dobro, ale
czynię zło, a mimo to klęczę u twoich stóp i proszę – kochaj mnie”. Nic
dziwnego, że Tamara w końcu ulega błaganiu wyśpiewanemu niebywałej urody
barytonem. Rolę kuszonej przez piekielnego kochanka dziewczyny objęła Asmik
Grigorian i ona okazała się dla mnie wokalną bohaterką spektaklu. Sopran to
pozornie z delikatnego rodzaju srebrzystych i dzwoneczkowych, ale w razie
potrzeby ujawniający zaskakujące zasoby mocy. Pięknie poza tym wcieliła się w
postać niewinnej, pełnej nadziei młodej kobiety na której drodze staje
udręczony upadły anioł (wciąż nosi na szyi krzyżyk!). Tę utraconą anielskość
Demona podkreślono jeszcze poprzez obsadę partii niebiańskiego wysłannika
dobra, ocalającego Tamarę przed piekłem. W oryginale rolę tę powinna wykonywać
mezzosopranistka, na scenie mieliśmy jednak kontratenora, młodego mężczyznę o
diabolicznej urodzie (trudno to określić inaczej). W ten sposób obaj stanowili
awers i rewers tej samej siły, które się uzupełniają i nie istnieją bez siebie
nawzajem. Vadim Volkov dysponuje przy
tym niezwykle ciekawą i atrakcyjną barwą głosu rzeczywiście bardzo bliską
żeńskiemu mezzosopranowi. A ponieważ piszę to ja, słuchaczka dość odporna na uroki rejestru
falsetowego – można mi zaufać. Kolejnym
wykonawcą wartym wymienienia okazał się Igor Morozov, tenor o jasnym,
słowiańskim kolorycie. Bez problemu pokonał trudności swojej wielkiej sceny i
arii w drugim akcie zaopatrując jeszcze Księcia Gudala w żarliwość i szczerość.
Żeby oddać śpiewakom sprawiedliwość, należy wymienić dosłownie wszystkich
wykonawców - wszyscy bowiem byli
naprawdę świetni : Alexander Tsymbaluk, Dmitry Skorikov, Larisa Kostyuk i
Vasily Yefimov. Podobał mi się także
sposób prowadzenia orkiestry przez Mikhaila Tatarnikova, muzyka miała zarówno
wewnętrzną energię jak i płynność.
P.S. Z tym
krzyżykiem noszonym przez Demona sprawa jest tajemnicza. Na zdjęciach z
późniejszych spektakli na szyi Hvorostovskiego wisi już zupełnie inny emblemat.
Zaczęłam się więc zastanawiać, czy krzyż był elementem celowym, z którego
zrezygnowano (bo w tym kontekście kontrowersyjny). Nie bardzo wierzę, że Dmitri
Hvorostovsky, który prywatnie go nosi zapomniał zdjąć przed wejściem na scenę.
Na koniec
małe pytanie – popatrzcie na Demona – nie kojarzy się Wam z pewnym znanym
doskonale z fantastyki bohaterem? Geralt jak żywy, tylko nieco starszy i
bardziej krępy … Zresztą sprawdźcie sami!
... a ja oddałabym nawet pięć Anuszek N. za jednego Dimę !
OdpowiedzUsuńw kwestii ozdoby na szyi demona, moim zdaniem to był sztylet lub miecz z "pofalowanym" ostrzem.
OdpowiedzUsuńzgadzam sie to nie byl krzyżyk!
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=-5NSi2OE76E
mozna sprawdzic:)))