Właściwie
od początku istnienia opery historia była poręcznym materiałem do klecenia
librett. Używałam tak pejoratywnie brzmiącego słowa jak klecenie, bo wiemy wszyscy, jak traktowano autentyczne postaci i fakty,
czasem zostawały z nich podobnie brzmiące nazwy, a czasami nawet i to nie. Na domiar złego teksty librett rzadko bywały oryginalne,
najczęściej powstawały na podstawie lepszej lub gorszej literatury. Po
wielokrotnych przekształceniach, do których przykładało rękę kilku czy nawet
kilkunastu autorów z prawdziwego biegu wydarzeń nie mogło zachować się wiele. Właściwie
ten beztroski (żeby nie powiedzieć bezmyślny) stosunek do historii pozostał
aktualny do dziś, po zastanowieniu można powiedzieć, że jest nawet gorzej.
Wystarczy przypomnieć sobie seriale w rodzaju „Dynastii Tudorów” żeby się w tym przekonaniu utwierdzić. Nihil
novi - wszakże telewizja to dziś
rozrywka ludyczna, jaką kiedyś była opera.
A ponieważ każda z wielu kompanii telewizyjnych ma ambicję posiadania w
swej ofercie kostiumowej produkcji pod hasłem „władza, seks, przemoc (i czasem
religia)” właśnie teraz po srebrnym ekranie grasuje wyjątkowy koszmarek o
pewnej małolacie ze Szkocji przybywającej do Francji w celu poślubienia
następcy tronu. Jeśli się temu bliżej
przyjrzeć, z większą tolerancją można przyjąć teksty dziewiętnastowiecznych
librett. Od pewnego czasu przynajmniej „cykl tudorowski” Gaetano Donizettiego cieszy się niejaką popularnością wśród
dyrektorów teatrów. W rzeczywistości oczywiście nie jest to żaden cykl, tylko trzy
( nie bierze się pod uwagę wczesnej i niewystawianej prawie wcale „Elżbiety na
zamku Kennilworth”) dzieła powstałe w różnych okresach twórczości autora i
niepołączone żadnym zamysłem dramaturgicznym. Pomysł pokazania jednego z nich –
„Marii Stuardy” na warszawskiej scenie wziął się z ówczesnej gotowości do wystąpienia w roli tytułowej polskiej
sopranowej gwiazdy i został wsparty przez możliwość włączenia się w koprodukcję
kilku teatrów, w tym prestiżowej ROH. Czas wszystko zmienia i kiedy już do
naszej premiery doszło gwiazda nabrała nieprzezwyciężonej niechęci do Opery
Narodowej zaś na godne zastępstwo nie było oczywiście pieniędzy. W tej sytuacji zamiast ratować się szukaniem dobrych
śpiewaczek u nas (a trochę ich przecież mamy) dyrekcja rozpoczęła przegląd
„dolnej strefy stanów średnich” za granicą, co dało efekt mówiąc delikatnie kontrowersyjny. O tym
dalej, na początek miejmy z głowy kwestię samego spektaklu. Reżyserię
powierzono cieszącemu się nie bez powodu nienajlepszym rozgłosem duetowi Patrice
Caurier i Moshe Leiser. Panowie ci mają na sumieniu wiele grzechów przeciwko
zdrowemu rozsądkowi, o smaku pięknie nie mówiąc. Tym razem ich „inwencja
twórcza” (cudzysłów na miejscu) nie doznała szczególnej erupcji – i za małe
dary należy być wdzięcznym opatrzności. Tyle, że panowie wysmażyli spektakl dziwnie pozbawiony
życia, statyczny, wyprany z wewnętrznego napięcia, jakie przy tym temacie
powinno go ożywiać. Odzianie obu królowych w kostiumy z epoki, kiedy reszta
obsady nosi stroje współczesne nie dało żadnego efektu. Zaistniały za to drobne
niezamierzone zapewne śmiesznostki, jak na przykład Cecil, który dla
podkreślenia funkcji czarnego charakteru niemal nie rozstaje się z toporem
pomachując nim wesoło w najmniej oczekiwanych momentach . Wizja Elżbiety, która
dla podkreślenia przejścia z trybu publicznego w prywatny ściąga rudą perukę
ujawniając pod spodem łysinę używana już była wielokrotnie począwszy chyba od
starego serialu z Glendą Jackson i stała się po prostu banalna. Gdyby jednak przedstawienie było
dobrze zaśpiewane, te zastrzeżenia
straciłyby znaczenie. Problem w tym, że tak się nie stało. Przyznam, że od
czasu niezapomnianej Turandot w
wykonaniu Franceski Patane nie zetknęłam się na warszawskiej scenie z podobnym
przypadkiem wokalnej indolencji (żeńskim, po stronie męskiej wspominam jeszcze
równie wstrząsającego Alexeia Tanovitsky’ego). Pani Patane była mimo wszystko
jedna – tu dostaliśmy w pakiecie dwie zdumiewające śpiewaczki. Gorszą z nich
okazała się Ketevan Kemoklidze - żywy
dowód na to, że jednak nie wszyscy Gruzini potrafią śpiewać. Można przetrzymać
i wybaczyć brzydką, matową barwę głosu, wszak rzecz to gustu. Ale
konsekwentnego bycia obok właściwej tonacji niemal przez cały spektakl wybaczać
się nie powinno! W roli tytułowej wystąpiła Cristina Gianelli, która także
fałszowała na potęgę, ale przynajmniej finałową modlitwę Marii wykonała
naprawdę ładnie. Za to w epizodycznej partii towarzyszki królowej, Anny Kennedy
usłyszeliśmy Annę Bernacką, która nie tylko ma przepiękny głos, ale potrafi go
używać. Zresztą polscy artyści w drugoplanowych rolach – szczególnie Wojciech
Śmiłek jako Talbot ale i Łukasz Goliński – Cecil okazali się mocnymi punktami
obsady. Shalva Mukeria jako Leicester zebrał mieszane recenzje, mnie się podobał.
Był jedynym z głównych protagonistów, którego słuchanie nie bolało. Ma ładny
głos, trzymał się właściwej tonacji, momentami nadużywał portamento i napinał
nadmiernie, ale partia jest napisana dość ekstremalnie, więc trudno się dziwić.
Ogólnie pozostawił mi niezłe wrażenie. Z czułością wspominać będę jedyny w tym
spektaklu moment, który mnie zachwycił bez zastrzeżeń – wspaniałą, perfekcyjnie
zaśpiewaną arię chóralną na początku trzeciego aktu. Brawo chórzyści i ich
szef, Bogdan Gola. Początek współpracy orkiestry Teatru Wielkiego z nowym
dyrygentem, Andriyem Yurkevychem zabrzmiał
obiecująco. Oby tylko Yurkevych bywał w
Warszawie znacznie częściej niż jego poprzednik, Carlo Montanaro, którego
zespół kochał, ale co z tego … Związki na odległość rzadko zdają egzamin. I
tylko żal, że nasza gwiazda za chwilę wystąpi jako Maria Stuarda. W Paryżu.
Fajnie, że choć Mukeria dobrze wypadł. To śpiewak, który dobrze czuje ten repertuar, choć nie jest przekonujący na pierwszy rzut ucha i to jego problem.
OdpowiedzUsuńSpektakl cytowanych panów jest faktycznie paskudny ( prawie na równi z tym co wysmażyli w Giulio Cesare u Bartoli). Zastanawiam się po co TW ON realizował tę produkcję nie mając obsady. Przecież ta opera istnieje tylko gdy jest pierwszorzędnie zaśpiewana. Żal.
Podzielam Twoją opinię. Przedstawienie nieudane, zarówno pod względem wokalnym jak i inscenizatorskim. Mnie się nie podobało, ale ku mojemu zdziwieniu, na spektaklu niedzielnym był prawie komplet publiczności, nawet loże na trzecim balkonie były zajęte. A po spektaklu brawa i owacje, więc chyba jesteśmy w mniejszości.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy to przypadek czy też nowy zwyczaj w Teatrze Wielkim - przychodzenie z małymi dziećmi (w wieku 3- 6 lat), były też niemowlęta. O kaszlących nie będę pisać.
Pozdrawiam Jola
Ha, ha, ha....dawno się tak nie uśmiałam :) Znakomita recenzja. Opatrzność nade mną czuwała, że biletów nie kupiłam. Marię Stuardę oglądałam w Łodzi, bodaj że w 2011roku, ze "specjalistką" od bel canto, Joanną Woś i było na prawdę dobrze.
OdpowiedzUsuńPodzielam Twoją opinię. Przedstawienie nieudane zarówno pod względem inscenizacyjnym jak i muzycznym. W niedzielę sala była prawie pełna i nawet loże na trzecim balkonie były zajęte, a po spektaklu burzliwe oklaski i owacje, co sugeruje, iż spektakl podobał się publiczności.
OdpowiedzUsuńa wystarczylo zaprosic "speca" od belcanta Joannę Woś i ta premiera nabrałaby swiatowego wymiaru pod wzgledem nie tylko aktorskim ale przede wszystkim wokalnym a tak to wyszlo jak zawsze :(
OdpowiedzUsuń