Dziewiętnastoletni
student konserwatorium stwierdza, że wie już wszystko, co powinien i nie musi
się dalej uczyć. Bezczelna postawa, typowa dla wieku delikwenta nie oburza jego
nauczycieli – młodzieniec dostaje szansę: jeśli skomponuje zadawalającą grono profesorskie
jednoaktową operę (bagatela!) do gotowego już libretta będzie mógł, mimo
krótkiego okresu edukacji opuścić progi swej uczelni z dyplomem. Młody człowiek
zabiera się do pracy i kończy ją po zaledwie siedemnastu dniach nie będąc
zachwyconym rezultatem. Szacowni mężowie, którym przyszło rzecz ocenić są na
szczęście zupełnie odmiennego zdania i
student nie tylko staje się pełnoprawnym absolwentem, ale też trzecim w
historii swej Alma Mater laureatem złotego medalu. Jest rok 1892, utwór nosi
tytuł „Aleko” zaś nagrodzony hojnie
początkujący kompozytor nazywa się
Siergiej Rachmaninow. W późniejszych latach nie zmieni zdania na temat własnego
dzieła i nigdy nie będzie z niego dumny. Właściwie – trudno powiedzieć
dlaczego, chociaż znając tę historię można zauważyć, iż partytura miała udowodnić surowym egzaminatorom, iż
autor opanował wszelkie elementy sztuki i potrafi skomponować uwerturę,
intermezzo, chór, arię, duet czy scenę zbiorową . Jedynym słabym ogniwem w
„Aleko” jest wszakże libretto, na które Rachmaninow żadnego wpływu nie miał.
Można je streścić dosłownie jednym zdaniem: w cygańskim obozie doprowadzony do
ostateczności szyderstwem i kpiną ze strony niewiernej żony i jej kochanka mąż
zabija oboje i zostaje sam z wyrzutami sumienia i rozpaczą. Coś to Państwu
przypomina? Oczywiście tak – fabuła jest bliźniaczo podobna nie tylko do
„Pajaców”, ale też kilku innych oper werystycznych. Na domiar złego, chociaż
przy takim przebiegu akcji powinna kipieć od emocji wszystko toczy się jakoś
dziwnie niemrawo. Gdyby Rachmaninow nie uzupełnił tekstu Niemirowicza-Danczenki
fragmentami instrumentalnymi całość zmieściłaby się zapewne w niecałych 30
minutach. Nazwisko autora literackiego oryginału w niczym nie pomaga – albo „Cyganie” nie byli
szczególnie udanym dzieckiem Puszkina ( a jakże), nawet geniuszom takie się
zdarzają albo też adaptator nie poradził sobie z utworem konstruując libretto
rozłażące się dramaturgicznie. Za to Rachmaninow oprawił je w muzykę wspaniałej
urody uwalniając przy okazji cały swój geniusz melodyczny. I o ile w warstwie fabularnej można mówić o
werystycznych konotacjach, partytura jest od tego gatunku tak daleka, jak to
tylko możliwe. Dziś na światowych scenach „Aleko” gości rzadko (w Polsce drugi
i jak dotąd ostatni raz pod koniec 2014 w Łodzi), ale w Rosji pojawia się jeśli
nie często, to w miarę regularnie. Najczęściej zestawiany bywa z pozostałymi
dwiema jednoaktówkami Rachmaninowa, powstałymi wiele lat później: „Francescą da
Rimini” i „Biednym rycerzem”. Jakiś czas temu
pokazywano je w Glyndenbourne, na
lato zapowiada premierę La
Monnaie – pod poręcznym tytułem „Trojka” (czekam na nią z
dużą ciekawością). W marcu Opéra
national de Lorraine zdecydowała się na dublet – „Aleko” i „Francescę” uważając
chyba, że historie dwóch miłosnych trójkątów będą dla widzów
najatrakcyjniejsze. Teatru z Nancy nie stać na zatrudnienie wokalnych gwiazd,
ale zdołał sobie zapewnić obsadę rosyjskojęzycznych (z jednym wyjątkiem)
artystów, przy tym w rolach męża, żony i kochanka w obu jednoaktówkach wystąpili
ci sami śpiewacy. Dla mnie ciekawszą propozycją jest debiutancki „Aleko”, dziś
więc o nim. Silviu Purcarete zrobił co mógł, aby pokonać mielizny libretta i
wypełnić jakoś fabularne dziury. A, że akcja toczy się wśród Cyganów poszedł
drogą najprostszych, banalnych skojarzeń folklorystycznych – mamy więc
tańczącego niedźwiedzia, linoskoczków, akrobatów, połykaczy ognia, wszystko to
barwne i dość atrakcyjne. To kolorowe tło nie zdołało jednak ukryć podstawowej
słabości spektaklu – braku napięcia pomiędzy głównymi bohaterami. Przy takim
temacie to grzech śmiertelny, trzeba jednak przyznać, że nie całkiem przez
reżysera zawiniony. Jeżeli Zemfira – Gelena Gaskarova jest sprawna (nie więcej)
wokalnie, ale kompletnie pozbawiona scenicznej charyzmy, jeżeli Młody Cygan –
Suren Maksutov wypada jako płomienny kochanek blado (i nie potrafi osiągnąć
pożądanej góry) to kto zostaje? Nieszczęsny morderca. Bas Alexander
Vinogradov podjął się roli tytułowej nieco ryzykując, jako, że Rachmaninow
przeznaczył ją dla barytona. Poszedł drogą swoich wielkich poprzedników, basy
dość często podkradają repertuar barytonom, jako, że własnego mają trochę mało.
W wypadku Aleko zaś praktykę ową zaakceptował sam kompozytor, już w roku 1893
(było to bodaj trzecie wystawienie opery) wykonał tę rolę z jego
błogosławieństwem Fiodor Szalapin. Przyznam, że chociaż wolę wersję oryginalną
Vinogradov jako Aleko mimo drobnych trudności wydał mi się nie tylko bardzo
przekonujący , ale też wzruszający. Dysponuje pięknym, ciepłym głosem i wygląda
na to, że równie dobrze czuje się w muzyce rosyjskiej jak włoskiej. Szef
muzyczny Opéra national de Lorraine, Rani Calderon potrafi wydobyć z muzyki jej
śpiewność, rozlewność i delikatny smutek. Przygotowałam dla Was kilka linków z
różnymi interpretacjami najsławniejszego fragmentu dzieła – cavatiny Aleko. Ona
jest najlepszym dowodem na to, czym ta opera różni się od werystycznych dzieł
włoskich, wystarczy ją porównać chociażby z arią Cania. U Rachmaninowa zranione
serce skarży się cicho samemu sobie, u Leoncavalla jest efektowny krzyk , który
ma być usłyszany przez innych i zrobić na nich wrażenie. Wśród linków nie ma
niestety mej ulubionej od kilku lat wersji
- jeśli chcecie ją usłyszeć, trzeba postarać się o płytę „Slavic Heroes”
Mariusza Kwietnia, który tę skargę wyraża najpiękniej. Ale poniżej znajdziecie
kilka nagrań wartych słuchania.
poniedziałek, 30 marca 2015
czwartek, 19 marca 2015
Warszawskie koncerty: Kwiecień, Sierra i kontratenorzy
Niezmiernie rzadko się zdarza, żeby w ciągu dwóch dni
warszawskie życie muzyczno-teatralne dostarczyło mi tyle pozytywnych wrażeń.
Tym razem jestem tak naładowana radosną energią, że pędzę się z Wami nią
podzielić prawie na bieżąco wcześniej niż planowałam publikując nowy post.
Długo czekaliśmy w Warszawie na Mariusza Kwietnia. I
wreszcie, po nomen-omen dziewięciu miesiącach od oryginalnego terminu koncertu
stanął na doskonale sobie znanej scenie Teatru Wielkiego. Był wprawdzie główną
atrakcją wieczoru, ale dokooptowana po rezygnacji z uczestnictwa w wydarzeniu
Aleksandry Kurzak partnerka, Nadine Sierra okazała się zastępstwem więcej niż
godnym. Na niezbyt bogaty program koncertu składały się fragmenty oper
belcantowych, głównie Donizettiego, ale także Belliniego i Rossiniego oraz
nieśmiertelne bisy z Mozarta i „Je veux vivre” Gounoda. Carlo Montanaro,
którego po raz pierwszy miałam okazję obserwować z tak bliska (trzeci rząd)
poza sprawnością dyrygencką od jakiegoś
czasu już u nas dobrze znaną wykazał się jeszcze sporą dozą nonszalanckiego
wdzięku a la Bruce
Willis. Widowiskowość
gestu szefa to rzecz w orkiestronie niekonieczna, ale na scenie już
przydatna, współtworząca dobry nastrój. A ten był w niedzielę znakomity, bo
wszystkie elementy długo odkładanej, lekkostrawnej uczty muzycznej złożyły się
na musującą całość. Temu, kto wpadł na pomysł zaproszenia do Warszawy Nadine
Sierry powinniśmy złożyć podziękowanie podobne do tego, jakie w mediach
zamieścili melomani z bodajże z San Diego po debiucie Mariusza Kwietnia w
tamtejszej operze. W oświadczeniu
wyrażano radość, że teraz sprowadzono młodego artystę do miasta, bo za chwilę
miejscowego teatru nie będzie już na to stać. Nadine Sierrę czeka bez żadnych
wątpliwości (oczywiście jeśli jakieś przypadki losowe nie staną jej na drodze)
prawdziwa kariera. Dziewczyna (26 lat, wygląda na jeszcze mniej) ma po temu
wszelkie atuty: śliczny, dźwięczny, okrągły głos, ładne frazowanie, precyzyjne
ozdobniki które nie są celem samym w sobie ale środkiem wyrazu. Można jeszcze
to i owo poprawić (na przykład przejścia między rejestrami), ale w tym wieku
umiejętności Sierry są imponujące. Zalety czysto wokalne idą w parze ze
scenicznymi, młoda Amerykanka ma niewątpliwy talent aktorski, urodę, wdzięk i
łatwość nawiązywania kontaktu z publicznością a także widoczną radość
śpiewania. Obecnie Sierra zaczyna podbijać Europę (niedawno wystąpiła w
Walencji jako Norina u boku Artura Rucińskiego – Maltesty), zaś w grudniu czeka
ją debiut w Met. Tu też będzie jej towarzyszył Polak, bo jej Gildę uwiedzie
Piotr Beczała jako Książe Mantui. Mam nadzieję, że nasi rodacy przyniosą Nadine
szczęście na jej zawodowej drodze. Doskonała symbioza i wzajemna sympatia
między nią a Mariuszem Kwietniem okazała się jeszcze jedną zaletą ich wspólnego
koncertu. Kwiecień zaś, w pełnej formie wokalnej (w aktorskiej jest zawsze)
czarował tym, co zazwyczaj, czyli pięknym brzmieniem głosu, świetnym legato
(które można było podziwiać zwłaszcza w arii Riccarda z „Purytanów”) i rzadko
spotykaną u barytonów koloraturową biegłością.
Z ogromną przyjemnością i fascynacją obserwowałam jak wspaniale w tych
krótkich fragmentach całości Kwiecień konstruuje role, jak pozornie łatwo
przechodzi od figury sprytnego totumfackiego do melancholijnego amanta lub
człowieka desperacko, cudzym kosztem walczącego o swoje. I są to skończone
kreacje, tworzone głosem, spojrzeniem, drobnym gestem. Najciekawszym fragmentem wieczoru był,
przynajmniej dla mnie duet brata i siostry z „Lucii z Lammermoor”. Zwłaszcza,
że Nadine Sierra jest, mimo braku scenografii i kostiumu Lucią znacznie
bardziej stylową, kruchą i wzruszającą
niż Anna Netrebko w pamiętnej inscenizacji Met.
Po tak udanej niedzieli w TWON we wtorek podążyłam do Filharmonii Narodowej w nadziei
na równie znakomitą zabawę w
towarzystwie trzech polskich kontratenorów. Jakkolwiek za brzmieniem falsetu
nie przepadam do pójścia skłoniło mnie nazwisko Kacpra Szelążka, który tak
bardzo podobał mi się w „Agrippinie”. Koncert skonstruowany został na zasadzie
pasticcio – czyli na kanwie znanych arii barokowych napisano nową historię o
mistrzu i konkurujących o jego uznanie dwóch studentach. Niewdzięczna rola
prymusa-lizusa przypadła Michałowi Sławeckiemu, pozornie wyluzowanego zagrał
Szelążek zaś maestrem był Artur Stefanowicz, u którego pierwszy z młodych
śpiewaków już skończył studia, drugi jeszcze naukę kontynuuje. Całość wypadła …
szampańsko, nie da się tego inaczej określić – widownia (sala szczelnie
wypełniona) opuszczała Filharmonię Narodową z wielkimi uśmiechami na twarzach.
Radość tę zawdzięczamy Filharmonii
Szczecińskiej, która spektakl (tak to można nazwać) zamówiła i w jej pięknym
gmachu miał premierę kilka dni temu. Dziękujemy! Natalia Kozłowska wydaje się
być mistrzynią w tworzeniu skromnymi środkami widowiska, w którym niepozorne
meble i rekwizyty stają się pełnoprawną scenografią zaś akcja (według
scenariusza Doroty Cybulskiej Amsler) rozwija logicznie i potoczyście. W tym
konkretnym przypadku inspiracją był skomponowany w 1940 roku utwór Johna Cage’a,
w którym instrumentem mógł być każdy sprzęt domowy. Fragmenty „Living Room”
stanowiły ramę muzyczną naszego koncertu, zaś członkowie Ensemble Club Europa
grali na wszystkim, co się dało, włącznie z zastawą stołową. Warto również
dodać, że jak to dzisiaj często bywa muzycy, poza swoimi pierwszoplanowymi
zadaniami, wypełnianymi z wdziękiem, entuzjazmem i fachowością mieli jeszcze
dodatkowe, aktorskie. Tu szczególnie wyróżnił się kontrabasista Grzegorz Zimak ofiarnie
podtrzymujący studentów w chwili próby. Od strony merytorycznej za całość odpowiadała
świetna Dorota Cybulska Amsler, klawesynistka i szefowa Ensemble Club Europa. A
kontratenorzy? Przyznam, że matowa barwa głosu Artura Stefanowicza nie bardzo
mi odpowiada. Musi on być jednak wyjątkowo utalentowanym pedagogiem, bo obaj
studenci przynoszą mu chlubę. Michał Sławecki stawia na zalety swego górnego
rejestru, jasną barwę (jak dla mnie momentami zbyt przenikliwą), jest
technicznie i wyrazowo bardzo sprawny, ma także sceniczny urok. Ale –
wybaczcie, Panowie – Kacper Szelążek znów ukradł wam spektakl. Tym, którzy go
nie słyszeli być może trudno będzie uwierzyć w niesamowitą biegłość młodego
artysty, ale zapewniam, że nie przesadzam. Ze wspaniałą lekkością przechodzi on
na przykład z góry skali na sam dół zachowując przy tym barwową jednorodność,
koloratury produkuje jakby od niechcenia . Zalety wokalne wspiera cecha
wyjątkowa, którą obdarzeni zostają tylko nieliczni szczęśliwcy – tzw. star
quality, to coś, co każe publiczności wśród innych zauważać właśnie jego. Mam
nadzieję, że kariery obu początkujących falsecistów rozwiną się wspaniale. I,
że mimo tego rozwoju nadal będziemy mogli ich słuchać i oglądać w Polsce.
Gratulacje zaś za „Baroque Living Room” należą się całemu zespołowi, który go
zrealizował. Żebyśmy my, na widowni poczuli się tak komfortowo i mieli wrażenie
takiej lekkości bez przegięć (bo wtedy zabawa czasem robi wrażenie nieco
wymuszonej) po drugiej stronie rampy potrzebna jest żelazna dyscyplina i
najwyższej klasy umiejętności. Ta końcowa, nieskomplikowana konkluzja dotyczy oczywiście
obu koncertów, które dostarczyły mi ostatnio tyle czystej radości.
https://www.youtube.com/watch?v=AI6WZl8Ue6M
https://www.youtube.com/watch?v=AI6WZl8Ue6M
sobota, 14 marca 2015
"Aida" w Rzymie, "Aida" w Mediolanie
Po raz drugi dokonałam blogowego samosprawdzenia i po raz
drugi , jak w przypadku „Toski” otrzymałam wynik zaskakujący mnie samą – nigdy
dotąd nie pisałam o „Aidzie”. Jakoś nie potrafiłam tej opery „dodać do
ulubionych”, jakoś nie stała się mi bliska a co za tym idzie właściwie jej nie
słucham. Nie do końca rozszyfrowałam przyczyny tego stanu rzeczy, bo przecież nie jest nią klasa muzyki Giuseppe
Verdiego (wspaniała) ani nawet nadmierna
popularność dzieła (skoro bez wstrętu i z własnej woli sięgam po kolejną
„Traviatę”). Może winą powinnam obarczyć libretto, może miejsce akcji nazbyt
często prowokujące projektantów kostiumów do ośmieszenia głównego tenora, a
może brak porządnej partii barytonowej (Amonasro to postać w gruncie rzeczy
drugoplanowa i poza końcem drugiego aktu i pierwszą połową trzeciego nic nie ma
do zaśpiewania). Na pewno nie przepadam za monumentalizmem dwóch pierwszych
aktów i nie bardzo mam cierpliwość czekać, aż akcja dotrze do znacznie z mego
punku słyszenia ciekawszych trzeciego i czwartego (zwłaszcza przepięknego,
nieziemskiego duetu zamykającego
całość). Nie bardzo też potrafię zidentyfikować się z tytułową bohaterką i
przekonać do jej pokrętnej logiki, łatwiej mi zrozumieć teoretyczny czarny charakter
czyli Amneris. Radames wydaje mi się postacią dosyć żałosną – manipulowany
przez wszystkich pozostałych protagonistów. Jemu mogłabym wyłącznie współczuć,
ale nie jest to cecha szczególnie pożądana u operowego herosa. Co z tego, że
znając historię powstania utworu i wiedząc doskonale, dlaczego dokonano wyboru
takiego, a nie innego tematu wymuszającego gigantyczną skalę, kiedy i tak coś
„nie zaskakuje” i nic nie mogę na to poradzić. Zaś „Aida” cieszy się
niesłabnącym powodzeniem w teatrach na całym świecie. W ostatnich dniach
premierę miała nowa produkcja w mediolańskiej La Scali i wystawiono operę w
wersji koncertowej w rzymskiej Accademia di Santa Cecilia. Na zapisy obu tych wykonań moją uwagę
ściągnęli oczywiście śpiewacy – w Rzymie właściwie współczesna obsada marzeń a
w Mediolanie przede wszystkim mezzosopranistka. Zdam Wam relację z tych wydarzeń i uprzedzam –
będę porównywać. Słuchając dwa razy tego samego utworu w ciągu kilkudziesięciu
godzin nie da się od tego uciec.
Na nową produkcję „Aidy” czekano w La Scali od dłuższego
czasu. A była potrzebna, bo – przynajmniej w Europie – przeładowane
szczegółami, wystawne do granic wytrzymałości oczu inscenizacje Franco
Zeffirellego coraz bardziej wydają się anachroniczne. A jednak patrząc na
spektakl Petera Steina miałam permanetnie wrażenie całkowitego braku reżyserii,
co również nie jest dobrym wyjściem. Swoją indywidualność silnie zaznaczyli
scenograf i projektantka kostiumów, nie było jednak nikogo, kto zadbałby o jaka
taką spójność ich odmiennych koncepcji. Ferdinand Woegerbauer stworzył nowoczesne, elganckie, oszczędne w formie
dekoracje w bieli, czerni i złocie. Nie są one odwzorowaniem staroegipskich
rycin, ale wariacją na ich temat. Za to Nanà
Cecchi solidnie sobie poszalała konfrontując widzów z feerią ostrych barw i strojami urody,
powiedzmy sobie szczerze nienachalnej . Najbardziiej zdumiał mnie wygląd tancerzy odzianych w zielone kombinezony i
tej samej barwy peruki typu „piorun w szczypiorek” (czy też bardziej
kolokwialnie mówiąc „pieron w mietłę”).
Choreografia scen baletowych autorstwa Massimiliano Volpiniego także
wydała mi się problematyczna. Odpowiedzialność za całość ponosi jednak Stein,
który nie ma umiejętności radzenia sobie z tłumami na scenie, a w wypadku
„Aidy” to przypadłość dyskwalifikująca. Gdyby chociaż miał pomysł na postaci
najważniejsze … ale nie, śpiewacy zostali bez pomocy, zdani tylko na własne
umiejętności aktorskie. Muzycznie spektakl okazał się poprawny, ale bardzo
rutyniarski – począwszy od dyrygenta -
Zubina Mehty przez solistów a na chórze skończywszy. Kristin Lewis ma głos ładny, ale do roli
tytułowej za mały i trochę się męczyła, zaś efekt był zaledwie akceptowalny.
Fabio Satori jest rozpaczliwie nieatrakcyjnym Radamesem (i nie chodzi tu o jego
sylwetkę tylko kompletną interpretacyjną nieudolność), ale za to śpiewa od
strony technicznej bardzo porządnie, zaś jego tenor może się wielbicielom
typowo włoskiego brzmienia podobać. George Ganidze – Amonasro i Carlo Colombara
– Faraon dali niezbyt ekscytujące, ale przyzwoite kreacje wokalne. Na Mattiego Salminena
- Ramfis należy spuścić zasłonę miłosierdzia i wspominać jego minioną chwałę.
Pozostała jeszcze Anita Rachvelishvili jako Amneris. Zostawiłam ją sobie na
koniec, bo to w tym przedstawieniu prawdziwy klejnot, błyszczący blaskiem
przyćmiewającym wszystkich i to pod każdym względem. Mezzosopran duży,
mięsisty, mocny, bogaty, we wszystkich rejestrach równie atrakcyjny jest do
partii egipskiej księżniczki wymarzony. Ekspresja zarówno wokalna jak sceniczna
wspaniała – to prawdziwa kobieta, namiętna, władcza, zrozpaczona. Rachvelishvili nie musi bać się loggionistów
– w la Scali, teatrze ekstremalnie nieprzyjaznym artystom spoza Włoch na nią
czekają tylko owacje. Nie bez powodu!
O zamiarze dokonania studyjnego nagrania „Aidy”
usłyszałam po raz pierwszy już dość dawno temu, przy okazji wydania „Madamy Butterfly”. Wiadomość to była
zaskakująca w czasach, kiedy tego typu kosztowne acz prestiżowe przedsięwzięcia
niemal już zanikły. Projekt zakładał wówczas, że gwiazdami nowego albumu będą
ci sami artyści, co w wypadku bardzo chwalonej „Madamy” – wszak nie zmienia się
zwycięskiej drużyny. Trochę czasu jednak minęło, coś po drodze się zdarzyło
(szczegóły porzucenia projektu przez Angelę Gheorghiu bądź też śpiewaczki przez
wytwórnię nie są mi znane) i ostatecznie do sesji nagraniowych przystąpił
prawdziwy dream team z Antonio Pappano, Anją Harteros i Jonasem Kaufmannem na
czele. Niejako przy okazji, a także w celach promocyjnych zdecydowano się na
jedno jedyne, koncertowe wykonanie opery 27 lutego 2015. Nie transmitowały go
żadne media, ale od czegóż mamy telefony … Nie sądzę zresztą, by ta piracka
rejestracja, która błyskawicznie rozpełzła się po sieci w czymkolwiek
zaszkodziła profesjonalnej , jako, że jakość dźwięku jest typowa dla komórek,
czyli zła i może najwyżej zaostrzyć apetyt. Z tym zastrzeżeniem zabieram się do
relacji. Pierwsze, co nawet w takich warunkach rzuca się w uszy natychmiast to
sposób prowadzenia i potraktowania partytury przez dyrygenta. Tu nie ma ani
śladu rutyny, wszystko zostało dokładnie przeanalizowane, ale pasja i namiętna
miłość do tej muzyki i tego konkretnego utworu są słyszalne od początku po
finał. Oczywiście nie każdemu spodobają
się nieortodoksyjne tempa stosowane przez Pappano (na przykład maksymalnie zwolniona „Celeste Aida” czy
galopujący finał trzeciego aktu), ale nie sposób nie zauważyć subtelności, z
jaką zagrana została uwertura i energii, jaką pulsują wielkie sceny zbiorowe.
Słuchając orkiestry pod mistrzowską (realnie, nie tylko
tytularnie-grzecznościowo) ręką Antonio Pappano zaczęłam się intensywnie
zastanawiać dlaczegóż to ja właściwie nie przepadam za „Aidą”. Odpowiedź
okazuje się prostsza, niż myślałam. Najwyraźniej dopiero dziś trafiłam na
„swoją”. I pewnie do końca tekstu
byłyby już same tylko achy i ochy gdyby nie … Anja Harteros, artystka, którą
uwielbiam. Niestety, Aida nie jest partią dla niej, a 27 lutego nie był jej
dniem. Wysoka tessitura roli nie służy sopranowi Harteros, brzmiał on sucho,
momentami krzykliwie, ze słyszalnym wysiłkiem i nie zawsze we właściwej
tonacji. W finale arii nad Nilem zdarzył się nawet kogut wyjątkowo paskudny.
Skupiona na pokonywaniu trudności wokalnych artystka nie osiągnęła też właściwego
sobie poziomu interpretacyjnego. A przecież finałowy duet łączący skazanych na
powolną śmierć kochanków w nadziei na
lepszy świat gdzieś, tam z daleka od doliny łez wydaje się dla niej stworzony. To wszystko
nie znaczy oczywiście, że Harteros całkiem położyła rolę. Momentami dało się słyszeć tę Anję,
której rozentuzjazmowany Włoch podziekował okrzykiem „la divina”. Jonas
Kaufmann dał za to dowód na to, iż prawdziwy artysta ciągle się uczy . „Celeste
Aida” w jego wykonaniu to zupełnie inna aria niż ta, którą nagrał na albumie
verdiowskim. I co za piękne „zamierające” B ( B morendo) zaśpiewane pełnym
głosem, bez śladu użycia falsetu. Poza
tym Kaufmann jak zazwyczaj czarował piękną, otwartą górą stworzył, nawet w wykonaniu koncertowym
wiarygodną postać nieszczęsnego Radamesa. Za każdym razem słysząc Ekaterinę
Semenchuk zastanawiam się skąd w tym pozornie nienajwiększym mezzosopranie
bierze się tyle siły. To przypadek głosu o niekoniecznie powalającym wolumenie,
ale o dużej swobodzie, nośności i urodzie. Ludovic Tézier fantastycznie autorytatywnym i mocnym barytonem również
niepośledniej piękności znakomicie uwiarygodnił postać bezlitosnego etiopskiego
króla. Zaskoczył mnie pozytywnie Erwin Schrott jako Ramfis – to najlepsza rola
verdiowska, jaką dotąd zaśpiewał. Marco Spotti jako Faraon i Paolo Fanale jako
Posłaniec zaprezentowali się od najlepszej strony. Jako Kapłanka wystąpiła
Donika Mataj udowodniając dlaczego chór Accademii di Santa Cecilia tak świetnie
brzmi. Jeśli ma takich śpiewaków, nie można się dziwić.
Podsumowując : spektakl mediolański, gdyby nie Anita
Rachvelishvili natychmiastowo uleciałby z mojej pamięci – nie na tyle zły, bym
go wspominała z niechęcią, nie na tyle dobry by w niej pozostać na dłużej.
Natomiast wersja rzymska mocno zaostrzyła mi apetyt na album płytowy. Z
pewnością nie będzie w nim błędów
intonacyjnych (można przecież rejestrować nieudane elementy
wielokrotnie, aż do osiągnięcia pożądanego skutku). Jestem bardzo ciekawa jak w
gotowym nagraniu zaprezentuje się Anja Harteros. O resztę jestem spokojna, chociaż z tyłu glowy czai się jednak myśl – a gdyby
wymienić Semenchuk na Rachvelishvili? Tego jednak nie sprawdzę. Pozostaje mi
czekać na jesień, kiedy abum z „Aidą” ma się ukazać.
Podczas nagrania |
piątek, 6 marca 2015
"Norma" w Barcelonie
Z
terminem „bel canto” same problemy.
Począwszy od ortografii (można pisać razem lub osobno) a na sferze
znaczeniowej skończywszy. Pojęcie należy do tych najczęściej używanych i niby
wszyscy wiemy, co się nim zawiera. Ale kiedy poszperać głębiej okazuje się, że
każdy z nas rozumie je nieco inaczej. Z jednej strony, kiedy słuchamy opery
belcantowej zarzut niestylowości jest jednym z najpoważniejszych, jakie można
postawić wykonawcom, z drugiej jednak – najtrudniej uchwytnym i właśnie dlatego
najłatwiejszym do postawienia. Od jakiegoś czasu z niepokojem zauważam, że
zasadnicza treść jaka ukryta jest pod atrakcyjnie brzmiącą nazwą pozostaje
stała tylko umownie. A nie powinna. Jak inaczej tłumaczyć sukcesy w tym
repertuarze artystek pozostających najdalej jak się tylko da od reguł belcantowego śpiewu? Przy tym nie
chodzi mi o zachwyty zwykłej publiczności, czy nasze, pasjonatów-amatorów, ale
o szeroko pojętych profesjonalistów, którzy komentują występy np. Diany Damrau
w roli Lucii sążnistymi peanami. Coś się tu nie zgadza. Zaczynam podejrzewać,
że wszystko to wina tych zawodowców, co belcanta nie tylko nie lubią i nie
bardzo rozumieją, ale wręcz nim gardzą. Kwestia gustu, jeden lubi
średniowieczną polifonię a inny czuje się u siebie od Bartoka w górę, kwestii prywatnego
smaku recenzenta pominąć się nie da. Ale jakieś pryncypia istnieją a
ignorowanie ich nie świadczy najlepiej o stanie muzycznej wiedzy i uczciwości
tzw. fachowców. Ogarnięta takimi właśnie niewesołymi refleksjami zasiadłam do
oglądania „Normy” wystawionej w barcelońskim Teatro Liceu. Niepokój mój tym
większy, że to dzieło szczególne, będące kwintesencją bel canta, a stawiające
swoim interpretatorom zadania wręcz heroiczne. Nie chodzi tylko o samą rolę
tytułową (myślę, że jak zazwyczaj przy takich okazjach słynna kwestia Lilli Lehmann, że łatwiej jest zaśpiewać trzy razy pod rząd Brunhildę niż raz Normę
została nieco wyolbrzymiona), ale także o Polliona, który musi być tyleż
wokalnie szlachetny, co posiadać moc tenora spinto. Z moich doświadczeń wynika,
że połączyć te dwie cechy jest niezwykle trudno. Nadto libretto nie obfituje w
dramatyczne zwroty akcji, chodzi w nim głownie o rzeczy tak ważne lecz ulotne
jak uczucia, lojalność wobec drugiego człowieka i siebie samego, także wobec
danego słowa. Wszystko jest w muzyce, trzeba nie tylko umieć to wyrazić, ale
także połączyć perfekcyjnie z kunsztowną formą i stylem, inaczej „cała opera na
nic”. Z powodu wszystkich tych trudności „Norma” bywa wystawiana niezbyt
często, a jeśli już to rzadko z zadawalającym efektem. W Barcelonie wynik też
okazał się mieszanką sukcesu i porażki, ale ogólnie zapisze się w mojej pamięci
nienajgorzej. Produkcja miała premierę w 2013 w San Francisco i została
skonstruowana specjalnie dla Sondry Radvanovsky, która też objęła główną
rolę w pierwszej obsadzie w Liceu. Statyczność „Normy”, niejako „wrodzona”
stawia opór adeptom teatru reżyserskiego. Nie inspiruje do szaleństw, zaś na
oszałamiającą widowiskowość najprostszego typu (tłum statystów, żywe zwierzęta,
bajkowe kostiumy) decydować się tylko nie bardzo im wypada, ale też, ze względu
na koszty nie można. Toteż spektakl okazał się taki sobie i szczerze
powiedziawszy jako widowisko raczej blady. Zawiera też elementy mocno
nieprzekonujące: święte drzewo Druidów, jak każe libretto posrebrzone zostało
pracowicie wwiezione na scenę i z równie dużym nakładem sił podwieszone pod
sufitem, po skończonej modlitwie zaś niemrawo sprzątnięte. Wnętrze, w którym toczy
się większość akcji przypomina wielką stodołę a drewniana platforma na którą
bohaterowie wbiegają dla podkreślenia napięcia emocjonalnego - wóz drabiniasty. To wszystko nie
przeszkadza, ale niestety reżyser Kevin
Newbury nie miał również pomysłu na
relacje pomiędzy postaciami. Trzeba na jego usprawiedliwienie dodać, że trafili
mu się (a także autorowi przystosowania rzeczy do sceny Liceu) wykonawcy
nieobdarzeni naturalnym talentem aktorskim, może więc rzeczywiście lepiej było
ograniczyć ich działania do przybierania efektownych póz i zastygania w nich na
dłuższe chwile. Nie czarujmy się jednak
- nikt nie przychodzi na „Normę” zwabiony jej aspektem widowiskowym, tu
chodzi o popis wokalny. Pod tym względem barceloński spektakl budzi spory i
kontrowersje, te same, które od lat łączą się z wykonawczynią partii tytułowej,
Sondrą Radvanovsky. Najogólniej mówiąc jest to śpiewaczka mająca rzesze
wielbicieli, ale również spore grono przeciwników. Co najciekawsze przyczyną
niechęci do Radvanovsky nie bywa zazwyczaj jej sztuka wokalna, ani też
osobowość – chodzi zazwyczaj o naturalne właściwości jej głosu, a te są
specyficzne. Rzecz nie w samej barwie ale a w drobnym, gęstym vibrato, wyraźnym
i dominującym tak, że niektórym trudno
je znieść. Jestem na nie chyba odporna, bo nigdy mi nie przeszkadzało, przynajmniej
nie w stopniu utrudniającym podziwianie zalet śpiewu Amerykanki. Przeszkadzało
za to Peterowi Gelbowi, który zgodnie ze stugębną plotką nie akceptował do
niedawna także … typu urody artystki (niebędącej może wstrząsającą pięknością,
ale niepozbawionej zalet estetycznych). Tym, którym wydaje się to zdumiewające
można ze smutkiem przypomnieć, że Gelb nie jest niestety odosobniony –
kuriozalny przypadek takiego traktowania śpiewaczek mamy pod bokiem, w teatrze noszącym dumne miano Opery Narodowej. Dyrektor Met zaś w ostatnim czasie albo
zmienił zdanie, albo uległ perswazjom, bo sezon 2015/16 będzie na tej scenie
należał do Radvanovsky, która pojawi się w trzech głównych rolach cyklu
tudorowskiego Gaetano Donizettiego. Na razie jednak zbiera za swoją Normę
przeróżne oceny – od entuzjastycznych (takich chyba jest większość) do mocno umiarkowanych.
Nie potrafię dołączyć do żadnej z tych krańcowych grup, ale bliżej mi raczej do
tych, którzy chwalą. I to nawet pomimo faktu, że do prawdziwej czystości stylu
śpiewaczce trochę brakuje. Powiedziałabym, że Radvanovsky jest nieco bliżej
średniego Verdiego niż autentycznego belcanto, ale w porównaniu z
quasi-werystycznymi wyczynami niektórych swoich fetowanych koleżanek wydaje się
naprawdę dobra. Są starannie dopieszczone, długie frazy, ładne legato, mięsisty
środek skali, niezła góra (tylko dołu brak) . Interpretacja Radvanovsky także
mnie przekonuje – to oczywiście nie tak królewska w swym gniewie i rozpaczy kapłanka
jak Callas ani nie bardziej zdystansowana i odległa Caballe. Jej bohaterce
bliżej chyba do zwykłej kobiety, której uczucia i duma zostały bezwzględnie
zranione. Tym przykrzejszy wydał mi się fakt, że Radvanovsky nie miała
właściwie żadnej partnerki w Adalgisie, która w tej operze ważniejsza jest od
Polliona. Ekaterina Gubanova występuje na najsławniejszych scenach świata i w
bardzo różnorodnym repertuarze, zawsze jednak bywa jednakowo obojętna, wyblakła
i pozbawiona życia – srebrzysty pień, do którego modlą się Druidzi ma w tym
przedstawieniu więcej werwy i charakteru niż ona. Gubanova wyśpiewuje
prawidłowo wszystkie nuty, ale to co śpiewa pozostaje dotknięte dziwną
martwotą. Jako Pollion wystąpił Gregory Kunde. Nie jest on młody ani
przystojny, nie ma głosu ani szczególnie pięknego, ani o dużym wolumenie. Co w
pozostaje w takiej sytuacji? Ano, drobiazg – sztuka wokalna, żarliwość i
doskonała samoświadomość artysty, który wie, co chce wyrazić i wie, jakimi
środkami to uczynić. Długie lata w służbie belcanta procentują – Kunde,
zwłaszcza w duetach i scenach zespołowych (w arii niedostatek mocy było
momentami słychać, niekonieczne wydały mi się także własne ozdobniki) brzmiał
znakomicie. Kwartet solistów dopełnił pohukujący dziarsko i niepotrzebnie
Raymond Aceto. Orkiestra pod ręką Renato Palumbo grała dość dynamicznie, może
nawet tej werwy było troszkę za dużo.
Subskrybuj:
Posty (Atom)