czwartek, 19 marca 2015

Warszawskie koncerty: Kwiecień, Sierra i kontratenorzy

Niezmiernie rzadko się zdarza, żeby w ciągu dwóch dni warszawskie życie muzyczno-teatralne dostarczyło mi tyle pozytywnych wrażeń. Tym razem jestem tak naładowana radosną energią, że pędzę się z Wami nią podzielić prawie na bieżąco wcześniej niż planowałam publikując nowy post.
Długo czekaliśmy w Warszawie na Mariusza Kwietnia. I wreszcie, po nomen-omen dziewięciu miesiącach od oryginalnego terminu koncertu stanął na doskonale sobie znanej scenie Teatru Wielkiego. Był wprawdzie główną atrakcją wieczoru, ale dokooptowana po rezygnacji z uczestnictwa w wydarzeniu Aleksandry Kurzak partnerka, Nadine Sierra okazała się zastępstwem więcej niż godnym. Na niezbyt bogaty program koncertu składały się fragmenty oper belcantowych, głównie Donizettiego, ale także Belliniego i Rossiniego oraz nieśmiertelne bisy z Mozarta i „Je veux vivre” Gounoda. Carlo Montanaro, którego po raz pierwszy miałam okazję obserwować z tak bliska (trzeci rząd) poza sprawnością dyrygencką  od jakiegoś czasu już u nas dobrze znaną wykazał się jeszcze sporą dozą nonszalanckiego wdzięku a la Bruce Willis. Widowiskowość  gestu szefa to rzecz w orkiestronie niekonieczna, ale na scenie już przydatna, współtworząca dobry nastrój. A ten był w niedzielę znakomity, bo wszystkie elementy długo odkładanej, lekkostrawnej uczty muzycznej złożyły się na musującą całość. Temu, kto wpadł na pomysł zaproszenia do Warszawy Nadine Sierry powinniśmy złożyć podziękowanie podobne do tego, jakie w mediach zamieścili melomani z bodajże z San Diego po debiucie Mariusza Kwietnia w tamtejszej operze.  W oświadczeniu wyrażano radość, że teraz sprowadzono młodego artystę do miasta, bo za chwilę miejscowego teatru nie będzie już na to stać. Nadine Sierrę czeka bez żadnych wątpliwości (oczywiście jeśli jakieś przypadki losowe nie staną jej na drodze) prawdziwa kariera. Dziewczyna (26 lat, wygląda na jeszcze mniej) ma po temu wszelkie atuty: śliczny, dźwięczny, okrągły głos, ładne frazowanie, precyzyjne ozdobniki które nie są celem samym w sobie ale środkiem wyrazu. Można jeszcze to i owo poprawić (na przykład przejścia między rejestrami), ale w tym wieku umiejętności Sierry są imponujące. Zalety czysto wokalne idą w parze ze scenicznymi, młoda Amerykanka ma niewątpliwy talent aktorski, urodę, wdzięk i łatwość nawiązywania kontaktu z publicznością a także widoczną radość śpiewania. Obecnie Sierra zaczyna podbijać Europę (niedawno wystąpiła w Walencji jako Norina u boku Artura Rucińskiego – Maltesty), zaś w grudniu czeka ją debiut w Met. Tu też będzie jej towarzyszył Polak, bo jej Gildę uwiedzie Piotr Beczała jako Książe Mantui. Mam nadzieję, że nasi rodacy przyniosą Nadine szczęście na jej zawodowej drodze. Doskonała symbioza i wzajemna sympatia między nią a Mariuszem Kwietniem okazała się jeszcze jedną zaletą ich wspólnego koncertu. Kwiecień zaś, w pełnej formie wokalnej (w aktorskiej jest zawsze) czarował tym, co zazwyczaj, czyli pięknym brzmieniem głosu, świetnym legato (które można było podziwiać zwłaszcza w arii Riccarda z „Purytanów”) i rzadko spotykaną u barytonów koloraturową biegłością.  Z ogromną przyjemnością i fascynacją obserwowałam jak wspaniale w tych krótkich fragmentach całości Kwiecień konstruuje role, jak pozornie łatwo przechodzi od figury sprytnego totumfackiego do melancholijnego amanta lub człowieka desperacko, cudzym kosztem walczącego o swoje. I są to skończone kreacje, tworzone głosem, spojrzeniem, drobnym gestem.  Najciekawszym fragmentem wieczoru był, przynajmniej dla mnie duet brata i siostry z „Lucii z Lammermoor”. Zwłaszcza, że Nadine Sierra jest, mimo braku scenografii i kostiumu Lucią znacznie bardziej stylową, kruchą  i wzruszającą niż Anna Netrebko w pamiętnej inscenizacji Met.

Po tak udanej niedzieli w TWON we wtorek  podążyłam do Filharmonii Narodowej w nadziei na równie znakomitą zabawę  w towarzystwie trzech polskich kontratenorów. Jakkolwiek za brzmieniem falsetu nie przepadam do pójścia skłoniło mnie nazwisko Kacpra Szelążka, który tak bardzo podobał mi się w „Agrippinie”. Koncert skonstruowany został na zasadzie pasticcio – czyli na kanwie znanych arii barokowych napisano nową historię o mistrzu i konkurujących o jego uznanie dwóch studentach. Niewdzięczna rola prymusa-lizusa przypadła Michałowi Sławeckiemu, pozornie wyluzowanego zagrał Szelążek zaś maestrem był Artur Stefanowicz, u którego pierwszy z młodych śpiewaków już skończył studia, drugi jeszcze naukę kontynuuje. Całość wypadła … szampańsko, nie da się tego inaczej określić – widownia (sala szczelnie wypełniona) opuszczała Filharmonię Narodową z wielkimi uśmiechami na twarzach. Radość tę zawdzięczamy  Filharmonii Szczecińskiej, która spektakl (tak to można nazwać) zamówiła i w jej pięknym gmachu miał premierę kilka dni temu. Dziękujemy! Natalia Kozłowska wydaje się być mistrzynią w tworzeniu skromnymi środkami widowiska, w którym niepozorne meble i rekwizyty stają się pełnoprawną scenografią zaś akcja (według scenariusza Doroty Cybulskiej Amsler) rozwija logicznie i potoczyście. W tym konkretnym przypadku inspiracją był skomponowany w 1940 roku utwór Johna Cage’a, w którym instrumentem mógł być każdy sprzęt domowy. Fragmenty „Living Room” stanowiły ramę muzyczną naszego koncertu, zaś członkowie Ensemble Club Europa grali na wszystkim, co się dało, włącznie z zastawą stołową. Warto również dodać, że jak to dzisiaj często bywa muzycy, poza swoimi pierwszoplanowymi zadaniami, wypełnianymi z wdziękiem, entuzjazmem i fachowością mieli jeszcze dodatkowe, aktorskie. Tu szczególnie wyróżnił się kontrabasista Grzegorz Zimak ofiarnie podtrzymujący studentów w chwili próby. Od strony merytorycznej za całość odpowiadała świetna Dorota Cybulska Amsler, klawesynistka i szefowa Ensemble Club Europa. A kontratenorzy? Przyznam, że matowa barwa głosu Artura Stefanowicza nie bardzo mi odpowiada. Musi on być jednak wyjątkowo utalentowanym pedagogiem, bo obaj studenci przynoszą mu chlubę. Michał Sławecki stawia na zalety swego górnego rejestru, jasną barwę (jak dla mnie momentami zbyt przenikliwą), jest technicznie i wyrazowo bardzo sprawny, ma także sceniczny urok. Ale – wybaczcie, Panowie – Kacper Szelążek znów ukradł wam spektakl. Tym, którzy go nie słyszeli być może trudno będzie uwierzyć w niesamowitą biegłość młodego artysty, ale zapewniam, że nie przesadzam. Ze wspaniałą lekkością przechodzi on na przykład z góry skali na sam dół zachowując przy tym barwową jednorodność, koloratury produkuje jakby od niechcenia . Zalety wokalne wspiera cecha wyjątkowa, którą obdarzeni zostają tylko nieliczni szczęśliwcy – tzw. star quality, to coś, co każe publiczności wśród innych zauważać właśnie jego. Mam nadzieję, że kariery obu początkujących falsecistów rozwiną się wspaniale. I, że mimo tego rozwoju nadal będziemy mogli ich słuchać i oglądać w Polsce. Gratulacje zaś za „Baroque Living Room” należą się całemu zespołowi, który go zrealizował. Żebyśmy my, na widowni poczuli się tak komfortowo i mieli wrażenie takiej lekkości bez przegięć (bo wtedy zabawa czasem robi wrażenie nieco wymuszonej) po drugiej stronie rampy potrzebna jest żelazna dyscyplina i najwyższej klasy umiejętności. Ta końcowa, nieskomplikowana konkluzja dotyczy oczywiście obu koncertów, które dostarczyły mi ostatnio tyle czystej radości. 
https://www.youtube.com/watch?v=AI6WZl8Ue6M
https://www.youtube.com/watch?v=_hI60JIwM7g




5 komentarzy:

  1. Rzeczywiście była to radość i przyjemność ogromna - myślę o koncercie Kwiecień/ Sierra, warto było nań czekać.
    Rzadko słyszy się w tej naszej Narodowej takie głosy, widzi taki profesjonalizm gdzie z każdej arii czy duetu tworzona jest kreacja - mini przedstawienie.
    A wszystko pełne wdzięku i jednocześnie perfekcji.
    W czerwcu ubiegłego roku słyszałam jak MK mówił o pięknym głosie,talencie i temperamencie swojej partnerki i faktycznie nic nie przesadził.
    Muszę się przyznać,że po raz 10-ty widziałam na scenie Kwietnia na "żywo" i co tu dużo mówić - jestem coraz bardziej zauroczona jego wspaniałym głosem i talentem.Pozdrawiam,Halina.
























    OdpowiedzUsuń
  2. Witam! Śledzę Pani bloga już od dłuższego czasu i jest on niezwykle pomocny przy poszerzaniu horyzontów, gdyż stosunkowo niedawno weszłam w świat opery. Chciałabym zagłębić się w muzykę Wagnera, jednak nie mam pojęcia od której opery, a następnie nagrania najlepiej zacząć... czy mogłabym poprosić o jakąś rekomendację?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bym zaczęła od "Holendra Tułacza" lub "Lohengrina" , żeby wejść w ten świat w miarę gładko. Potem "Tannhauser" i "Ring". Nie jestem znawczynią nagrań wagnerowskich, jeśli chodzi o "Ring" z pewnością z całego serca mogę polecić DVD z wersją Bouleza i Chereau. Jako "Lohengrina" lubię Jonasa Kaufmanna, z tym, że obie dostępne na DVD wersje są z tych nowoczesnych. Muzycznie lepsza jest ta z Monachium, ze świetną Anja Harteros.

      Usuń
  3. Dokładnie tydzień temu umieściłam komentarz pod powyższym wpisem....i nie ma go.Pozdrawiam,Halina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, Halino - to wynika z mego gapiostwa. Zamieściłam na ten temat krótki post, bo nie Ty jedna padłaś jego ofiarą.

      Usuń