Temat
jest przepastny (baza IMDB wymienia 1908 filmów w większym lub też całkiem
śladowym stopniu z nim związanych), powinnam więc na początek doprecyzować, o
co tak konkretnie mi chodzi. Nie będę tu pisać o kinowych i telewizyjnych
adaptacjach oper ani też o ekranowych biografiach kompozytorów, śpiewaków,
dyrygentów czy librecistów, w których siłą rzeczy używa się fragmentów dzieł
przez nich stworzonych lub odtwarzanych. Interesuje mnie natomiast to, jak
opera jest używana w zwykłej filmowej fabule, do czego służy scenarzystom i
reżyserom oraz w jaki sposób bywa przez nich pokazywana. Poświęciłam trochę
czasu na buszowanie w sieci, rezultat okazał się pouczający – większość list
przebojów typu „Top 10 Best Uses of
Opera in Movie” zawiera te same tytuły (nie mogę obiecać, że u mnie ich nie
znajdziecie), ale odkryłam na nich zastanawiające braki. Polski rynek książek o
operze właściwie nie istnieje, za to w serii Cambridge Studies in Opera
znalazłam ciekawostkę autorstwa Marcii J. Citron – potężny tom pt. „When Opera
Meets Film”. Z pewnością mógłby się okazać ważny, inspirujący i poszerzyć
wąskie horyzonty mojej wiedzy w tej sprawie ale cena – 110 dolarów + koszty wysyłki – skutecznie
mnie zniechęciła do nabycia. Pozostało mi więc klasyczne „zrób to sam”. Oczywiście wiele z
przytaczanych scen i filmów można spokojnie
uznać za przynależne także do innych kategorii niż te, które im
przypisałam. Ale przecież to tylko zabawa !
Po
pierwsze : Idziemy do opery
A
właściwie udają się tam bohaterowie filmu. Tylko po co? Gdyby czerpać wiedzę
wyłącznie ze srebrnego ekranu konkluzja mogłaby zasadniczo być jedna – żeby się
pokazać. W filmie prawie nikt nie udaje się do opery po to, żeby doznać jakichś
wrażeń artystycznych czy wzruszeń, podziwiać muzykę czy oddać hołd ukochanym
śpiewakom lub dyrygentowi. W kapiących złotem wnętrzach przebywają wyłącznie
straszni mieszczanie, bez wyjątku odziani na bogato, sztywni, formalni,
niezdolni głębszych uczuć. Co innego, gdy przypadkowo znajdzie się wśród nich
reprezentant ludu, budzący wśród filistrów zgorszenie brakiem znajomości form,
ale za to jakże podatny na prawdziwe wzruszenia. Najdoskonalszy przykład
znajdziemy w końcówce „Pretty Woman” Garry’ego Marshalla. Richard Gere,
bezduszny biznesmen, którego uczłowieczyła callgirl o złotym sercu – Julia
Roberts zabiera ją do opery, oczywiście na „Traviatę”. Nawrócona prostytutka
leje łzy nad losem swej koleżanki po fachu, po czym komentuje to, co zobaczyła (z filmu wynika, że
zainteresowała się raczej fabuła niż muzyką) po swojemu „prawie się posikałam”.
A my mamy podziwiać szczerość i wrażliwość dziecięcia ludu. Na szczęście nie
wszystkie filmy są tak schematyczne. Moim ulubionym przykładem pozytywnym jest
jedna z najlepszych komedii romantycznych wszechczasów, a zaryzykowałabym nawet
twierdzenie, że najlepsza. Nie wiem, czy ktoś z Państwa się domyśli, że chodzi
o „Moonstruck” (czyli „Wpływ księżyca”) Normana Jewisona. Nieortodoksyjny bohater,
jednoręki piekarz o wybujałym temperamencie i niesłychanie namiętnej naturze
(młody i nieskażony jeszcze manierą zbolałego spaniela Nicolas Cage) ma, jak
sam mówi dwie miłości w życiu: narzeczoną swego brata (Cher) i operę. Nad
łóżkiem, w którym figlował z damą wisi portret Verdiego i plakat z „Cyganerii”.
A ponieważ termin ślubu się zbliża i nasz piekarz zostanie za chwilę sam, marzy
o jednym: żeby choć raz żywcem znaleźć się w niebie – czyli pójść do opery z ukochaną, która
jeszcze nigdy nie postawiła tam nogi. Idą więc, a jako, iż rzecz dzieje się w
Nowym Jorku trafiają do Met – oczywiście na „Cyganerię”. I tu uwaga dotycząca ścieżki dźwiękowej.
Zazwyczaj wykorzystuje się albo nagrania w wykonaniu śpiewaków mniej znanych
albo gwiazd przeszłych (wpółczesne tuzy niesłychanie podnoszą koszty).
Oczywiście bywają wyjątki, ale nieczęste. W wypadku „Moonstruck” wykorzystano
metodę drugą, słyszymy głosy Renaty Tebaldi i Carlo Bergonziego. Wracając do
fabuły – w teatrze para spotyka tatusia bohaterki z kochanką i … resztę proszę
koniecznie zobaczyć samemu. Nie pożałujecie. Dodać jeszcze warto, iż ważną rolę
sędziwego dziadka Cher, który namawia swoje psy do wycia do księżyca gra Fiodor
Szalapin jr, syn wielkiego rosyjskiego basa (niektórzy pamiętają go zapewne z
roli upiornego Jorge w „Imieniu róży”).
Po drugie: Idziemy do opery, bo mamy tam
jakąś sprawę
Jak
można się domyślić, tą sprawą nie jest podziwianie spektaklu. Na ogół chodzi o
jakiś wątek kryminalny albo komediowy, czasami zaś dwa w jednym. Wielki budynek
teatralny, pełen tajemniczych zakamarków i ogarnięty permanentnym chaosem a w
dodatku zaludniony przez hordy zdumiewających osobników po jednej, a niewinną
publiczność po drugiej stronie rampy jest doskonałym tłem dla pościgów, zabawy
w chowanego i innych tego typu przyjemności. Ostatnio na przykład na „Don
Giovanniego” wpadali niechcący Robert Downey jr jako Sherlock Holmes i Jude Law
jako Dr. Watson. Operę odwiedzał także James Bond – ostatnio był na „Tosce” (w
„Quantum of solace”). Daniel Craig będąc 007 ultrawspółczesnym trafił na
spektakl bardzo trendy – najwyraźniej zrobiony przez adepta regietheatru. W
kategorii zaś „operowa rozpierducha” (obok braci Marx, o których dalej) kategorię
supermistrzowską osiągnął bez wątpliwości Louis de Funes jako wielki acz
rozkapryszony dyrygent Stanislas Lefort usiłujący wbrew licznym przeciwnościom
doprowadzić do premiery „Potępienia Fausta” w wojennym Paryżu. Nikt, kto zna
„Wielką włóczęgę” (a któż nie zna) nie zapomni jego dramatycznych okrzyków „…
CISZA! Tylko Berlioz i ja!” („je ne veut que Berlioz
et moi“). Sprawą
przeszkadzającą maestro były
jednoczesne przygotowania do zamachu na faszystowskich dostojników (bomba w
goździkach strojących loże) i próba ukrycia angielskiego spadochroniarza, który
całkiem przypadkowo wylądował na dachu Palais Garnier.