środa, 8 kwietnia 2015

Neorealizm na żywo - Jonas Kaufmann jako Turiddu i Canio



Weryzm to hasło, które w kontekście opery bywa używane często, wręcz nadużywane. Do stałego repertuaru teatralnego udało się przeniknąć właściwie tylko trzem należącym do tego  kierunku dziełom, chociaż jako jego reprezentantów encyklopedie wymieniają wielu kompozytorów o znanych nazwiskach.  Rzecz w tym, że popularność uzyskały te ich utwory, których weryzmowi przypisać trudno. Wymienione trzy to oczywiście „Płaszcz” (chociaż określanie Pucciniego werystą wydaje mi się sporym nieporozumieniem) oraz nieśmiertelny dublet „Rycerskość wieśniacza” i „Pajace”. Te dwie opery zaczęto wystawiać razem pod koniec dziewiętnastego wieku i tak już pozostało pomimo pewnych prób rozdzielenia ich bądź połączenia w jeden spektakl z innymi. Nie udało się do tego stopnia, że dorobiły się skrótu tytułów Cav/Pag, rozumianego tylko przez nas, operomaniaków na całym świecie. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, przede wszystkim długość każdego dzieła niewystarczająca, by zapełnić nim całe przedstawienie ale także ewidentna jednorodność muzyczna i treściowa, widoczna nie tylko tematach „z życia wziętych”, ale nawet w strukturze obu utworów. Programowy realizm jest zresztą i tu i tu mocno podejrzany, bo nawet nie wdając się w ocenę prawdziwości deklaracji Leoncavalla o inspiracji autentyczną sprawą sądową możemy dostrzec iż po oskrobaniu tych historii z ich ludowych i przyziemnych didaskaliów zostaje to, co zazwyczaj – stary, dobry melodramat doprawiony tylko seksem i krwią. To się sprzedaje zawsze, więc Cav/Pag cieszy się niesłabnącą popularnością i powodzeniem do dziś, mimo, iż od pewnego czasu podstawowy warunek udanego zaistnienia dubletu na scenie nie miał szans być spełnionym. A jest nim oczywiście posiadanie właściwego tenora, który nie tylko będzie potrafił podołać wymaganiom wokalnym i aktorskim, szczególnie ważnym w tym przypadku, ale też miał odpowiednią charyzmę. Minęły już czasy, kiedy wystarczyło usłyszeć odpowiednio rozszlochany głos by się wzruszyć – dziś, kiedy najlepsze interpretacje mamy na wyciągnięcie ręki publika wymaga więcej. Ostatnim powszechnie znanym tenorem spełniającym te wszystkie warunki był chyba Placido Domingo. Kiedy Jonas Kaufmann zdecydował się zadebiutować na Festiwalu Wielkanocnym w Salzburgu jako Turiddu i Canio nie mogłam tego wydarzenia przegapić, mimo, iż nie mam przekonania ani do tego repertuaru w jego wykonaniu, ani do samych „Pajaców”. „Cavalleria rusticana” (kocham brzmienie tego tytułu w oryginale, należę do osób trwale naznaczonych miłością do języka włoskiego) podoba mi się znacznie bardziej. Tak więc przystąpiłam do oglądania rozdwojona między podejrzliwość i nadzieję, zwłaszcza, że z tym repertuarem nie miałam do czynienia od lat. To, co zobaczyłam i usłyszałam przekonało mnie, że warto było czekać. To nie znaczy, że oko i ucho nie wyłowiło żadnych mankamentów, ale te dwie i pół godziny przyniosły mi dużo przyjemności.  Doskonale sprawdził się główny inscenizacyjny zamysł – dostaliśmy oto coś w rodzaju neorealistycznego seansu na żywo. Co najciekawsze Philipp Stölzl nie użył żadnych nowatorskich rozwiązań  - wszystkie zastosowane znamy już z innych spektakli. Po odsłonięciu kurtyny widzimy scenę podzieloną na sześć mniejszych segmentów, w których akcja przebiega  momentami symultanicznie, czasem zaś niektóre z nich są zasłaniane lub stanowią tło dla projekcji wideo. Te ostatnie są ciekawe same w sobie, bo stylizowane – w „Rycerskości”  na czarno-biały film  z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Możemy na nich obserwować zbliżenia na twarze bohaterów i inne szczegóły, które z odległości widowni zazwyczaj umykają naszej uwadze. Projekcje stapiają się perfekcyjnie ze scenografią mistrzowsko łączącą ze sobą elementy realne, trójwymiarowe z mylącymi oko grafikami. Monochromatyzm pierwszej części (czerń, biel i sina niebieskość)  doskonale podkreśla wrażenie obcowania z włoskim neorealizmem. W przebiegu akcji dokonano drobnych, ale znaczących zmian – najważniejsza z nich to uczynienie Alfia miejscowym szefem mafii  (żaden tam capo di tutti capi, po prostu lokalny boss). Upraszcza to relacje między bohaterami, ale niestety unieważnia tytuł – bo cóż to za rycerskość wieśniacza … Trzeba też przyznać, że w tej wersji Turiddu prosi się o kłopoty wyjątkowo bezczelnie publicznie kokietując   Lolę.  Żona  tak niebezpiecznego człowieka nie jest tu tylko miłostką znudzonego i poszukującego wrażeń młodzieńca, ale, zdaje się, miłością jego życia . Turiddu zaś sam to nie chłopak, ale dorosły mężczyzna, mają z Santuzzą sporego syna, którego z wielką czułością oboje szykują do ważnej funkcji ministranta. Wszystko to razem może irytować nieco purystów, ale działa i składa się w logiczną całość. Jonas Kaufmann zaczął  kiepsko – śpiewając sicilianę w większości falsetem, czego nie cierpię. Ale potem było już świetnie, żeby nie powiedzieć wspaniale. I nie wiem, czy to ja przyzwyczaiłam się do jego włoskich ról, czy to on śpiewa je coraz piękniej i swobodniej. Miałam też wrażenie, od strony czystko aktorskiej zarówno Turiddu jak Canio leżą mu bardziej niż Manrico czy Chenier. Miał świetną partnerkę w Liudmyle Monastyrskiej – niepokojące wieści o jej problemach głosowych nie potwierdziły się bądź też zdezaktualizowały. To śpiewaczka o imponującym wolumenie, dużej skali (przepastne, piersiowe dolne dźwięki , atrakcyjna średnica, precyzyjna, nieszklista góra)  i talencie interpretacyjnym, Przekonała mnie do dramatu swojej bohaterki jak niewiele jej koleżanek. Ambroggio Maestri wyłączył swój misiowaty wdzięk, żeby zagrać groźnego mafioso (w tej inscenizacji piosenka Alfia nabrała nieoczekiwanie mrocznego wymiaru), zrobił to z powodzeniem i mimo drobnych problemów z górnymi dźwiękami może zaliczyć ten występ do swych aktywów. Berlińczyk Christian Thielemann poprowadził Staatskapelle Dresden jak rasowy południowiec, momentami nawet dał się nadto ponieść temperamentowi  poganiając orkiestrę (jedną z moich ulubionych) trochę za bardzo. Grali z nerwem, było w tej muzyce życie, chociaż czasem wolałabym trochę więcej oddechu. Nie miałam takiego wrażenia przy „Pajacach”, ale może to dlatego, że mniej lubiąc sam utwór, mniej też od niego oczekuję. Inscenizacja „Pajaców” stanowi kontynuację metody użytej przy „Rycerskości”, będąc jednocześnie jej rozwinięciem. Tym razem jesteśmy chyba za oceanem, pojawiają się kolory, w specyficznych, farbkowych odcieniach właściwych dla amerykańskich filmów z czasów upowszechnienia się taśmy barwnej. Tu też dokonano drobnych zmian zwłaszcza w osobowości bohaterów. I znów trochę to w niezgodzie z tekstem, zwłaszcza w przypadku Cania, który nie tylko stale pozostaje na granicy wybuchu, ale jest Wielkim Złym Wytatuowanym Samcem (biedny Kaufmann całą przerwę musiał pewnie spędzić w charakteryzacji), który powinien zostać oskarżony  o stosowanie przemocy domowej (termin  czasie akcji jeszcze nieużywany). Żeby nas w tym przekonaniu upewnić, reżyser każe mu już na początku spektaklu spoliczkować rozgłośnie dziecko – chłopca, który może być jego i Neddy synem. Słynna aria „Vesti la giubba” nigdy nie robiła na mnie większego wrażenia – Leoncavallo użył w niej środków nieco za bardzo bezpośrednich jak na mój gust i to zarówno w tekście jak w muzyce. Praktyka wykonawcza sytuacji nie poprawia,  całe pokolenia tenorów wykonywały tę skargę zbyt płaczliwie i histerycznie. Nie wszyscy oczywiście. Jonas Kaufmann usiłował utrzymać się na cienkiej granicy pomiędzy emocjonalnym charakterem arii a kiczem i to się udało. Ale i tak największe wrażenie wywarł na mnie finałowy monolog Cania  „No, pagliaccio non son”, która daje artyście szansę na zaprezentowanie wyrazowych możliwości ludzkiego głosu – tyle w niej można zawrzeć przeróżnych, czasem sprzecznych uczuć. Pod warunkiem, że mamy do czynienia z artystą prawdziwym, nie tylko nominalnym. Jonas Kaufmann z pewnością jest tym autentycznym. Z pozostałej obsady wyróżnił się Dimitri Platanias jako Tonio, nieco delikatniejszy niż zazwyczaj bywa ta postać, ale przez to ciekawszy, mniej jednowymiarowy czarny charakter. Platanias mądrze posługuje się barytonem o pięknej barwie, ale niezbyt dużym wolumenie, za to giętkim i nośnym. Niestety Maria Agresta z uporem kontynuuje swą ścieżkę ku zagładzie śpiewając role zupełnie dla swego głosu nieodpowiednie, przynajmniej na tym etapie jego rozwoju. Nedda jest dla niej zbyt mocna, za ekspresyjna, Agresta śpiewa ściśniętym gardłem, brzmi ostro, z dużym wysiłkiem, co kończy się nieuchronnymi problemami z tonacją. Na domiar złego zupełnie nie radzi sobie z rolą: kokietliwe minki, mruganie oczętami – nie ta postać! Alessio Arduini nie zachwycił mnie wokalnie jako Silvio, w tej partii trzeba nieco wyższej temperatury i nieco więcej żarliwości.
Nie wszystko w tym podwójnym spektaklu było idealne, ale jest to rzecz bardzo godna polecenia. Ze względu na wysoką jakość samej inscenizacji autorstwa Philippa Stölzla i jej rozmach, ale także na dwie zupełnie odrębne kreacje wokalno-aktorskie Kaufmanna, , na Monastyrską, Maestriego, Plataniasa. A także, mimo wszystko na energię, z jaką wspaniałą Staatskapelle Dresden poprowadził Thielemann.













2 komentarze:

  1. Podzielam opinię Autorki. Ciekawa inscenizacja i doskonałe wykonanie, warto dodać, że w partii Mamma Lucia wystąpiła Stefania Toczyska, która swoją karierę rozpoczęła na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku, w Met śpiewała partię Marfy w "Chowańszczyźnie". W sobotę 11 kwietnia o godz. 20 15 Cav/Pag można zobaczyć i wysłuchać w telewizji 3SAT - będzie to odtworzenie spektaklu premierowego z dnia 28 marca br.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wstyd się przyznać – dopiero te inscenizacje przekonały mnie, że da się tego słuchać i to oglądać. Miałam pecha – pierwszy mój kontakt z CAV/PAG to były wersje histeryczno-spłakane.
    Przyznaję, i muzyka dość łatwa do słuchania, i oferująca nie mniej łatwe wzruszenia, a historyjki prasa bulwarowa chętnie by wykorzystała. W dobrej inscenizacji i dobrej obsadzie – jak omówione wyżej - zdecydowanie bronią się. Mam taką listę na „trudne dni”, oba dziełka (w tym wystawieniu) świetnie się wpisują.

    OdpowiedzUsuń