Weryzm to
hasło, które w kontekście opery bywa używane często, wręcz nadużywane. Do
stałego repertuaru teatralnego udało się przeniknąć właściwie tylko trzem należącym
do tego kierunku dziełom, chociaż jako jego
reprezentantów encyklopedie wymieniają wielu kompozytorów o znanych
nazwiskach. Rzecz w tym, że popularność
uzyskały te ich utwory, których weryzmowi przypisać trudno. Wymienione trzy to
oczywiście „Płaszcz” (chociaż określanie Pucciniego werystą wydaje mi się
sporym nieporozumieniem) oraz nieśmiertelny dublet „Rycerskość wieśniacza” i
„Pajace”. Te dwie opery zaczęto wystawiać razem pod koniec dziewiętnastego
wieku i tak już pozostało pomimo pewnych prób rozdzielenia ich bądź połączenia
w jeden spektakl z innymi. Nie udało się do tego stopnia, że dorobiły się
skrótu tytułów Cav/Pag, rozumianego tylko przez nas, operomaniaków na całym
świecie. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, przede wszystkim długość
każdego dzieła niewystarczająca, by zapełnić nim całe przedstawienie ale także
ewidentna jednorodność muzyczna i treściowa, widoczna nie tylko tematach „z
życia wziętych”, ale nawet w strukturze obu utworów. Programowy realizm jest
zresztą i tu i tu mocno podejrzany, bo nawet nie wdając się w ocenę
prawdziwości deklaracji Leoncavalla o inspiracji autentyczną sprawą sądową
możemy dostrzec iż po oskrobaniu tych historii z ich ludowych i przyziemnych
didaskaliów zostaje to, co zazwyczaj – stary, dobry melodramat doprawiony tylko
seksem i krwią. To się sprzedaje zawsze, więc Cav/Pag cieszy się niesłabnącą
popularnością i powodzeniem do dziś, mimo, iż od pewnego czasu podstawowy
warunek udanego zaistnienia dubletu na scenie nie miał szans być spełnionym. A
jest nim oczywiście posiadanie właściwego tenora, który nie tylko będzie
potrafił podołać wymaganiom wokalnym i aktorskim, szczególnie ważnym w tym
przypadku, ale też miał odpowiednią charyzmę. Minęły już czasy, kiedy
wystarczyło usłyszeć odpowiednio rozszlochany głos by się wzruszyć – dziś,
kiedy najlepsze interpretacje mamy na wyciągnięcie ręki publika wymaga więcej.
Ostatnim powszechnie znanym tenorem spełniającym te wszystkie warunki był chyba
Placido Domingo. Kiedy Jonas Kaufmann zdecydował się zadebiutować na Festiwalu
Wielkanocnym w Salzburgu jako Turiddu i Canio nie mogłam tego wydarzenia
przegapić, mimo, iż nie mam przekonania ani do tego repertuaru w jego
wykonaniu, ani do samych „Pajaców”. „Cavalleria rusticana” (kocham brzmienie
tego tytułu w oryginale, należę do osób trwale naznaczonych miłością do języka
włoskiego) podoba mi się znacznie bardziej. Tak więc przystąpiłam do oglądania
rozdwojona między podejrzliwość i nadzieję, zwłaszcza, że z tym repertuarem nie
miałam do czynienia od lat. To, co zobaczyłam i usłyszałam przekonało mnie, że
warto było czekać. To nie znaczy, że oko i ucho nie wyłowiło żadnych
mankamentów, ale te dwie i pół godziny przyniosły mi dużo przyjemności. Doskonale sprawdził się główny inscenizacyjny
zamysł – dostaliśmy oto coś w rodzaju neorealistycznego seansu na żywo. Co
najciekawsze Philipp Stölzl nie użył żadnych nowatorskich rozwiązań - wszystkie zastosowane znamy już z innych
spektakli. Po odsłonięciu kurtyny widzimy scenę podzieloną na sześć mniejszych
segmentów, w których akcja przebiega momentami symultanicznie, czasem zaś niektóre
z nich są zasłaniane lub stanowią tło dla projekcji wideo. Te ostatnie są
ciekawe same w sobie, bo stylizowane – w „Rycerskości” na czarno-biały film z przełomu lat czterdziestych i
pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Możemy na nich obserwować zbliżenia na twarze
bohaterów i inne szczegóły, które z odległości widowni zazwyczaj umykają naszej
uwadze. Projekcje stapiają się perfekcyjnie ze scenografią mistrzowsko łączącą
ze sobą elementy realne, trójwymiarowe z mylącymi oko grafikami. Monochromatyzm
pierwszej części (czerń, biel i sina niebieskość) doskonale podkreśla wrażenie obcowania z
włoskim neorealizmem. W przebiegu akcji dokonano drobnych, ale znaczących zmian
– najważniejsza z nich to uczynienie Alfia miejscowym szefem mafii (żaden tam capo di tutti capi, po prostu
lokalny boss). Upraszcza to relacje między bohaterami, ale niestety unieważnia
tytuł – bo cóż to za rycerskość wieśniacza … Trzeba też przyznać, że w tej
wersji Turiddu prosi się o kłopoty wyjątkowo bezczelnie publicznie
kokietując Lolę. Żona
tak niebezpiecznego człowieka nie jest tu tylko miłostką znudzonego i
poszukującego wrażeń młodzieńca, ale, zdaje się, miłością jego życia . Turiddu
zaś sam to nie chłopak, ale dorosły mężczyzna, mają z Santuzzą sporego syna,
którego z wielką czułością oboje szykują do ważnej funkcji ministranta. Wszystko
to razem może irytować nieco purystów, ale działa i składa się w logiczną
całość. Jonas Kaufmann zaczął kiepsko –
śpiewając sicilianę w większości falsetem, czego nie cierpię. Ale potem było
już świetnie, żeby nie powiedzieć wspaniale. I nie wiem, czy to ja
przyzwyczaiłam się do jego włoskich ról, czy to on śpiewa je coraz piękniej i
swobodniej. Miałam też wrażenie, od strony czystko aktorskiej zarówno Turiddu
jak Canio leżą mu bardziej niż Manrico czy Chenier. Miał świetną partnerkę w
Liudmyle Monastyrskiej – niepokojące wieści o jej problemach głosowych nie
potwierdziły się bądź też zdezaktualizowały. To śpiewaczka o imponującym
wolumenie, dużej skali (przepastne, piersiowe dolne dźwięki , atrakcyjna średnica,
precyzyjna, nieszklista góra) i talencie
interpretacyjnym, Przekonała mnie do dramatu swojej bohaterki jak niewiele jej
koleżanek. Ambroggio Maestri wyłączył swój misiowaty wdzięk, żeby zagrać
groźnego mafioso (w tej inscenizacji piosenka Alfia nabrała nieoczekiwanie
mrocznego wymiaru), zrobił to z powodzeniem i mimo drobnych problemów z górnymi
dźwiękami może zaliczyć ten występ do swych aktywów. Berlińczyk Christian Thielemann
poprowadził Staatskapelle Dresden jak rasowy południowiec, momentami nawet dał
się nadto ponieść temperamentowi
poganiając orkiestrę (jedną z moich ulubionych) trochę za bardzo. Grali
z nerwem, było w tej muzyce życie, chociaż czasem wolałabym trochę więcej oddechu.
Nie miałam takiego wrażenia przy „Pajacach”, ale może to dlatego, że mniej
lubiąc sam utwór, mniej też od niego oczekuję. Inscenizacja „Pajaców” stanowi
kontynuację metody użytej przy „Rycerskości”, będąc jednocześnie jej
rozwinięciem. Tym razem jesteśmy chyba za oceanem, pojawiają się kolory, w
specyficznych, farbkowych odcieniach właściwych dla amerykańskich filmów z
czasów upowszechnienia się taśmy barwnej. Tu też dokonano drobnych zmian
zwłaszcza w osobowości bohaterów. I znów trochę to w niezgodzie z tekstem,
zwłaszcza w przypadku Cania, który nie tylko stale pozostaje na granicy
wybuchu, ale jest Wielkim Złym Wytatuowanym Samcem (biedny Kaufmann całą
przerwę musiał pewnie spędzić w charakteryzacji), który powinien zostać
oskarżony o stosowanie przemocy domowej
(termin czasie akcji jeszcze nieużywany).
Żeby nas w tym przekonaniu upewnić, reżyser każe mu już na początku spektaklu
spoliczkować rozgłośnie dziecko – chłopca, który może być jego i Neddy synem. Słynna
aria „Vesti la giubba” nigdy nie robiła na mnie większego wrażenia –
Leoncavallo użył w niej środków nieco za bardzo bezpośrednich jak na mój gust i
to zarówno w tekście jak w muzyce. Praktyka wykonawcza sytuacji nie
poprawia, całe pokolenia tenorów
wykonywały tę skargę zbyt płaczliwie i histerycznie. Nie wszyscy oczywiście. Jonas
Kaufmann usiłował utrzymać się na cienkiej granicy pomiędzy emocjonalnym
charakterem arii a kiczem i to się udało. Ale i tak największe wrażenie wywarł
na mnie finałowy monolog Cania „No,
pagliaccio non son”, która daje artyście szansę na zaprezentowanie wyrazowych
możliwości ludzkiego głosu – tyle w niej można zawrzeć przeróżnych, czasem
sprzecznych uczuć. Pod warunkiem, że mamy do czynienia z artystą prawdziwym,
nie tylko nominalnym. Jonas Kaufmann z pewnością jest tym autentycznym. Z
pozostałej obsady wyróżnił się Dimitri Platanias jako Tonio, nieco
delikatniejszy niż zazwyczaj bywa ta postać, ale przez to ciekawszy, mniej
jednowymiarowy czarny charakter. Platanias mądrze posługuje się barytonem o
pięknej barwie, ale niezbyt dużym wolumenie, za to giętkim i nośnym. Niestety
Maria Agresta z uporem kontynuuje swą ścieżkę ku zagładzie śpiewając role
zupełnie dla swego głosu nieodpowiednie, przynajmniej na tym etapie jego
rozwoju. Nedda jest dla niej zbyt mocna, za ekspresyjna, Agresta śpiewa
ściśniętym gardłem, brzmi ostro, z dużym wysiłkiem, co kończy się nieuchronnymi
problemami z tonacją. Na domiar złego zupełnie nie radzi sobie z rolą:
kokietliwe minki, mruganie oczętami – nie ta postać! Alessio Arduini nie
zachwycił mnie wokalnie jako Silvio, w tej partii trzeba nieco wyższej temperatury
i nieco więcej żarliwości.
Nie
wszystko w tym podwójnym spektaklu było idealne, ale jest to rzecz bardzo godna
polecenia. Ze względu na wysoką jakość samej inscenizacji autorstwa Philippa Stölzla
i jej rozmach, ale także na dwie zupełnie odrębne kreacje wokalno-aktorskie
Kaufmanna, , na Monastyrską, Maestriego, Plataniasa. A także, mimo wszystko na
energię, z jaką wspaniałą Staatskapelle Dresden poprowadził Thielemann.
Podzielam opinię Autorki. Ciekawa inscenizacja i doskonałe wykonanie, warto dodać, że w partii Mamma Lucia wystąpiła Stefania Toczyska, która swoją karierę rozpoczęła na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku, w Met śpiewała partię Marfy w "Chowańszczyźnie". W sobotę 11 kwietnia o godz. 20 15 Cav/Pag można zobaczyć i wysłuchać w telewizji 3SAT - będzie to odtworzenie spektaklu premierowego z dnia 28 marca br.
OdpowiedzUsuńWstyd się przyznać – dopiero te inscenizacje przekonały mnie, że da się tego słuchać i to oglądać. Miałam pecha – pierwszy mój kontakt z CAV/PAG to były wersje histeryczno-spłakane.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, i muzyka dość łatwa do słuchania, i oferująca nie mniej łatwe wzruszenia, a historyjki prasa bulwarowa chętnie by wykorzystała. W dobrej inscenizacji i dobrej obsadzie – jak omówione wyżej - zdecydowanie bronią się. Mam taką listę na „trudne dni”, oba dziełka (w tym wystawieniu) świetnie się wpisują.