Ciemność.
Całkowita cisza. Po kilkunastu
(kilkudziesięciu?) sekundach pierwsze, ledwo słyszalne dźwięki muzyki. I
chór intonujący „Hagios” -„Święty”. Dopiero
teraz odsłania się wielka pulsująca
barwami i światłem głowa. Widzieliście to w sieci? Miałam szczęście właśnie w
tym dniu, 16 maja być na widowni ROH i
nie zapomnę tego doświadczenia i tej chwili oczekiwania dopóki umysł pozwoli mi
coś pamiętać. Czyli, mam nadzieję bardzo, bardzo długo. „Króla Rogera” znam
nieźle, ale dotąd nie zobaczyłam go w wersji tradycyjnej, i pewnie już nie
zobaczę. Ten tekst ma to do siebie, że można go interpretować na dziesiątki
sposobów, dotykając różnych problemów, drążąc je bądź tylko się po nich prześlizgując. Często,
oglądając to co przygotował reżyser mam silne wrażenie, że Szymanowski i
Iwaszkiewicz są dla niego w mniejszym lub większym stopniu tylko pretekstem co
owocuje narodzinami rzeczy tak powierzchownych jak przedstawienie Davida
Pountneya lub, mimo wewnętrznej koherentności potworków jak spektakl Krzysztofa
Warlikowskiego. Tym razem byłam całkowicie przekonana, że Kasper Holten
naprawdę próbował dostać się do środka dramatu (do głowy autora?). Na ile się
udało mógłby ocenić tylko Szymanowski, więc tego się nie dowiemy, ale jestem
głęboko wdzięczna dyrektorowi ROH. Niezupełnie zgadzam się z ustawieniem
postaci króla jako człowieka niespokojnego, rozedrganego i niepewnego od
pierwszych chwil, ale to na swój sposób logiczne. Roger pewny siebie i autorytarny nie podążyłby
przecież za Pasterzem w podróż do niewiadomego. Ktoś duchowo mocny innego już
nie poszukuje. Ta produkcja jest nareszcie o Rogerze, chociaż Pasterz ma w niej
swój mocny wątek i nie stanowi wyłącznie katalizatora tego, co się we wnętrzu
władcy dzieje. Tylko postać Roksany straciła w moim odczuciu na znaczeniu,
gdyby nie jej cudowna muzyka przestałaby być tak ważna. W drugim akcie, kiedy
oglądamy pasjonującą walkę rozgrywającą się tym razem dosłownie w głowie Rogera
przynajmniej dla mnie nie było najistotniejsze, czy Roksana dołączy do Pasterza i kotłujących się postaci
męskich. Istotne, czy zrobi to Roger, bo to jego walka i jego podświadomość . A
on, odczuwający silnie ich zmysłowość panicznie się boi, cofa, gdy kuszący
mężczyźni sięgają po jego ciało. Niektórzy być może ta klarowność założeń przeszkadza, mnie się wydała
fascynująca. Równolegle dostajemy też dramat władzy, i tu mając oparcie w
tekście reżyser uwypuklił wątek Pasterza, który z roli Uwodziciela gładko
przechodzi do funkcji Dyktatora. Wielu takich widziała historia, wizerunki
niektórych połknęła popkultura i do dziś z niewzruszoną ignorancją noszone
bywają na t-shirtach. Pozostaje też problem Rogera, który przecież porzucił
swój lud nie walcząc, pozostawiając go na pastwę nowego kultu Pasterza. A on
niczego dobrego im nie przyniesie. Kiedy król zatopiony we własnych przeżyciach
doznaje w finale oświecenia (obojętne prawdziwego czy fałszywego) Roksana błąka się obok niego niezauważona,
niepotrzebna, osobna. Roger zrozumiał kim jest, Pasterz otrzymał władzę, ona
nie ma nic.
Strona
muzyczna przedstawienia była dla mnie porywająca. Niegdyś zachwycałam się
prowadzeniem orkiestry przez Kazushiego Ono (w Paryżu), muzyka brzmiała pod
jego ręką subtelnie, delikatnie, świetliście. Antonio Pappano wydobył z niej
zupełnie co innego: chropowatość, gwałtowność, szorstkość w niebywały sposób
połączoną z melodyjnością i liryzmem. Sir Tony jest w Londynie kochany za
nieustającą miłość i entuzjazm do muzyki, które w kanale orkiestrowym dają tak
wspaniałe efekty. Ale słychać także, iż
analizie partytury dyrygent poświęcił długie godziny i mógłby każdą frazę
zaśpiewać osobiście. Wzmocniony chór ROH sprawił się doskonale, soliści
drugoplanowi także (niebylejacy – Kim Begley, Alan Ewing, Agnieszka Zwierko).
Georgia Jarman znana niektórym
warszawskim melomanom z „Opowieści Hoffmanna” w TWON (nie słyszałam jej wtedy)
dysponuje nie tylko znamienitą techniką pozwalającą jej pokonywać bez
zauważalnych trudności pułapki melizmatów, w które obfituje partia Roksany. Ma
też ten rodzaj głosu, którego piękno w przekazie technicznym nieco traci,
bezpośrednio zaś uwodzi z całą siłą. Saimir Pirgu z kolei śpiewa tenorem
jasnym, dość przenikliwym, niezbyt dużym, ale nośnym. Jest młody, co pomaga
postaci i chociaż nie do końca przekonał mnie co magnetyzmu Pasterza to udana
rola. A Mariusz Kwiecień … Cóż, ktoś napisał, że już nie bardzo go można
za Rogera komplementować, powiedziano wszystko. Kwiecień daje od siebie słuchaczowi i widzowi tak dużo, że chyba
rzeczywiście nie wypada. Ale jedno podkreślić
trzeba: niespodziewaną u barytona lirycznego moc biorącą się najprawdopodobniej
z osobistego zaangażowania. W każdym razie panowie Szymanowski, Pappano,
Kwiecień i Holten z pomocą innych artystów przygotowali wieczór będący jednym z
największych przeżyć , jakich w moim operowym życiu dane mi było doświadczyć.
Dziękuję!
P.S.
Widownia ROH była tego wieczoru zapełniona
do ostatniego miejsca, wymieszana
wiekowo (obiegowe przekonanie o tym, że do opery chadzają wyłącznie ludzie
wcześnie urodzeni nie ma sensu) i etnicznie. Język polski słyszałam, ale
niezbyt często. A żeby doprawić beczkę miodu szczyptą goryczy trzeba dodać, iż
przerwa po drugim akcie nie miała innego celu, jak tylko merkantylny –
imponujące szklane restauracje i bufet muszą przecież zarobić. Jestem pewna, że
grany jako całość „Król Roger” zrobiłby jeszcze większe wrażenie.
Zaś
na koniec – tak się szczęśliwie złożyło, że to mój 250-ty post i jednocześnie
trzecie urodziny bloga. Nie wyobrażam sobie wspanialszego zbiegu okoliczności
jak możliwość poświęcenia jubileuszowego wpisu temu prawdziwemu świętu polskiej
muzyki. Dziękuję Wam za towarzystwo, drodzy Czytelnicy!