Z
niepotwierdzonych internetowych doniesień wynika, iż przyszły sezon operowy w
warszawskim Teatrze Wielkim może być wyjątkowo ciekawy. Do tego stopnia, że aż
trudno mi w niego uwierzyć, czas jednak pokaże które słowa staną się ciałem.
Szefostwo TWON jak zwykle nie spieszy się z oficjalnym ogłoszeniem planów, więc na pełną
wiedzę w tym zakresie przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Jeden tytuł
ucieszyl mnie szczególnie i mam nadzieję, iż rzeczywiście będę mogła zobaczyć
go na scenie, jak dotąd bowiem nie miałam takiej okazji. Chodzi o „Umarłe
miasto” Korngolda, którego na żywo nigdy nie widziałam, a i na DVD są obecnie
dostępne tylko dwie wersje. Jedna z nich właśnie wpadła mi w ręce, ale zanim
podzielę wrażeniami z oglądania kilka słów o samym utworze, bo jest on dosyć
szczególny. Są tacy, co nazywaja go arcydziełem i tacy, którzy tuż po premierze
określili podobno jako „Richarda Straussa przerobionego na bitą śmietanę”. Mnie
się wydaje, że rację mają … obie strony. W pewnym sensie jest to kicz doskonały
i bezwstydny. Czegóż my tu nie mamy - Eros i Tanatos w najściślejszym zespoleniu,
temperatura uczuć mogłaby zawstydzić Emily Brontë, no i to decorum – rzecz
dzieje się w Brugii, która jest tu nie tylko banalnym miejscem akcji, ale
dodatkowym bohaterem, i to tytułowym. Swoją drogą to wyjątkowo inspirujące
miasto – malowane tysiące razy, jeszcze więcej opisywane. Moja ulubiona,
smoliście czarna komedia, którą w Polsce dystrybutor nazwał „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (wrrrrr!)
nosiła oryginalny tytuł „In Bruges”. Wracając do tematu – szczególność opery
nie tkwi oczywiście tylko w fabule, ale przede wszystkim w muzyce – paroksyzmy
uczuć oddawane są przez paroksyzmy orkiestry, zaś partytura stanowi mieszankę
zaiste piorunującą – trochę Richarda Straussa, trochę Wagnera, szczypta Schönberga, sporo Pucciniego i werystów, fragmenty niemal atonalne przeplatają
się z przesłodkimi melodiami do nucenia od zaraz. Wszystko to stanowi
konglomerat zupełnie nieprawdopodobny, trzeba wysłuchać uważnie, żeby uwierzyć.
A żeby było jeszcze ciekawiej autor, Erich Korngold miał w momencie premiery 23
lata i nie była to ani pierwsza, ani nawet druga jego opera. Młodzieńczy wiek i
rozszalały wokół ekspresjonizm wyjaśniają nieco skłonność do skrajności i
efekciarstwa. Korngold, okrzyknięty przez część ówczesnych mediów geniuszem nie
udźwignął tego ciężaru, ale, na własne szczęście nie załamał się, lecz
potraktował własny, niewątpliwy zresztą talent pragmatycznie. Wylądował w
Hollywood i zajął się pisaniem muzyki do filmów, co przyniosło mu pieniądze i
zaszczyty – dopracował się dwóch Oscarów. Pod koniec życia powrócił do klasyki
i skomponował jeszcze koncert skrzypcowy . Zaś „Umarłe miasto” po krótkim
czasie powodzenia w latach dwudziestych zniknęło
z żelaznego repertuaru. Kompozytor nie
dożył jego wskrzeszenia (1975) ani renesansu, z którym niewątpliwie mamy dziś
do czynienia. Świadczą o nim premiery w ROH, Wiener Staatsoper, Liceu, La Fenice , NYCO, kilku
teatrach niemieckich i wielu innych miejscach. Ostatnia jak dotąd miała miejsce
miesiąc temu w Dallas, zaś kolejna planowana jest w La Monnaie (to ma być
koprodukcja z TWON). Warto dodać, iż dwa numery nigdy nie traciły na
atrakcyjności i były wykonywane na koncertach przez barytonów - piosenka
Pierrota i soprany – pieśń Marietty. Ta ostatnia jest w istocie duetem, o czym
mogli sobie przypomnieć słuchacze niedawnego, wspólnego recitalu Fleming i
Kaufmanna. Amerykańska diva od wielu lat jest upartą propagatorką
Korngolda, śpiewała go także w Warszawie
i był to najpiękniejsza część pamiętnego wieczoru w Teatrze Wielkim. Po długim wstępie czas odnieść się do
konkretnego przedstawienia, które miało miejsce już 13 lat temu w strasburskiej
z całych sił starała się rzecz całą
jeszcze dodatkowo udramatycznić, co dało efekt momentami groteskowy. Bo cóż
mamy w libretcie? Czas nie ukoił ran owdowiałego kilka lat temu Paula,
zwłaszcza, że bohater poświęcił go niemal w całości na staranne ich
rozdrapywanie i budowanie ołtarza „tej, która odeszła”, Marie. Poznanie
sobowtóra zmarłej, tancerki Marietty powoduje w sercu nieszczęśnika zamęt, chciałby
i boi się zostawić przeszłość za sobą. Dręczy go koszmarny sen, w którym wędruje po upiornym mieście, jedyny przyjaciel zdaje
mu się wrogiem zaś w końcu dusi Mariettę aby dochować wierności miłości swego
życia. W finale jednak budzi się i wreszcie jest gotowy rozpocząć nowy etap życia
u boku nowej kobiety. Najwyraźniej pani reżyser taka fabuła nie wydała się
jednak wystarczająco mroczna. Na scenie widzimy dom Paula – początkowo wszystko
się zgadza i tylko wnętrze jest brzydkie, zaś róże, o których mowa w tekście
istnieją wyłącznie jako fragment tapety na ścianie. W trakcie rozwoju akcji zaczynamy się czuć
jak w tanim horrorze z silnym podtekstem perwersyjnie erotycznym. Paul z
uwielbieniem fetyszysty tuli do siebie lalkę ubraną i uczesaną jak Marie
(póżniej dowiemy się, że peruka zabawki zrobiona została z włosów zmarłej –
ślad literackiego oryginału, powieści Bruges-la-Morte” Georgesa Rodenbacha), nadto przekonujemy,
jeszcze przed sekwencją snu iż jej grób znajduje się … w pokoju, zamknięty
tylko klapą w podłodze z czego bohater
korzysta, otwierając go i pieszcząc trupią dłoń. Potem następuje nocny koszmar,
w którym elementy scenograficzne wnętrza łączą się z widmowym miastem, są
otwarte mogiły, krzyże, rozstępująca się ziemia. W akcie trzecim na scenie
rozpętuje się już prawdziwe pandemonium z udziałem nieortodoksyjnie odzianych
zakonnic, papieża z mefistofeliczną fryzurą , Marietty, na oko w szóstym
miesiącu ciąży i samego Paula. On zaś szaleje: dokonuje samoukrzyżowania,
wyciąga z grobu zwłoki Marie, tańczy z nimi, w końcu podrzyna gardło Marietcie,
która zabrała mu lalkę i pozbawiła ją włosów. W finale zaś, kiedy powinniśmy
poznać senną naturę tego koszmaru Marietta powraca wprawdzie żywa i smukła, ale
scenografia nie zmienia się ani na jotę zaś Paul, który zgodnie z tekstem
powinien podążyć ku przyszłości (lepszej, jeżeli nawet nie całkiem szczęśliwej)
kieruje się w stronę drzwi z łopatologicznym napisem „No exit” (czemuż to po
angielsku?) i osuwa na ziemię zostawiając na nich krwawe ślady z podciętych
przed chwilą żył. No future, proszę
państwa. Całe to nagromadzenie krańcowych efektów wydało mi się nie tylko
męczące, ale też po prostu śmieszne. Oczywiście, można by to wyjaśnić łatwym
argumentem, że wszystko co widzieliśmy było obrazem rozchwianej psychiki
bohatera ogarnianej stopniowo przez obłęd prowadzący do samobójstwa. Tyle, że
nijak się to nie zgadza z muzyką, przynajmniej w części finałowej. Szkoda, bo
pod względem dźwiękowym był to udany spektakl. Orkiestra Latham-Koenigiem dobrze poradziła sobie z niezwykle bogatą materią
muzyczną dzieła, co w tym wypadku jest prawdziwym wyczynem, podobnie jak
znalezienie właściwych solistów do dwóch głównych ról. Partie Marietty i Paula
wymagają bowiem głosów wagnerowskich, z umiejętnością wydobycia nie tylko
pokładów niepospolitej mocy, niezbędnej do przebicia się przez rozszalałą
orkiestrę, ale też i subtelności, doskonałego legato i nie gorszego piano.
Angela Denoke nie miała żadnych problemów ani z dramatycznymi, ani z lirycznymi
fragmentami swej roli zaś do tych zalet dołożyła jeszcze świetne aktorstwo,
które uczyniło jej Marie/Mariettę postacią bardzo przejmującą. Torsten Kerl nie
jest tzw „aktorem naturalnym” zaś postać Paula byłaby trudna nawet dla
dramatycznego wygi. Biorąc to pod uwagę, Kerlowi należą się brawa (zwłaszcza,
że charakteryzacja nadała mu wygląd przerośniętego chłopczyka z pyzatą buzią
otoczoną potarganymi loczkami). Wokalnie Kerl sprostał zadaniu bez większych zastrzeżeń
- jest właścicielem zdrowego, silnego
głosu o dość jasnej barwie i umie ten instrument obsługiwać. Role Franza i
Fritza tradycja wykonawcza zazwyczaj łączy, w tym wypadku pozostały one
odrębne, co ograniczyło aktywność sceniczną Stephana Genza do pięknego
wykonania piosenki Pierrota.
Na
rynku jest dostepna jeszcze jedna wersja „Umarłego miasta” , z Finnish National
Opera (2010). Prowadził ją Mikko Franck, reżyserował Kasper Holten zaś w rolach głównych wystapili
Camilla Nylund i Klaus Florian Vogt. W tym mój problem – nie przepadam za
„anielskim” głosem Vogta i trudno mi go sobie jako Paula wyobrazić. Jeśli
kiedyś nadarzy się okazja oczywiście z niej skorzystam – mimo wszystko, ale
specjalnie poszukiwać nie będę, nie mówiąc już o ponoszeniu kosztów. Za to w razie
potwierdzenia się przytoczonych na początku doniesień na widowni Teatru
Wielkiego znajdę się z pewnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz