wtorek, 30 czerwca 2015

Badeńska "Traviata" z ADHD



Pamiętają Państwo ile twarzy, a przede wszystkim głosów miała już dla Was Violetta Valery? Ja nie jestem w stanie policzyć, w każdym razie dużo, a nawet bardzo dużo. Niezmiernie wdzięcznie  do dziś wspominam moją pierwszą Violettę – Krystynę Rorbach (w warszawskim Teatrze Wielkim). Zastanawiam się co sprawia, że niemal każdy operomaniak świata, który widział już „Traviatę” może i ponad sto razy, a słyszał jeszcze więcej gotów jest na kolejne z nią spotkanie.  Znamy każdą nutę, a jednak nie mamy dosyć. U mnie bywa tak, że jeśli nawet nie mam ochoty na tę operę w danym momencie, to jeśli jest ona skądś transmitowana utrwalam na później. Przyczyny tego stanu rzeczy są pewnie dwie, nierozerwalnie ze sobą splecione: genialna muzyka Verdiego i nieskomplikowana, archetypowa historia, w której ważne są przede wszystkim emocje bohaterów. Fabułę można spokojnie streścić w dwóch zdaniach, nie wyróżnia się ona oryginalnością  ale nie o to chodzi. Libretto Francesco Marii Piavego zostało skonstruowane w sposób mistrzowski – zaledwie kilka scen, ale każda wspaniała, każda potrzebna – usunięcie którejkolwiek z nich zawaliłoby precyzyjną konstrukcję. Nade wszystko zaś porusza widzów i słuchaczy prostota, z jaką opowiadają nam o losach szlachetnej kurtyzany kompozytor i librecista. I tej prostoty nie powinno się mordować inscenizując dzieło. Można ubrać bohaterów w różne kostiumy, ale przesłanianie esencji nadmiarem pomysłów reżyserskich i scenograficznych  po prostu „Traviatę” zabija. Ascetyzm, nawet jeśli realia sceniczne zupełnie mijają się z tekstem śpiewanym służy jej, mimo wszystko lepiej. Z podręcznikowym przykładem przeładowania przedstawienia miałam do czynienia ostatnio, w spektaklu transmitowanym z Baden Baden. Oglądając tego rodzaju rozbuchane widowiska podporządkowane nie tyle koncepcji, co konceptowi  reżysera widz ma bolesne wrażenie niezgodności obrazu nie tylko ze słowem, ale też przede wszystkim z autorskim zamysłem. Jeśli coś takiego wychodzi spod ręki doświadczonego  wygi scenicznego, śpiewaka, który sam wielokrotnie w „Traviacie” występował i powinien to wszystko wiedzieć (a także sam padał ofiarą współczesnych bóstw reżyserii) – tym gorzej! Już początek wróżył całości niedobrze, dopisywanie do utworu, zwłaszcza tak znakomicie skonstruowanego własnych scenek nie bywa dobrym rozwiązaniem nigdy. Tutaj zaś postanowiono akcję rozpocząć jeszcze przed pierwszymi dźwiękami partytury Verdiego uzupełniając ją dźwiękiem pozytywki. Violetta wspominająca przed śmiercią dzieje swojej wielkiej miłości – ani to nowe, ani oryginalne, ani cokolwiek wnosi do naszej wiedzy o bohaterce. Mniejsza z tym, dalej jest znacznie gorzej. Zawsze przy tego typu produkcjach mam paskudne podejrzenie, iż proces myślowy reżysera polega wyłącznie na znalezieniu miejsca akcji i jej czasu, możliwie najdalszego od tego w oryginale (najlepiej, żeby jeszcze nikt w takim otoczeniu naszego dzieła nie umieścił, ale o to coraz trudniej). A dalej – jakoś to będzie. Właśnie taki spektakl zafundował nam  Rolando Villazon  - rzecz cała odbywa się w cyrku i jest majakiem Violetty, której wspomnienia mieszają się z  gorączkowymi wizjami zaś karnawał zza okna staje się upiornym tłem wydarzeń. Nie wiem, czy padłam ofiarą autosugestii znając osobowość reżysera znacznie lepiej niż  zazwyczaj bywa, ale wydawało mi się, że cały ten spektakl jest jak jego autoportret – dużego, bardzo utalentowanego (w rozlicznych kierunkach) dziecka z poważnym ADHD. Bo na scenie działo się za dużo, bo Villazon chciał upchać mnóstwo nieprzystających do siebie konceptów bardzo różnej klasy. Najbardziej drażniła mnie podwójność Violetty, akrobatka pętająca się po scenie zupełnie bez sensu rozbijała dokumentnie możliwość stworzenia nastroju intymności czy pozoru choćby jakiegokolwiek związku emocjonalnego pomiędzy trójką bohaterów. Poza tym pomysł to już bardzo ograny i schematyczny – Panie i Panowie reżyserowie – ileż można?  Biorąc to wszystko pod uwagę powinnam właściwie zamknąć oczy i słuchać, bo było czego. Pablo Heras Casado podyktował nieco za szybkie tempa (jak dla mnie oczywiście)  ale czuło się jego świetne porozumienie ze śpiewakami i znakomite wyważenie proporcji między poszczególnymi grupami instrumentów. Atalla Ayan, od strony wokalnej zrobił doskonałe wrażenie, lubię w  niewdzięcznej roli Alfreda głosy odrobinkę ciemniejsze, bardziej mięsiste niż standardowy tenor liryczny. Aktorsko nie miał żadnej szansy zmuszony realizować absurdalne założenia tej produkcji. Będę się z uwagą przyglądać karierze brazylijskiego artysty. Simone Piazzola, kolejny laureat Operaliów na światowych scenach okazał się autorem jedynego wzruszenia, jakiego doznałam tego wieczoru. Pięknie zaśpiewał „Di Provenza”, z prawdziwą czułością, a głos ma z tych, które tygrysy lubią najbardziej – ciepły, miękki, brzmiący jak autentyczny baryton verdiowski.  Villazon zafundował mu charakteryzację natychmiastowo narzucającą skojarzenie z  mozartowskim Komandorem  w fazie posągowej. Dlaczego? Swoją drogą ten dziwaczny wizerunek pomógł ukryć niestosownie do roli młody wiek Piazzoli (rocznik 1985). Violettą tego wieczoru była Olga Peretyatko i bardzo chciałabym zobaczyć ją i usłyszeć w tej partii raz jeszcze, w lepszej inscenizacji. W Baden Baden nie mogła stać się taką bohaterką, jaką powinna. Twarz pokryta krzykliwym, cyrkowym makijażem nie tylko postarzała tę piękną kobietę ale też odebrała jej możliwość wyrażenia nią czegokolwiek – widzieliśmy ciągle tę samą maskę. Szkoda. Mimo intensywnej obecności Peretyatko na wielu europejskich scenach nie słyszałam jej od dość dawna i z satysfakcją stwierdziłam, że głos jej się pięknie rozwinął i dojrzał. Nabrała mocy, skala poszerzyła się o dobre doły zaś barwa nic na urodzie nie straciła. I nie wiem, czy zauważyliście, że mamy teraz naprawdę sporo bardzo dobrych lub wręcz znakomitych wykonawczyń partii Violetty: Marinę Rebekę, Aleksandrę Kurzak, Venerę Gimadievą, Ailyn Perez, Olgę Peretyatko właśnie. Wszystkie nie tylko bardzo sprawne wokalnie, ale też niezmiernie urodziwe. I wszystkie brunetki, jak „Dama kameliowa”. Oby tak dalej.







2 komentarze:

  1. Spektakl bardzo dobry w warstwie wokalnej i muzycznej, natomiast od nadmiaru pomysłów reżysera można dostać zawrotu głowy. Na scenie zdecydowanie za dużo się działo . Bardzo trafna charakterystyka osoby reżysera. Mnie nadaktywność Villazona na scenie zawsze przeszkadzała w odbiorze przedstawienia
    .Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też, ale Villazon potrafi (pewnie heroicznym wysiłkiem) nieco się opanować, na przykład w "Don Carlo". W tej "Traviacie" miałam ponadto wrażenie, iż on nie panuje nad tym tłumem na scenie i nie ogarnia całości, wszystko działo się chaotycznie.

    OdpowiedzUsuń