Plan na ten wieczór był zupełnie inny – dzieło rzadko wystawiane, bardzo
poważne i sporych rozmiarów, w dodatku z polskim udziałem. Ale kiedy termin
transmisji nadszedł poczułam, że nie wytrzymam, w tej temperaturze nie zniosę
niczego solennego i dramatycznego. Potrzebuję rozrywki. A ponieważ mój ulubiony
festiwal w Glyndebourne rozpoczął się od nowej produkcji „Cyrulika sewilskiego” z nim właśnie spędziłam niedzielne późne
popołudnie. Nieśmiertelna komedia Rossiniego dawno już nie miała świeżej
odsłony w tym uroczym miejscu, czas był już na nią najwyższy. Z dużą
przyjemnością mogę donieść tym z Państwa, którzy nie widzieli (można to
nadrobić, link na końcu prowadzi do całości) , że nie zawiodłam się na jednej z
najważniejszych dla mnie scen. Reżyserka Annabel Arden znalazła złoty środek,
który pozwolił publiczności się śmiać bez używania aktorskiej szarży i
uprzykrzonych współczesnych aluzji. Oczarowały mnie już dekoracje Joanny Parker
sporządzone bez dosłowności, ale zawierające elementy hiszpańsko-mauretańskie,
czyli właściwe dla miejsca akcji. Na podobnej zasadzie zaprojektowane są
kostiumy a po całości trudno wywnioskować kiedy rzecz się dzieje. Poczucie
humoru jest sprawą wysoce indywidualną i nie wiem jak bawili się inni – ja
miałam na twarzy szeroki uśmiech. Fakt, że reżyserka szczęśliwie trafiła na
utalentowany aktorsko zespół śpiewaków, co przy komedii bywa nawet ważniejsze
niż przy dramacie. Najsłabiej sprawiła się pod tym względem Danielle de Niese,
która już zaczyna mieć ten sam problem, co niektóre gwiazdy filmowych komedii
romantycznych – ciało dojrzewa (nie tracąc przy tym na atrakcyjności) i maniera
słodko trzepoczącego rzęsami dziewczątka zaczyna nie przystawać do fizyczności.
Można by to tolerować, gorzej, iż udawanie mezzosopranu także gwieździe nie
wychodzi. Nie jest to Rosina dramatycznie niedobra, ale chwalić nie ma czego.
Głos de Niese troszkę się pogłębił od czasu, gdy została mamą (rok temu,
pociecha ma na imię … Bacchus), lecz niewystarczająco. Jej amant, amerykański śpiewak Taylor Stayton dysponuje tenorem tak lirycznym, że
nawet jako Almaviva musiał momentami
cisnąć. Nie jest to też uwodzicielska barwa, ale za to sprawność koloraturowa,
ładne legato, wdzięk osobisty pozwalają mu zaliczyć ten występ do aktywów.
Dopiero po pewnym czasie zastanawiania się gdzie też ja go wcześniej widziałam
olśniło mnie – to ten nieszczęsny Arturo, którego niedawno długo i uporczywie
mordowała Lucia w ROH. Prawdziwą gwiazdą spektaklu okazał się Björn Bürger w roli tytułowej. Ma wszystko – dźwięczny, bardzo giętki baryton o
miłej barwie, wrodzoną łatwość koloratury, dobrą górę skali. Nie wiem czy urok
szaławiły jest li tylko efektem scenicznym, czy też cechą osobniczą ale rzadko
zdarza się oglądać „Cyrulika sewilskiego”, w którym Figaro byłby zgodnie z
tytułem najważniejszy. Tu – był. Mam
nadzieję, że zarówno Stantona jak i (szczególnie) Bürgera będę mogła jeszcze
wiele razy podziwiać na scenie. Panowie są rówieśnikami (obaj rocznik 1985) ,
ich kariera dopiero się zaczyna. W przeciwieństwie do zawodowej ścieżki
Aleksandra Corbellego (Don Bartolo) i Janis Kelly (Berta),którzy pewnie
wyciągnięci z głębokiego snu potrafiliby wcielić się w swe postacie z
zadowalającym skutkiem. Christophoros Stamboglis nie zachwycił jako Don Basilio, w jego
arii o plotce brakowało finezji i właściwych akcentów – nic nie szemrało
leciutko ani nie wybuchało z siłą działa – wszystko brzmiało nadto monotonnie.
Za to bodajże pierwszy raz w życiu zwróciłam uwagę na artystę odtwarzającego
drugoplanową rólkę Fiorella. Huw Montague Randall to kolejny obiecujący
baryton, któremu warto się bliżej przysłuchać. Enrique Mazzola poprowadził
London Symphony Orchestra z nerwem i radością należną tej partyturze
udatnie także grając mini scenki
aktorskie przewidziane dla niego przez Annabel Arden.
poniedziałek, 27 czerwca 2016
wtorek, 14 czerwca 2016
Klątwa Tristana - "Tristan i Izolda" w Warszawie
Nie należę do grona
wyznawców Richarda z Bayreuth (tak jest, Wagner to religia). Takie wyznanie
jest koniecznym wstępem do następnego – nigdy, mimo długich lat peregrynacji po
operowym światku nie widziałam na scenie „Tristana i Izoldy”. Dla polskich odbiorców
to nic dziwnego, u nas tej arcyopery się nie grywa. Nie mamy przede wszystkim
sił wykonawczych, aby całość wystawić, ale też odpowiednich finansów aby za to
zapłacić innym. Przynajmniej tak było za mojej pamięci w moim mieście, gdzie
„Tristan” miał krajową prapremierę w
1921 roku. Po wojnie był jeszcze spektakl poznański w 1968. I wszystko.
Siłą rzeczy w ojczyźnie nie miałam szans, a kiedy uda mi się wysupłać gotówkę
na podróż do ROH czy BSO to pretekstem do wyjazdu nie są raczej dzieła Wagnera.
Tak więc wszystkie moje spotkania z „Tristanem i Izoldą” musiały się odbyć
za pośrednictwem CD i DVD, co przecież nieco przypomina lizanie cukierka przez
papierek. I tak dotrwałam w stanie swoistego nietknięcia do lat obecnych,
niestety znacznie bardziej dorosłych niż bym chciała. A teraz, dzięki szalonemu
w tych warunkach zbiegowi okoliczności miałam okazję dwukrotnie w ciągu
dziewięciu dni podziwiać dzieło na żywo – w wersji koncertowej w Filharmonii
Narodowej i pełnospektaklowej w TWON i myślę, że to doświadczenie dzieliło ze
mną wielu krajowych melomanów. Cieszyłam
się nie tylko z tego, że orkiestry, dyrygenci i obsady były całkowicie
różne, ale także z kolejności zdarzeń, bo koncert stał się w ten sposób niejako
przygotowaniem do spektaklu (a także do „wystawienia go” na początek we własnej
głowie, przy zamkniętych oczach i bacznie nastawionych uszach). Niestety radość
okazała się przedwczesna, bo orkiestra FN pod batutą swego szefa, Jacka
Kaspszyka skutecznie mi ją zepsuła. Śpiewacy w partiach tytułowych Michael
Weinius i Jennifer Wilson byli nieźli, w
drugoplanowych Michelle Breedt i Tomasz Konieczny bardzo dobrzy. Tak więc do
Teatru Wielkiego trafiłam nieusatysfakcjonowana i pełna obaw związanych głównie
z Jayem Hunterem Morrisem, pamiętanym z nowojorskiego „Ringu” , gdzie był dosyć
okropnym Siegfriedem. A także mocno zniesmaczona konferencją dotyczącą nowego
sezonu Opery Narodowej, gdzie zaprezentowano takie samozadowolenie, że nawet
politycy mogliby go pozazdrościć. A czy jest z czego być tak dumnym? Z
warszawskiego wystawienia „Tristana i Izoldy” raczej nie. Zacznijmy nietypowo –
od książeczki programowej i stron poświęconych Mariuszowi Trelińskiemu, bo one
doskonale obrazują sytuację w teatrze. Tekst jest długi, ale najważniejszym w
nim zdaniem wydało mi się to cytujące wypowiedź, iż każdy reżyserowany spektakl
związany jest ze zdarzeniami z jego życia, realnego lub duchowego. Czas, aby
ktoś wreszcie krzyknął : Panie Treliński, nic mnie pańskie życie, zewnętrzne
czy wewnętrzne nie obchodzi! W tym wypadku obchodzi mnie Wagner, któremu
zamordował pan arcydzieło i udowodnił, że nic z jego nieskomplikowanego w
gruncie rzeczy i wyjątkowo czytelnego przekazu Pan nie rozumie. A początek,
przynajmniej w warstwie obrazkowej, jedynej interesującej Trelińskiego nie
zapowiadał katastrofy. Współczesny statek z migającymi światłami radaru i
innych niezbędnych urządzeń sprawiał
wrażenie więzienia, ale czyż każdy okręt nim w pewnym sensie nie jest ? Podział przestrzeni na różne wnętrza
(luksusowa kabina Izoldy, mostek kapitański, pokład techniczny, metalowe schody
z boku) widzieliśmy już wielokrotnie, ostatnio w „Zamku Sinobrodego”, ale
spełnia on swoje zadanie. Także sposób poprowadzenia bohaterów nie budził
większych wątpliwości. Akt drugi wbrew tekstowi libretta rozgrywa się także na
okręcie ( mnie się to kojarzyło raczej z hipernowoczesną latarnią morską), co
nie zaburza w sposób szczególny logiki wydarzeń a wizualnie bywa atrakcyjne. I
tu docieramy do części finałowej, która zaciera wszelkie pozytywne wrażenia, które
miałam wcześniej. Na początek obrazek zgrany aż do granic banału – Tristan na
szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki. Dalej – wtręty typowo „trelińskie” :
obrazki z dzieciństwa bohatera, jakaś zniszczona chata, ojciec popełniający
samobójstwo (tu leży przyczyna odrzucenia i poczucia nieprzynależności pokonane
dopiero przez pojawienie się Izoldy). Aż w końcu – Tristan umiera, Izolda …
podcina sobie żyły wielkim nożem, ale najwyraźniej nieskutecznie . Potem mamy …
wojskowy pogrzeb z honorami, Izoldę ściągającą z trumny całun i wystrojoną w
odpowiednią, żałobną kreację. Izolda ustawia się w sporym oddaleniu od
katafalku i tyłem do niego a śpiewając gubi po kolei białe kalie trzymane w
rękach by wreszcie zastygnąć w półklęczącej pozycji. Liebestod jak malowanie.
Rozumiecie teraz mój atak furii? To uczucie, którego wolałabym nie doświadczyć
pogłębione horrorem wokalnym. Podobno reżyser zachwycony był Morrisem – jeśli
to prawda (wszelkie „podobno” należałoby zweryfikować, a ja nie mam takiej
możliwości) stanowi ostateczny dowód na upośledzenie słuchu w stopniu
absolutnie dyskwalifikującym człowieka zajmującego się operą. Złe wspomnienia z
„Ringu” to jest nic w porównaniu z tym, co zafundował nam ten śpiewak teraz –
wyszarzały, skrzekliwy głos, niemożność utrzymania się we właściwiej tonacji,
fałszowanie bezustanne. Na szczęście czasami było go kiepsko słychać. Rzeźnia
wokalna. Melanie Diener współczuję serdecznie – co też ona musiała odczuwać
towarzysząc takiemu Tristanowi mogę sobie tylko wyobrazić. Zwłaszcza, że sama
sprawiła mi miłą niespodziankę – brzmiała dobrze, momentami nawet znakomicie a
Liebestod , gdyby zamknąć oczy było piękne. Brangena – Michaela Selinger
wypadła przyzwoicie, ale to głos chyba trochę za lekki do tej roli. Kurvenal – Tómas
Tómasson nie pozostawił mi
dobrego wrażenia – żadnego porównania z Koniecznym. Postać króla Marka łączy mi
się nierozerwalnie z moim ukochanym artystą, René Pape i nikt nie jest w
stanie obecnie się z nim równać. Tym nie mniej Reinhard Hagen okazał się, od
strony wokalnej przynajmniej satysfakcjonujący (na pełną kreację nie dostał
szansy od reżysera). Bardzo ładnie zabrzmiał też liryczny tenor Zbigniewa Malaka. Orkiestra
Teatru Wielkiego pod ręką Stefana Soltesza trochę mi wynagrodziła groteskowe
porykiwania Morrisa . Nie wiem, jak to się dzieje, ale ten dyrygent jest
bodajże jedynym, który potrafi wziąć w
karby nasz zespół i zmusić go grania na poziomie. Nie jest to wprawdzie
najwyższy szczebel światowy, ale w wypadku tej orkiestry i takiej partytury
granie przyzwoite, a momentami nawet dobre stanowi potężne osiągnięcie. Pod
względem czysto instrumentalnym było zdecydowanie lepiej niż w FN.
Ogólnie rzecz biorąc
– szkoda. Przykra jest porażka Trelińskiego, która zresztą wynika po części ze
współczesnej drabinki wartości - „liczę
się ja i moje”, przejmowanie się twórcą na którym żerujemy to tylko przejaw
filisterskiej mentalności i słabości. Przykre także, iż operą zajmuje się ktoś,
kto najwyraźniej nie słyszy, albo to, co słyszy go nie interesuje. Żal
zmarnowanej szansy. I nie jest to kwestia „mody na narzekanie na Trelińskiego”
jak napisał pewien krytyk, tylko choroby toczącej, obawiam się cały światek
operowy, w którym prawo do twórczej interpretacji zastąpiono prawem do
reżyserskiego „hulaj dusza, piekła nie ma”. W premierowy wieczór całym sercem
zgadzałam się z widownią Teatru Wielkiego, owacyjnie przyjmującą Stefana
Soltesza i orkiestrę oraz szczerze oklaskującą Melanie Diener i Michaelę
Selinger, natomiast buczącą na widok dyrektora artystycznego. Nie buczałam, bo w takich wypadkach wolę opuścić dłonie, ale w gardle świerzbiło.
piątek, 10 czerwca 2016
"Capuleti i Montecchi" w Barcelonie i "Don Carlo" w Wiedniu
Naczytawszy
się o perturbacjach obsadowych w Teatro Liceu, które z oburzeniem relacjonował
autor znanego katalońskiego bloga operowego (wiązały się ze zmianą terminów
występów Joyce DiDonato) z niejaką ciekawością zasiadłam do oglądania
tamtejszego spektaklu „Capuleti i Montecchi”. Uczucie miłej ekscytacji minęło
po pierwszych minutach, kiedy okazało się, iż jest to ta sama, dziwaczna
inscenizacja, która cztery lata temu wprowadziła mnie w stan konsternacji gdy
wystawiała ją BSO. Prawie wszystko, co miałam wówczas do powiedzenia na jej
temat okazało się aktualne http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2012/07/capuleti-e-montecchi-bayerische.html, ale , jak wiadomo – „prawie” czyni wielką różnicę. Nadal wprawdzie nie
rozumiem o co chodzi z wdrapywaniem się Giulietty na przerośniętą umywalkę i
wykonywaniem na niej jej pierwszej arii i wciąż uważam, że pan Lacroix
zdecydowanie nie lubi kobiet, skoro ubrał bohaterkę arcyromansu w strój tak
bardzo zaburzający proporcje sylwetki. Ale w Barcelonie zrobiono to, co umknęło w Monachium, rzecz w tej
historii absolutnie zasadniczą – emocjonalny, silny związek Romea i Giulietty
stał się oczywisty, mimo abstrakcyjnego środowiska w jakim całą historię
rozegrano i mimo wad libretta. Wyłączną zasługę w tej sprawie należy przypisać
wykonawczyniom ról głównych – Patrizii Ciofi i Joyce DiDonato (nie wiem, jak
wypadły Elena Siurina i Silvia Tro Santa Fe). O zaletach wykonawstwa Amerykanki
pisałam wielokrotnie: piękna barwa głosu, akuratność stylistyczna i przede
wszystkim dogłębne zrozumienie co i po co się śpiewa. Te właśnie cechy
powodują, iż nawet jeżeli DiDonato zdarzy się na moment oddalić od idealnej
intonacji czy zabrzmieć za ostro słucha się jej z dużą przyjemnością i
satysfakcją. Patrizia Ciofi jest jedną z (obawiam się) ostatnich prawdziwych
belcancistek naszych czasów i w jej sprawie pewnie nigdy obiektywna nie będę.
Podoba mi się w jej sztuce wokalnej wszystko, nawet to, co niektórzy ganią,
czyli specyficzna barwa. Od Ciofi wdzięczny słuchacz dostaje pełny pakiet:
przekaz emocjonalny nie zaciera maestrii
stylistycznej. I kiedy sobie przypominam, że tzw. profesjonaliści za wzór
belcanta stawiają Dianę Damrau ogarnia mnie gniew i smutek.
Obejrzyjcie
„Capuletich i Montecchich” z Liceu, mimo absurdalnej produkcji, poprawnego
zaledwie dyrygowania Riccarda Frizzy i bardzo kiepskiego dnia, jaki
najwyraźniej miał Antonino Siragusa. Dla tych dwóch pań warto.
Muszę
przyznać, że ostatnio mocno zniechęciłam się do przedstawień Wiener Staatsoper,
które znacznie lepiej wyglądają na papierze, niż w rzeczywistości. Zazwyczaj
wiekowe i wyprodukowane jak najmniejszym kosztem nie mogą warstwą
inscenizacyjną nikogo skusić (chociaż są wyjątki) zaś jeśli do tego trafi się słabsza
forma dyrygenta lub/i śpiewaków, nawet tych otoczonych nimbem słusznej chwały
co przy masówce przez ten teatr uprawianej zdarza się często – następuje
katastrofa. Do „Don Carlosa” z Wiednia usiadłam nastrojona podejrzliwie,
zwłaszcza, że nazwisko Ramóna Vargasa w partii tytułowej i Béatrice Uria-Monzon jako Eboli nie obiecywały uszom nadzwyczajnej
rozkoszy. Ale czy mogłam przegapić tercet Harteros- Tézier -Pape, nawet w rolach znanych mi bezpośrednio ze sceny? Nie, za nic!
Jeśli chodzi o samą produkcję wszystko się zgadza – tanio i nudno. Scenografia bardzo
oszczędna, jakieś rekwizyty usiłują zarysować sytuację sceniczną, kostiumy są
rodem z końca dziewiętnastego wieku (?), ale możliwie mało charakterystyczne
(żeby można było wykorzystać w czymś innym?). Czyli miejscowy standard. A rzecz
miała premierę w 2012 roku, czyli jak na WS nie tak dawno – reżyser Daniele
Abbado i jego team realizacyjny najwyraźniej przystosowali się do miejscowych
warunków. Dodatkowo Ramón
Vargas jest scenicznie nieudolny (taki
był zawsze) i chociaż się stara jak może nic z tych wysiłków nie wynika. Można
by oczywiście przejść nad tym do porządku, gdyby dobrze śpiewał, ale niestety nie – od dawna
już ten sympatyczny skądinąd artysta utracił dźwięczność głosu a partia Carlosa
stanowczo przekracza możliwości tenora lirycznego. Górne dźwięki., wypychane
siłowo brzmiały źle, w sposób krańcowo napięty. Dopiero w końcowym duecie
Vargas przypomniał mi jak pięknie potrafił niegdyś kształtować frazę jako
specjalista od Mozarta. Béatrice Uria-Monzon to zupełnie inny przypadek,
chociaż też wydaje się, że wykonuje rolę nie dla siebie. BUM, śpiewaczka
kompetentna nie popełnia stylistycznych faux pas, brakuje jej trochę
uwodzicielskiego aksamitu w głosie, którego partia Eboli bardzo potrzebuje.
Anja Harteros niestety nie była 2
czerwca w dobrej formie, jej sopran nabrał ostatnio metaliczno-gorzkich tonów
(jakoś nie umiem inaczej wyrazić swoich
odczuć) i pojawiło się w nim dziwne, gęste, drobne vibrato. A jednak na
szczęście niebiańskie piana nadal są na miejscu, jak również ów tajemniczy
element właściwy tylko Harteros, momentami przenoszący słuchacza w sferę
metafizyczną. Ludovic Tézier nie wykreował
ciekawej postaci scenicznej, należy on do tych, co potrzebują wydatnego
reżyserskiego wsparcia którego nie otrzymał.
Ale wokalnie był świetny i w tym sensie jego kreacja okazała się jedną z
dwóch najmocniejszych owego wieczoru. Drugą, czego się oczywiście spodziewałam
stworzył René Pape i tu oszczędzę Państwu stopniowania przymiotników - jako Filip II jest on obecnie
niedościgniony. Marco Armiliato nie wykazał się szczególną finezją w
prowadzeniu orkiestry, ale też i nie popełnił żadnych szczególnych grzechów
przeciw partyturze. Orkiestra bywa zazwyczaj mocną stroną wiedeńskich
przedstawień i tak też się stało tym razem.
środa, 1 czerwca 2016
Nadmiar Shakespeare'a w Berliozie - „Béatrice i Bénédict” w La Monnaie
Jak się uchronić przed reżyserem, który ewidentnie nie lubi
inscenizowanego dzieła czując się znacznie mądrzejszym od jego autora? Takie
właśnie, ze wszech miar słuszne pytanie zadał zdesperowany recenzent po
premierze „Béatrice i Bénédicta” w La Monnaie – De Munt. I chciałoby się odpowiedzieć, że to rola
dyrekcji teatru, bo nieszczęsny widz może tylko zaprotestować wychodząc, co i
tak na nikim wrażenia nie zrobi (za bilet już zapłacił, prawda?). Mnie, po
telewizyjnej transmisji wydarzenia pozostaje tylko przyłączyć się do
pytającego. Żal w tym wypadku tym większy, że Richard Brunel „poprawił” utwór grywany niezbyt często i
pewna część widowni pomyśli, że tak ma być. Kto spektaklu nie widział, mógłby
oponować twierdząc, że wina leży tu zasadniczo po stronie Berlioza. Pociął on
„Wiele hałasu o nic” wypreparowując z niego pewne wątki i całkowicie
oczyszczając z intrygi stanowiącej dramatu część zasadniczą. W ten sposób
pozostał po jasnej stronie życia, bo w operze nie ma śladu całej historii z
podłym spiskiem i nieszczęściem skrzywdzonej Hero. Tak więc ktoś mógłby
stwierdzić – brawo reżyser przywracający Shakespeare’owi co jego. Brunel
napisał dialogi na nowo by wprowadzić ten wątek, całkowicie w partyturze
nieobecny na nowo i zainscenizować go po swojemu. I zupełnie nie przeszkadzało
mu, że to, co się dzieje na scenie nijak nie współbrzmi z muzyką a wręcz drastycznie się z nią rozjeżdża.
Kiedy widzimy obrazy tragedii zaś w orkiestrze panuje radosny, słoneczny
nastrój coś ewidentnie jest nie tak! Można
też reżyserowi zarzucić bolesny brak wyobraźni, bo popełnił on wszelkie możliwe
i typowe grzechy regietheatru. Tak więc dostaliśmy brzydkie wnętrza (Anouk Dell'Aiera), zgrzebne kostiumy (Claire
Risterucci), ciemności a w
warstwie fabularnej wojnę, przemoc i zawsze wątpliwą próbę podłączenia się do
bieżących, palących kwestii, tym razem uchodźców. Nawet jedyny piękny w tej
realizacji obraz – latającą pannę młodą – zawdzięczamy Chagallowi, ale dzięki i
za małe przyjemności. Przyjemnością dużą i prawdziwą okazała się na szczęście
warstwa muzyczna przedstawienia. Jérémie Rhorer poprowadził
orkiestrę z młodzieńczą energią i wdziękiem znakomicie przy okazji uwypuklając
liryczne fragmenty partytury – to także dzięki niemu słynny nokturn kończący
pierwszy akt zabrzmiał tak płynnie i słodko. Śpiewacy stanęli na wysokości
zadania z jednym wyjątkiem - Sébastien Droy nie okazał
się atrakcyjnym wokalnie Bénédictem prezentując
wymęczony, krótki w górze tenor , za to aktorsko był bez zarzutu. Stephanie
d’Oustrac dysponuje dosyć wysokim, giętkim, połyskliwym mezzosopranem idealnym
do roli Béatrice jak zawsze też
wniosła na scenę osobisty urok i temperament. Odkryciem okazała się dla
mnie Eve-Maud Hubeaux jako Ursula – przepiękny, miękki, gęsty
głos o przydymionej barwie i do tego w pakiecie świetne legato co w wypadku tej
roli i udziału w nokturnowym duecie bardzo ważne. Na Anne-Catherine Gillet
można liczyć zawsze, tak też się stało tym razem – mimo drobnych kłopotów z
najwyższymi dźwiękami jej srebrzysty sopran stanowił doskonałe dopełnienie
dwóch mezzosopranów. Właściwie wszyscy panowie oprócz bohatera tytułowego
spisali się bardzo dobrze: Etienne Dupuis – Claudio, Frédéric Caton – Don
Pedro, Sébastien Dutrieux – Don Juan, Pierre Barrat – Léonato, Lionel Hote – Samarone. I tylko
szkoda radosnego, sielankowego nastroju , jaki podarował partyturze Berlioz.
Żałuję tym bardziej, że było to moje pierwsze zetknięcie z tą operą na scenie, chociaż
znam ją doskonale z nagrań, zwłaszcza tego pod batutą Barenboima i w
fantastycznej obsadzie (Domingo, Cotrubas, Minton, Fischer-Dieskau). Tym
bardziej czekam na „Béatrice i Bénédicta” w reżyserii Laurenta Pelly na
tegorocznym festiwalu w Glyndebourne licząc na słoneczny, zabawny spektakl.
PS. Znów moje zamiary co do dzisiejszego posta były zupełnie
inne. Ale po obejrzeniu „Lohengrina” z
Wiener Staatsoper zaczęłam się poważnie
zastanawiać co gorsze – spektakl, którego reżyser najmądrzejszy jest w całym
świecie czy przedstawienie nie tylko brzydkie, ale też robiące wrażenie niezbyt
szacownego zabytku nad którym unoszą się chmary moli, w dodatku kiepsko
śpiewane (za to dobrze grane i dyrygowane). I nie potrafię na to pytanie dać
odpowiedzi, bo to wybór z rodzaju tego między dżumą a cholerą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)