piątek, 10 czerwca 2016

"Capuleti i Montecchi" w Barcelonie i "Don Carlo" w Wiedniu



Naczytawszy się o perturbacjach obsadowych w Teatro Liceu, które z oburzeniem relacjonował autor znanego katalońskiego bloga operowego (wiązały się ze zmianą terminów występów Joyce DiDonato) z niejaką ciekawością zasiadłam do oglądania tamtejszego spektaklu „Capuleti i Montecchi”. Uczucie miłej ekscytacji minęło po pierwszych minutach, kiedy okazało się, iż jest to ta sama, dziwaczna inscenizacja, która cztery lata temu wprowadziła mnie w stan konsternacji gdy wystawiała ją BSO. Prawie wszystko, co miałam wówczas do powiedzenia na jej temat okazało się aktualne http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2012/07/capuleti-e-montecchi-bayerische.html, ale , jak wiadomo – „prawie” czyni wielką różnicę. Nadal wprawdzie nie rozumiem o co chodzi z wdrapywaniem się Giulietty na przerośniętą umywalkę i wykonywaniem na niej jej pierwszej arii i wciąż uważam, że pan Lacroix zdecydowanie nie lubi kobiet, skoro ubrał bohaterkę arcyromansu w strój tak bardzo zaburzający proporcje sylwetki. Ale w Barcelonie zrobiono  to, co umknęło w Monachium, rzecz w tej historii absolutnie zasadniczą – emocjonalny, silny związek Romea i Giulietty stał się oczywisty, mimo abstrakcyjnego środowiska w jakim całą historię rozegrano i mimo wad libretta. Wyłączną zasługę w tej sprawie należy przypisać wykonawczyniom ról głównych – Patrizii Ciofi i Joyce DiDonato (nie wiem, jak wypadły Elena Siurina i Silvia Tro Santa Fe). O zaletach wykonawstwa Amerykanki pisałam wielokrotnie: piękna barwa głosu, akuratność stylistyczna i przede wszystkim dogłębne zrozumienie co i po co się śpiewa. Te właśnie cechy powodują, iż nawet jeżeli DiDonato zdarzy się na moment oddalić od idealnej intonacji czy zabrzmieć za ostro słucha się jej z dużą przyjemnością i satysfakcją. Patrizia Ciofi jest jedną z (obawiam się) ostatnich prawdziwych belcancistek naszych czasów i w jej sprawie pewnie nigdy obiektywna nie będę. Podoba mi się w jej sztuce wokalnej wszystko, nawet to, co niektórzy ganią, czyli specyficzna barwa. Od Ciofi wdzięczny słuchacz dostaje pełny pakiet: przekaz emocjonalny  nie zaciera maestrii stylistycznej. I kiedy sobie przypominam, że tzw. profesjonaliści za wzór belcanta stawiają Dianę Damrau ogarnia mnie gniew i smutek.

Obejrzyjcie „Capuletich i Montecchich” z Liceu, mimo absurdalnej produkcji, poprawnego zaledwie dyrygowania Riccarda Frizzy i bardzo kiepskiego dnia, jaki najwyraźniej miał Antonino Siragusa. Dla tych dwóch pań  warto.


Muszę przyznać, że ostatnio mocno zniechęciłam się do przedstawień Wiener Staatsoper, które znacznie lepiej wyglądają na papierze, niż w rzeczywistości. Zazwyczaj wiekowe i wyprodukowane jak najmniejszym kosztem nie mogą warstwą inscenizacyjną nikogo skusić (chociaż są wyjątki) zaś jeśli do tego trafi się słabsza forma dyrygenta lub/i śpiewaków, nawet tych otoczonych nimbem słusznej chwały co przy masówce przez ten teatr uprawianej zdarza się często – następuje katastrofa. Do „Don Carlosa” z Wiednia usiadłam nastrojona podejrzliwie, zwłaszcza, że nazwisko Ramóna Vargasa w partii tytułowej i Béatrice Uria-Monzon  jako Eboli nie obiecywały uszom nadzwyczajnej rozkoszy. Ale czy mogłam przegapić tercet Harteros- Tézier -Pape, nawet w rolach znanych mi bezpośrednio ze sceny? Nie, za nic! Jeśli chodzi o samą produkcję wszystko się zgadza – tanio i nudno. Scenografia bardzo oszczędna, jakieś rekwizyty usiłują zarysować sytuację sceniczną, kostiumy są rodem z końca dziewiętnastego wieku (?), ale możliwie mało charakterystyczne (żeby można było wykorzystać w czymś innym?). Czyli miejscowy standard. A rzecz miała premierę w 2012 roku, czyli jak na WS nie tak dawno – reżyser Daniele Abbado i jego team realizacyjny najwyraźniej przystosowali się do miejscowych warunków. Dodatkowo Ramón Vargas  jest scenicznie nieudolny (taki był zawsze) i chociaż się stara jak może nic z tych wysiłków nie wynika. Można by oczywiście przejść nad tym do porządku, gdyby  dobrze śpiewał, ale niestety nie – od dawna już ten sympatyczny skądinąd artysta utracił dźwięczność głosu a partia Carlosa stanowczo przekracza możliwości tenora lirycznego. Górne dźwięki., wypychane siłowo brzmiały źle, w sposób krańcowo napięty. Dopiero w końcowym duecie Vargas przypomniał mi jak pięknie potrafił niegdyś kształtować frazę jako specjalista od Mozarta. Béatrice Uria-Monzon  to zupełnie inny przypadek, chociaż też wydaje się, że wykonuje rolę nie dla siebie. BUM, śpiewaczka kompetentna nie popełnia stylistycznych faux pas, brakuje jej trochę uwodzicielskiego aksamitu w głosie, którego partia Eboli bardzo potrzebuje. Anja Harteros niestety nie była  2 czerwca w dobrej formie, jej sopran nabrał ostatnio metaliczno-gorzkich tonów (jakoś nie umiem inaczej wyrazić  swoich odczuć) i pojawiło się w nim dziwne, gęste, drobne vibrato. A jednak na szczęście niebiańskie piana nadal są na miejscu, jak również ów tajemniczy element właściwy tylko Harteros, momentami przenoszący słuchacza w sferę metafizyczną.   Ludovic Tézier  nie wykreował ciekawej postaci scenicznej, należy on do tych, co potrzebują wydatnego reżyserskiego wsparcia którego nie otrzymał.  Ale wokalnie był świetny i w tym sensie jego kreacja okazała się jedną z dwóch najmocniejszych owego wieczoru. Drugą, czego się oczywiście spodziewałam stworzył René Pape i tu oszczędzę Państwu stopniowania przymiotników  - jako Filip II jest on obecnie niedościgniony. Marco Armiliato nie wykazał się szczególną finezją w prowadzeniu orkiestry, ale też i nie popełnił żadnych szczególnych grzechów przeciw partyturze. Orkiestra bywa zazwyczaj mocną stroną wiedeńskich przedstawień i tak też się stało tym razem. 





6 komentarzy:

  1. Zgadzam się z Tobą, Papageno, odnośnie "I Capuleti". Niby są w tej inscenizacji Wincenta Boussarda (zdolnego przecież realizatora) momenty poetyckie i ładne wizualnie, ale fragmenty z umywalką plus kieca jaką słynny projektant obdarował Julię kładą się dużym cieniem na ew. walorach.
    Zgadzam się z Tobą jeśli idzie o Ciofi. To z pewnością najwybitniejsza belcancistka w jej pokoleniu a promowanie w tym repertuarze D.Damrau czy nieco wcześniej N.Dessay nie świadczy raczej dobrze o niektórych osobach mających wpływ na kształtowanie opinii.
    Dużej chemii artystycznej pomiędzy DiDonato i Ciofi zawdzięczamy fakt, że ze wszystkich prezentacji tej produkcji (Monachium, San Francisco i ostatnio Barcelona) ta była zdecydowanie najlepsza. Spektakl nagrał kanał Mezzo więc pewnie pojawi się on wkrótce w tv.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie widziałam wersji z San Francisco. Chciałabym tam teraz być, pojutrze premiera "Don Carlosa" z Fabiano i Kwietniem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Papageno,

    po przeczytaniu wpisu nasunęło mi się takie oto pytanie:
    co jest lepsze: uprawiana przez Wiener Staatsoper masówka czy operowe eventy w TWON - premiera + kilka (3 -5) spektakli po premierze, po których z reguły przedstawienie już nie wraca do repertuaru.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  4. Jolu, ani jedno, ani drugie nie jest dla opery dobre.Poza tymi skrajnościami są inne, normalne teatry także u nas.

    OdpowiedzUsuń
  5. Poszedłem sobie wczoraj na I Capuleti e i Montecchi do opery wrocławskiej. I, mimo kilku "ale", doszedłem do wniosku że niedzielę palmową mogę uznać za udaną.
    Te kilka "ale" dotyczyło sfery wizualnej dzieła. Osadzonego w jakichś łowiecko-bawarskich klimatach, mniej więcej współcześnie. Dodatkowo reżyser zaznaczył kochanków na rudo. Chyba żeby się profanom nie myliło.
    Ale pod względem muzycznym podobało mi sie :)
    Wieczór skradła Pani Aleksandra Opała w roli Romea. Mam kilka nagrań tej opery. Z Netrebko i Garancą, Baltsą i Gruberową oraz mniej znane rzymskie nagranie z Antoniettą Pastori i Fiorenzą Cossotto. Nasza wrocławska mezzosopranistka naprawdę nie musi się im kłaniać pierwsza.
    Hanna Sosnowska jako Julia również mogła się podobać. Co prawda, w moim odczuciu, była nieco bardziej nieszczęśliwa niż zakochana ale to kwestia wyboru interpretacji która komuś innemu może się wydać bardziej właściwą.
    No i specjalne oklaski ode mnie dla Tomasza Rudnickiego w roli Lorenza. Był wyśmienity aktorsko; diaboliczny, niepokojący, chciałoby się rzec - szekspirowski :)
    Nie jestem znawcą a jedynie miłośnikiem. Nie mnie oceniać czy jakość tej inscenizacji. Natomiast wiem że mi się podobało (a nie zawsze mi się podoba) i mam nadzieję że może i inni spędzą miłe chwile na tym przedstawieniu.

    PS. @Papagena.
    Jeżeli mój wpis przekroczył akceptowalne ramy komentarza to więcej nie będę. Ale Twój blog to chyba jedyne żywe miejsce o tematyce operowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niczego nie przekroczył, jestem wdzięczna za doniesienia z polskich teatrów.Ostatnio z przyczyn zdrowotnych mam problem z mobilnością, więc tym bardziej. Za to zazdroszczę Wrocławiowi, że wystawia się tam "C i M",bo to jest rzecz, której u siebie, przynajmniej za dyrekcji p. Dąbrowskiego i Trelińskiego na pewno nie usłyszę. Dziękuje za podrzucenie mi nowych dla mnie nazwisk do obserwacji, nie znałam dotąd tych śpiewaków.Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń